Nie ma co, ostro mnie zdenerwowało Angolmois: Genkou Kassenki (2018). Na papierze jest to niby pozycja historyczna, a konkretnie zapis pierwszej mongolskiej rejzy przez morze na Japonię w roku 1274, jeszcze konkretniej - Mongołów lądowanie na Cuszimie i kompletne rozgromienie śladowej ilości obrońców. Zapewne nieco udrapowane w heroizm i niewzruszoną potęgę japońskiego ducha, jak to się zwykło w chińskich bajkach takie rzeczy opisywać, ale, w gruncie rzeczy - nie jest to materiał na drugie 300 Spartan.
W istocie, na to się nawet nie zapowiada. Grupka skazańców porywa łódkę przewożącą ich do ciupy i ląduje na Cuszimie, gdzie prośbą i groźbą zostają zagonieni do obrony wyspy. Można było przecież zrobić tu wcale sprawną kalkę z filmu Siedmiu samurajów, wszak początek fabuły szczuje na grupkę oryginałów, każdego z własnym plot armorem. Niestety, seria szybko porzuca jakiekolwiek zainteresowanie którymkolwiek z nich, poza wyłącznie Jinzaburou, zhańbionym generałem. Jinzaburou jest poza tym mistrzem nieomal magicznego stylu walki, jego niezwykła przenikliwość podpowiada mu najlepsze strategie, niczym równy z równym pozwala sobie na pyskowanie wielmożom Cuszimy, a gdy śpi, to miejscowa księżniczka wręcz próbuje go zgwałcić, oczarowana jego samurajskim kutasem, taki z niego chwat.
Byłoby nawet możliwe znieść wszechzajebistość głównego bohatera, gdyby miał jakiekolwiek poczucie humoru, albo chociaż widoczne wady, ale nic z tego, jest to po prostu przemądrzały, nadęty pajac. Jego wspaniałe strategie i doprowadzające do szału kretynizmem przemowy w końcu jednak nie są w stanie odeprzeć mongolskiej nawały, i Cuszima powinna w całości paść. Już dajmy spokój tym głupawym death flagom, zwiastującym śmierć postaci drugoplanowych dosłownie w ciągu kilku minut - bohaterowie tej opowiastki nie mieli szczęścia. Kuchii Jinzaburou uznał za stosowne zawładnąć całkowicie czasem antenowym, a więc jakikolwiek character development nie spotyka tu absolutnie nikogo. Giną więc komicznie, i może to i lepiej.
W chwilach wolnych od geniuszu i waleczności głównego bohatera, obserwujemy leniwie zrobione, gadające głowy, najgorszy typ anime szrotu na rynku. W domyśle artyzmu miał nadawać tej produkcji utrzymywany stale filtr na ekranie, przypominający nieco pogniecioną kartkę, a który to... Czym właściwie jest? Pogniecioną stronicą z annałów historii? Być może raczej kawałkiem papieru toaletowego, którym sobie jaśnie scenarzyści podtarli dupy? Nuda na ekranie idzie w parze z nudą w głośnikach, serial ożywa wyłącznie podczas tych trzech na krzyż scen, w których dowódca oddziału Dżurdżenów, grany przez p. Koyasu dokładnie jak DIO, kogoś tam znowu morduje.
No cóż, pewnie chociaż z godnością tę historię udało się twórcom spointować. Mongołowie wszak wzięli Cuszimę szybko, a potem ruszyli już w kierunku Kiusiu, i byliby może nawet je zhołdowali, gdyby sztorm nie rozbił im okrętów. Niechaj to anime będzie pomnikiem bohaterstwa poległ... A nie, czekajcie no chwileczkę. Kuchii Jinzaburou bohaterstwo przeżywa całą tę drakę, po czym odchodzi w dal. Trzymcie mnie ludzie, bo sfiksuję.
W istocie, na to się nawet nie zapowiada. Grupka skazańców porywa łódkę przewożącą ich do ciupy i ląduje na Cuszimie, gdzie prośbą i groźbą zostają zagonieni do obrony wyspy. Można było przecież zrobić tu wcale sprawną kalkę z filmu Siedmiu samurajów, wszak początek fabuły szczuje na grupkę oryginałów, każdego z własnym plot armorem. Niestety, seria szybko porzuca jakiekolwiek zainteresowanie którymkolwiek z nich, poza wyłącznie Jinzaburou, zhańbionym generałem. Jinzaburou jest poza tym mistrzem nieomal magicznego stylu walki, jego niezwykła przenikliwość podpowiada mu najlepsze strategie, niczym równy z równym pozwala sobie na pyskowanie wielmożom Cuszimy, a gdy śpi, to miejscowa księżniczka wręcz próbuje go zgwałcić, oczarowana jego samurajskim kutasem, taki z niego chwat.
Byłoby nawet możliwe znieść wszechzajebistość głównego bohatera, gdyby miał jakiekolwiek poczucie humoru, albo chociaż widoczne wady, ale nic z tego, jest to po prostu przemądrzały, nadęty pajac. Jego wspaniałe strategie i doprowadzające do szału kretynizmem przemowy w końcu jednak nie są w stanie odeprzeć mongolskiej nawały, i Cuszima powinna w całości paść. Już dajmy spokój tym głupawym death flagom, zwiastującym śmierć postaci drugoplanowych dosłownie w ciągu kilku minut - bohaterowie tej opowiastki nie mieli szczęścia. Kuchii Jinzaburou uznał za stosowne zawładnąć całkowicie czasem antenowym, a więc jakikolwiek character development nie spotyka tu absolutnie nikogo. Giną więc komicznie, i może to i lepiej.
W chwilach wolnych od geniuszu i waleczności głównego bohatera, obserwujemy leniwie zrobione, gadające głowy, najgorszy typ anime szrotu na rynku. W domyśle artyzmu miał nadawać tej produkcji utrzymywany stale filtr na ekranie, przypominający nieco pogniecioną kartkę, a który to... Czym właściwie jest? Pogniecioną stronicą z annałów historii? Być może raczej kawałkiem papieru toaletowego, którym sobie jaśnie scenarzyści podtarli dupy? Nuda na ekranie idzie w parze z nudą w głośnikach, serial ożywa wyłącznie podczas tych trzech na krzyż scen, w których dowódca oddziału Dżurdżenów, grany przez p. Koyasu dokładnie jak DIO, kogoś tam znowu morduje.
No cóż, pewnie chociaż z godnością tę historię udało się twórcom spointować. Mongołowie wszak wzięli Cuszimę szybko, a potem ruszyli już w kierunku Kiusiu, i byliby może nawet je zhołdowali, gdyby sztorm nie rozbił im okrętów. Niechaj to anime będzie pomnikiem bohaterstwa poległ... A nie, czekajcie no chwileczkę. Kuchii Jinzaburou bohaterstwo przeżywa całą tę drakę, po czym odchodzi w dal. Trzymcie mnie ludzie, bo sfiksuję.
@tobaccotobacco Dzięki za poświęcenie, żebyśmy nie musieli tego oglądać
Zaloguj się aby komentować