Zdjęcie w tle
Podróże

Społeczność

Podróże

380
Samochodem na zimę do Hiszpanii na rower.
A wy dokąd jeździcie, aby odpocząć od polskiej zimy?

https://youtu.be/XXJI1nK32lc?si=I5pqc-EjPpQEcCkF

#rower #hiszpania #podroze #ciekawostki #vlog #samochody

Dokąd wyjeżdżasz zimą na rower?

16 Głosów
vredo

Rano byłem z psem potuputupać po śniegu, liczy się?

Jim_Morrison

Ja to właśnie w gawrze siedzę to mi ciepło więc i zima niestraszna.

Zaloguj się aby komentować

Po bardzo przyjemnej nocy w wygodnym łóżku przyszedł jeszcze wspanialszy poranek. Niedługo przed świtem niebo zalało się intensywną, pomarańczową barwą. Na tym soczystym tle czarne kontury górskich szczytów wyglądały niczym szczerby na przekuwanym na nowo ostrzu.

Tym poetyckim wstępem witam się z wami, tak jak dzień 30 maja 2022 roku witał mnie w prostym, ale jakże wygodnym domku w Llactapata Lodge, na trasie mojej wędrówki do Machu Picchu szlakiem Salkantay. Wędrówki wykraczającej poza schemat przemieszczania się z punktu A do B, nawet jeśli punktem B miał być jeden z nowych siedmiu cudów świata. To była moja osobista wędrówka wgłąb siebie, na zewnątrz, znów do środka, aż poza granice wcześniejszego poznania mojego prostego acz zawiłego jestestwa, które starałem się zdefiniować na nowo i wyznaczyć mu cel. Czy mi się udało? O tym nie dowiecie się w żadnym wpisie. Tego nie wiem sam.

Dość już chyba tego patosu, wszak nie jestem ani filozofem ani pisarzem. Jestem zwykłym gościem, który gdzieś tam pojechał, coś tam zobaczył i oto dzieli się swoimi wspomnieniami - chyba najbardziej sam ze sobą. 

Poranek w Llactapata Lodge był przepiękny. Zjadłem śniadanie i po prostu niespiesznie chłonąłem atmosferę tamtego miejsca i widoki. Nie musiałem nigdzie pędzić. Miałem tego dnia ledwie 15 kilometrów do przejścia - tyle mnie dzieliło od Machupicchu pueblo, miasteczka położonego nieopodal głównej atrakcji turystycznej o takiej samej nazwie (choć warto zaznaczyć, że znacznie bardziej spopularyzowana jest nieoficjalna nazwa miasta, Aguas Calientes, pochodząca od znajdujących się tuż obok gorących źródeł). Siedziałem więc sobie przed domkiem i gapiłem to na góry, to na konie i osły pasące się na polanie, a to sobie jeszcze kanapkę z awokado zamówiłem, a to piwko wysączyłem w samo południe (a co sobie miałem żałować!). Do całkowitej idylli brakowało tylko anihilacji wstrętnych muszek gryzących moje nogi do krwi.

W końcu poczułem, że już się napatrzyłem i że mogę ruszać dalej. Tym bardziej, że na część kempingową dotarli tragarze z namiotami dla jakiejś najwyraźniej licznej grupy zorganizowanej i ich krzątanina nieco zakłócała mi odbiór otoczenia. A miało zrobić się jeszcze bardziej tłoczno. I pomyśleć, że przez kilkanaście godzin miałem to miejsce prawie na wyłączność.

Przez pierwsze kilometry ostatniego odcinka Salkantay Trail obniżałem wysokość aż dotarłem do doliny rzeki Urubamba. Tu trasa wypłaszczała się i... zaludniała. Nieopodal bowiem mieściło się miasteczko Santa Teresa, do którego bardzo wielu turystów, zmierzających finalnie do Machu Picchu, docierało autobusami i stamtąd albo pieszo, albo korzystając z częściowego podwiezienia za pomocą colectivo, udawali się w stronę Aguas Calientes. Tak jak więc przez poprzednie dni cieszyłem się względną samotnością, tak po dotarciu do doliny miałem w zasięgu wzroku kilkadziesiąt osób.

Trasa prowadziła wzdłuż linii kolejowej, poprowadzonej na początku XX wieku, przecinając ją kilkukrotnie, a obok płynęła wspomniana już rzeka Urubamba. Po pewnym czasie zza zakrętu zaczęły wyłaniać się pierwsze zabudowania Aguas Calientes. A potem kolejne i kolejne, coraz bliżej siebie, aż przerodziły się w gęsto pakowane, turystyczne miasteczko. Knajpa na knajpie, stragan obok straganu, turysta turystę turystą pogania. Takie peruwiańskie Krupówki (których nota bene szczerze nie cierpię, choć szczęśliwie od dziesięciu lat ich nie odwiedziłem, mimo kilkunastu wyjazdów w Tatry).

W tym niezbyt ciekawym mieście miałem spędzić popołudnie i całą kolejną dobę, bo bilet do Machu Picchu miałem kupiony dopiero na jeszcze kolejny dzień. Planując trekking Salkantay celowo dałem sobie dzień zapasu na nieprzewidziane sytuacje, które ostatecznie się nie wydarzyły. Udać się do Machu Picchu o dzień wcześniej nie mogłem, bo bilet miałem już kupiony z wyprzedzeniem. Zresztą - nazajutrz prognozy pogody zwiastowaly deszcz, a w dniu, w którym ja miałem odwiedzić to słynne starożytne miasto teoretycznie można było liczyć na przejaśnienia. Więc w sumie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo być w Machu Picchu i praktycznie go nie widzieć ze względu na chmury, to tak średnio, bym powiedział.

Chodząc ulicami miasteczka i rozglądając się za jakimś sensownym miejscem na obiad, nagle wpadłem na mojego współlokatora z hostelu w Cuzco - na oko pięćdziesięcioletniego Niemca o aparycji naburmuszonego sąsiada, co to zawsze wszystko wie lepiej. Nie wiedziałem, że go tu spotkam, bo jakoś za dużo ze sobą nie rozmawialiśmy, nie licząc sytuacji, w której narzekał na hałasujących nocą Francuzów zza ściany, a ja przyznawałem mu rację, bo w sumie faktycznie śmiali się w niebogłosy grubo po północy, podczas gdy próbowałem się wyspać przed wczesnoporannym wyjazdem na Vinicuncę. Właściwie to Niemiec też nie był idealnym współlokatorem, bo chrapał i zostawiał wielką kałużę w łazience po prysznicu. No i często chciał mnie zagadywać, co jako introwertykowi nadającemu na zupełnie innych falach średnio mi odpowiadało. Stąd gdy spotkałem go w Aguas Calientes, wymieniłem z nim zaledwie kilka zdań, pytając na kiedy ma kupione bilety na Machu Picchu i po cichu modląc się, żeby nie zaproponował spędzenia razem czasu w mieście. Szczęśliwie po tej chwili rozmowy więcej go nie widziałem. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest tak, że go jakoś bardzo nie trawiłem. Miał np. imponującą i w sumie zaskakującą jak na jego ogólną aparycję kolorową dziarę na połowie nogi i ogólnie szacun, że podróżował solo zamiast pierdzieć w stołek (choć właśnie mi się przypomniało, że nie tylko chrapał w nocy). Po prostu tak mam, że z niektórymi osobami (żeby nie powiedzieć większością) nie czuję bluesa i przebywanie w ich towarzystwie bardzo mnie męczy. 

Wolny dzień w Aguas Calientes poświęciłem na załatwianie spraw typu kupno biletów lotniczych (po powrocie do Cuzco zamierzałem ruszać dalej w świat) i na odwiedzenie gorących źródeł. Przed wejściem do ciepłej wody postanowiłem jeszcze obejrzeć wodospad, który znajdował się kawałek ponad basenami termalnymi (co ciekawe, musiałem się wpisać do książki wyjść, a serio to było zaledwie kilka minut spacerem pod górę). Wodospad dupy nie urywał, więc zszedłem na dół, zapłaciłem za wejście na termy i po chwili zanurzyłem się w jednej z kilku betonowych sadzawek wypełnionych mętną wodą o zróżnicowanej temperaturze i charakterystycznym zapachu. Przez cały trekking targałem ze sobą w moim małym plecaku szorty kąpielowe właśnie w tym celu.

Na basenach można było zamówić jeden z kolorowych drinków o niebagatelnych nazwach, które kelner przynosił bezpośrednio do pluskających się ludzi. Też się skusiłem, obserwując radość jaką drinki te sprawiły bawiącej się kilkuosobowej rodzinie obok. Celebrowali tę chwilę i życie ogólnie, pomyślałem więc, że może i ja nie będę dusigroszem i sobie dogodzę. Wszak siedziałem sobie pod gołym niebem w termalnej wodzie w egzotycznym kraju, po kilkudziesięciokilometrowym trekkingu i nazajutrz miałem odwiedzić jeden z nowych siedmiu cudów świata. To faktycznie zasługiwało na celebrację. Szkoda, że pogoda nie przyłączyła się do mojego świętowania, bo zaczął padać intensywny deszcz, rozwadniając nieco mojego drinka i zmuszając mnie do jego wyzerowania szybciej, niż to pierwotnie planowałem.

Po wyjściu z basenów chciałem coś zjeść. I to nie byle co, bo jeden ze specjałów kuchni peruwiańskiej - cuy, czyli inaczej... świnkę morską. Niestety w bardziej budżetowych knajpach królowały proste i popularne dania, w dwóch wyglądających na bardziej wykwintne teoretycznie świnka morska była w menu, ale w postaci jakiegoś gulaszu, a więc równie dobrze mógł to być kurczak i nie poznałbym różnicy. Koniec końców zaniechałem poszukiwań, bo byłem już głodny fest i zjadłem już sam nie pamiętam co.

Pod koniec dnia wybrałem się jeszcze spanikowany do, uwaga, budynku ministerstwa kultury, bo to tam udzielano informacji na temat różnych tras zwiedzania Machu Picchu. Byłem nieco zdenerwowany, bo za cholerę nie rozumiałem, czy bilet, który kupiłem już wiele dni wcześniej, pozwoli mi obejrzeć to, na czym mi najbardziej zależało. Do wyboru było bowiem kilka tras, które nic mi nie mówiły i dopiero na miejscu doczytałem, że część z nich omija najsłynniejszy punkt widokowy, widoczny na wszystkich pocztówkach. W ministerstwie uspokojono mnie, że dotrę tam gdzie chcę, więc już z opanowanym tętnem wracałem do hostelu szykować się do spania. Mój bilet upowazniał mnie do wstępu do Machu Picchu między 6 i 7 rano, a że do bram parku należało jeszcze przedreptać jakieś 4 km (i zrobić 500 metrów podejścia w pionie), czekała mnie bardzo wczesna pobudka.

#polacorojo #podroze #peru #salkantay #mojezdjecie
03e8ecd8-50c7-4038-a5b3-264db82d80de
1602ebae-1341-49be-a88a-be49ac4013b9
51c2412a-8a8f-46e8-9811-7cb72bcb1014
3dacdae4-f501-40dd-ab84-c2e64f0a0efa
d0b6fafd-f9c2-4f17-83a1-739b6b5d58b9
Sniffer

Wincyj fot:


  1. Baseny termalne

  2. Wodospadzik tuż obok

  3. Pomnik na głównym placu miasta

baac3fc1-0ce3-45c9-abe5-a6da6c323722
f319e78b-ea4b-435a-b1ee-f2822992eca1
616a0310-f0d7-4bc5-913c-88b2a031ee53
Sniffer

Jeszcze wincyj :


  1. Jeszcze jeden widoczek z Salkantay Lodge

  2. Stan nóg po spędzeniu kilku godzin wśród wrednych muszek, również tamże

  3. Most kolejowy w drodze do Aguas Calientes

83130331-18ed-4f7c-b16a-4612b6f65b91
5da89477-66d6-4ddb-843c-9deeae493b7d
5e5f0a3a-56bc-4dae-afeb-5a174753ef29
Sniffer

I ostatnie :


  1. Miasteczko było już na tyle rozrośniętę, że miało boisko ze sztuczną nawierzchnią. Może to i żadna ciekawostka, ale wszystko co widziałem wcześniej w Peru nie zapowiadało istnienia takiej infrastruktury w takim miejscu

  2. Efekciarska płaskorzeźba przy jednej z knajp

2df049d3-19d6-40d3-b4c0-3074b58fc663
99796c90-1b00-48d8-9282-e8dc7f854d18

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Ostatnie mrozy przypomniały mi, że kiedyś miałem lepsze krążenie. Pogoda podobna do obecnej, eleganckie -15C do -20C mrozu. Ja polarek, rowerowa kurtka przeciwdeszczowa i rowerowe dziurawe rękawiczki z długimi palcami. Było mi całkiem ciepło

Wycieczka na nartach na Parang w 2021. Wszyscy wiedzieli już, że Covid to nie jest wirus, który wybije ludzkość, ale wariactwo z zakazami przemieszczania się dalej trwało. W Rumunii było wówczas lajtowo, otwarte knajpy i wyciągi.
#podroze #narty #rumunia

nie ma jeszcze tagu #skitour
e4ad9c6c-c102-4af5-9faf-4af9c643c9db
4842f67f-cf44-4331-a74a-8c9fe94d184a
4166b612-ce2f-455b-96a0-22db22023478
d0b4b695-4023-43b2-9574-6c896114910e
wonsz

eleganckie -15C do -20C mrozu. Ja polarek, rowerowa kurtka przeciwdeszczowa i rowerowe dziurawe rękawiczki z długimi palcami


@globalbus w punkt. właśnie szukam rękawiczek na rower i to w dziale aplinistycznym, bo dedykowane zimowe rowerowe już nie dają rady, a na dupie dresik, na klacie potówka i kurteczka i starcza...kurła starość

Majke

Też może kiedyś takie mrozy to była normalka a teraz to rzadkość to człowiek był przyzwyczajony.

Sniffer

@globalbus piękne widoki!

Zaloguj się aby komentować

Kochani, dziś będzie o moim chyba najpiękniejszym noclegu w całym Peru. Zapraszam, jeśli nie do lektury, to chociaż do zerknięcia na zdjęcia. 



Kolejny dzień trekkingu Salkantay w stronę Machu Picchu miał dwa warianty. W pierwszym robiło się około 18 kilometrów niezbyt skomplikowanej trasy, głównie w dół, do wioski Lucmabamba i tam zostawało na nocleg. W drugim wydłużało się drogę o kolejne 7 km. z prawie kilometrem do podejścia w pionie i kończyło się na jednym z kempingów nieopodal odkrywki archeologicznej Llactapata. Wiele osób wybiera krótszy wariant, żeby to podejście zrobić na świeżo kolejnego dnia, jednak ja byłem z góry nastawiony na dotarcie dalej, bo z uzyskanych wcześniej informacji wynikało, że nocleg w Llactapata jest absolutnie wspaniały. Uprzedzając fakty (choć pewnie już same się uprzedziły dzięki załączonym zdjęciom) - tak właśnie było.

Wyruszyłem z Chaullay wkrótce po śniadaniu - bez spiny, ale też bez zbędnego ociągania się. Kilka grup zdążyło wyjść niedługo przede mną. Początek tego odcinka nie był zbyt oczywisty. Widziałem na mapie, że albo można dość szybko dojść do drogi dla pojazdów i nią pokonać pierwszy fragment trasy, albo pójść jakimś skrótem, co do którego nie miałem pewności czy gdzieś się nie urywa. Stwierdziłem, że bezpieczniej będzie pewnie pójść nieco nudniej, ale nie zabłądzić. Rzecz w tym, że prawdopodobnie źle skręciłem wychodząc z samego kempingu i gdzieś po 15 minutach zorientowałem się, że jednak podążam rzeczonym skrótem. Postanowiłem kontynuować marsz, bo w oddali widziałem drogę, którą pierwotnie chciałem podążać i wydawało mi się że dostrzegam też miejsce, w którym mój skrót powinien się z nią łączyć. Po jakimś czasie ścieżka zaczęła być coraz mniej wyraźna, aż dotarłem na sypkie, kamieniste zbocze, skąd w istocie wystarczyło zejść kilkadziesiąt metrów i być już na głównej drodze. Tak też uczyniłem, zaliczając jeszcze nieco wstydliwe poślizgnięcie się na kamieniach, skutkujące upadkiem na tyłek. 

Kolejny fragment trasy był nudny, bo szło się wzdłuż drogi, którą raz po raz przejeżdżał jakiś samochód. Dopiero po pewnym czasie szlak turystyczny odbijał w lewo, prowadząc wśród drzew typową ścieżką dla pieszych. Prawie że na starcie tej ścieżki lokalna kobiecina oferowała na mini straganie napoje, jakieś owoce i kanapki. Od mojego opuszczenia kempingu wciąż nie minęło zbyt wiele czasu - nie byłem ani głodny ani spragniony, więc nie zdecydowałem się na żaden zakup, choć pewnie każdy klient był dla tej kobiety na wagę złota. Dopiero sto-kilkadziesiąt minut później, gdy słońce mocno już grzało, a mój poziom energii zaczął się wyraźnie obniżać, zdecydowałem się na krótki postój przy kolejnym, już nieco bardziej stacjonarnym sklepiku przy jakimś gospodarstwie. Posiliłem się kanapką z serem i awokado, dwoma bananami i najprostszyn z możliwych lodów wodnych w postaci zamrożonego napoju wlanego do wąziutkiej foliowej torebki. 

Idąc dalej wyprzedziłem kilkuosobową grupę zorganizowaną, której przewodnik akurat pokazywał ludziom jakąś roślinę, sugerując jej powąchanie i opowiadając historię jej uprawy. Pomyślałem przez chwilę, że idąc solo omijają mnie takie lokalne ciekawostki. Z drugiej strony bardzo ceniłem sobie swoją niezależność, brak konieczności dostosowania tempa marszu do najwolniejszego członka wyprawy, zaoszczędzone pieniądze no i samotność samą w sobie, która miała dla mnie pewne działanie terapeutyczne. 

Po jakimś czasie dotarłem do Lucmabamby - niewielkiej wioski/mieściny, w której potencjalnie mogłem zatrzymać się na nocleg. Było jednak wciąż wystarczająco wcześnie, żeby na spokojnie przejść pozostałe 7 km. i zakończyć dzień zgodnie z planem w Llactapata Lodge. W Lucmabambie postanowiłem się jedynie nieco posilić. Miałem nadzieję na zamówienie czegoś na ciepło, ale znów jedyne co dało się kupić to kanapka z serem, jajkiem i awokado oraz owoce. Dobre i to. 

Na wyjściu z Lucmabamby zostałem jeszcze zaczepiony przez jakieś dziecko pytające, czy szukam tutaj noclegu. Pokiwałem przecząco głową i ruszyłem w górę - w stronę przełęczy, za którą mieścił się mój docelowy przystanek na ten dzień.

Podejście nie było specjalnie strome ani wymagające, choć oczywiście mając już kilkanaście kilometrów w nogach i niemałą wilgotność powietrza przy relatywnie wysokiej temperaturze - można się było trochę zmęczyć. Nie miałem jednak co narzekać - w pewnej odległości przede mną widziałem parę lokalsów w średnim wieku, którzy taszczyli w rękach torby wypełnione po brzegi zakupami spożywczymi - też zmierzali w stronę przełęczy. Zanim ich dogoniłem, kobieta przekazała mężowi swoją torbę, odbiła ścieżką w nieco inną stronę a on sam kontynuował żmudny marsz pod górę. No, nie do końca sam, bo towarzyszył mu krok w krok niewielki psiak - prawdopodobnie nie przybłęda, bo mężczyzna zdawał się raz po raz coś do niego mówić w raczej przyjazny sposób.

Gdy już się zbliżałem, mężczyzna postanowił zatrzymać się i zaczekać aż nie znajdę w odległości umożliwiającej zagajenie. Zanim otworzył usta zastanawiałem się o co może chodzić. Czy o pomoc z torbami? A może prośba o jałmużnę, bo facet wyglądał raczej na ubogiego? Z rozważań wyciągnął mnie jego głos:

- Idziesz w stronę Machu Picchu?
- Tak, robię Salkantay Trail.
- Za przełęczą mam łóżka do wynajęcia i obserwatorium, z którego jest widok na Machu Picchu. Zapraszam do Mesa Pata. 
- Dziękuję, ale mam już plan na nocleg.
- Gdzie?
- Llactapata Lodge.

Wyraz jego twarzy oddawał mieszaninę rozczarowania i irytacji. Brud jego stóp, odzianych w stare sandały, nabrał dodatkowej czerni płynącej z jego zranionego, dumnego serca. Trochę miałem wyrzuty sumienia, bo być może dla niego każdy gość był istotnym źródłem dochodu, zapewniającego byt jego rodzinie, tymczasem ja udawałem się do profesjonalnego ośrodka noclegowego, który dało się znaleźć nawet na bookingu i który raczej nie narzekał na brak ruchu. Zapewne ciężko mu było konkurować z Llactapata Lodge, zwłaszcza, że do jego miejsca trzeba było nieco odbić ze szlaku - który z piechurów by na to wpadł? Z drugiej strony byłem dość podekscytowany noclegiem w Llactapata Lodge, bo na zdjęciach prezentował się świetnie. Oczywiście nie miałem pewności czy znajdzie się dla mnie miejsce (nie miałem żadnej rezerwacji), ale wcale mnie to nie zrażało - w najgorszym wypadku cofnąłbym się kilka minut i odszukał to Mesa Pata. Nie zamierzałem jednak z góry zmieniać oryginalnych planów tylko dlatego, że facetowi mogło zrobić się przykro. Życie. 

Niedługo po minięciu przełęczy trafiłem jeszcze na jakieś fragmenty starych inkaskich budowli, a po kolejnym kwadransie byłem już przy bramie wejściowej do Llactapata Lodge. Natychmiast zacząłem się cieszyć, że nie zmiękło mi serce i nie podążyłem za obładowanym torbami Peruwiańczykiem z Mesa Pata. To co ujrzałem prezentowało się niesamowicie. Szeroka polana, na której pasły się konie i osły, domki letniskowe wyglądające wielokrotnie bardziej komfortowo niż warunki zastane w dwóch poprzednich miejscach noclegowych (ok. o to nie było specjalnie trudno), no i przede wszystkim ten genialny widok szczytów górskich z majaczącymi w oddali zabudowaniami słynnego miasta Inków, Machu Picchu. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

Młody chłopak, którego znalazłem w budynku stanowiącym jadalnio-recepcję, wręczył mi kluczyk do mojego domku, przyjął zamówienie dotyczące kolacji oraz śniadania i wydał zimne piwo z lodówki. Byłem wniebowzięty. Wypiłem piwo na ławce przed domkiem, zapatrzony w niewyobrażalnie piękny krajobraz i wszedłem do domku. Domki były dwuosobowe, ale wiele wskazywało na to, że będę tej nocy sam, bo póki co nikt inny nie pojawił się w ośrodku. Luksusowo! Na dodatek w domkach były łazienki z darmową gorącą wodą (przypominam, że na poprzednich kempingach ciepły prysznic był za dodatkową opłatą). Byłem wniebowzięty po raz drugi. Będąc precyzyjnym - domki same z siebie to był raczej mocno średniawy standard jak na warunki polskie - coś na kształt raczej tanich ośrodków wypoczynkowych nad morzem zbudowanych jeszcze w czasach PRLu. Na szlaku który jednak właśnie pokonywałem, były niezwykle fancy. No i te widoki, absolutna pierwsza klasa światowa. 

Po relaksującym prysznicu przebrałem się w czysty komplet ciuchów, znów pogapiłem w krajobraz i o wyznaczonej godzinie poszedłem na kolację. Ostatecznie okazało się, że gości jest czwórka - ja, także samotnie wędrująca Holenderka, którą poznałem już pierwszego dnia trekkingu w Soraypampie oraz jeszcze jedna parka Holendrów, która dzień wcześniej nocowała w Lucmabambie. Co ciekawe, parka ta robiąc rezerwację z wyprzedzeniem poprzez booking (chcieli mieć pewność, że będą dla nich miejsca) zapłaciła o kilkadziesiąt procent więcej za nocleg niż my, piechurzy w trybie YOLO, liczący po prostu, że się uda. A udało się idealnie, bo każde z nas miało swój całkiem prywatny domek do dyspozycji.

Po zmroku temperatura dość znacznie spadła, a że w nogach miałem zrobionych tego dnia 25 kilometrów z przewyższeniami, dość szybko postanowiłem wgramolić się pod koc w moim luksusowym domku i zasnąć. Kolejnego dnia czekało mnie kolejnych 15 km. marszu prowadzącego już do miasta Machu Picchu Pueblo, skąd dwa dni później miałem wchodzić na teren właściwego, inkaskiego, historycznego miasta, stanowiącego jeden z siedmiu nowych cudów świata. Ale o tym następnym razem.

#polacorojo #podroze #peru #salkantay #mojezdjecie
9c697e30-77e0-4826-ad47-c77a447a68df
4bba6776-c52f-441c-a7c7-40fda5d216c6
3474a099-3b83-4cc3-aa28-a433c1beaf55
3beb061a-f836-4a08-8dd1-8cd216d66a26
3a3da4d9-15d1-49ba-84aa-7648c50b9604
Farmer111

@Sniffer Świetnie się czyta. Prowadzisz bloga może? Moi przyjaciele lecą w kwietniu i chętnie by poczytali. Nie siedzą na hejto niestety.

Sniffer

@Farmer111 bloga brak, więc póki co tylko hejto. Ale wszystkie moje dotychczasowe wpisy są z podróży po Ameryce Południowej, więc jeśli polecą od najstarszych, to będzie prawie jak blog


Choć wpisów z Peru będę miał jeszcze trochę, bo dopiero niedawno zacząłem spisywać. Czy do kwietnia się wyrobię ze wszystkim - nie mam pewności.

HardyKosciej

@Sniffer Zazdro, marzy mi się wycieczka do Peru (machu picchu) tylko pytanie kiedy na to mnie będzie stać ¯\_( ͡° ͜ʖ ͡°)_/¯

Sniffer

@HardyKosciej przy organizacji wszystkiego na własną rękę to wcale nie musi być ultra drogie. Trzeba pokombinować z lotami szukając przeróżnych opcji (sprawdzając kilka różnych lotnisk i dat) i jak już się znajdzie transport do Limy, dalej jest już względnie tanio jeśli zrobi się odpowiedni research i nie kupuje zorganizowanych wycieczek. Powodzenia!

jmuhha

OMG ale ślicznie tam

Zaloguj się aby komentować