#patagonia
Przeskoczmy z jednego krańca Argentyny na drugi. Czyli z klimatu podzwrotnikowego, rajskiej dżungli i kompleksu wodospadów Iguazu aż na kraniec... świata. Wiele miejsc (nawet w Polsce, gdzieś w głuszy leśnej) uznaje się smbolicznie za koniec czy też kraniec świata, ale to miasto zasługuje na to miano wybitnie.
Jak weźmiecie globus do ręki i spojrzycie na niego od spodu, to na ostatnim skrawku Ameryki Południowej, w tzw. Ziemi Ognistej (części Patagonii), leży nasza dzisiejsza bohaterka.
Ushuaia
Skąd nazwa Ziemia Ognista? Tereny to odkrył Magellan, te sam, który jako pierwszy opłynął Ziemię dookoła.
To właśnie jego ludzie tak nazwali tę ziemię, z pewnością od licznych ognisk palonych przez tubylców.
To właśnie unikatowe położenie, zdawałoby się najgorsze z możliwych, pozwoliło na rozwój miasta - zarówno w przeszłości, jak i dziś. Całkiem zresztą niemałego, bo liczącego sobie ponad 70.000 mieszkańców.
KLIMAT
Klimatyczne lato tutaj nie występuje. W najcieplejszych miesiącach temperatura w ciągu dnia przeciętnie osiąga maksymalnie ok. 15*C. Co ciekawe, gdyby odbić lustrzanie względem równika położenie Ushuai (tj. podmienić szerokość geograficzną południową na północną), nie zrobiłoby ono na nikim wrażenia. Leżałaby ona mniej więcej na tej wysokości, co Trójmiasto, Kaliningrad czy Wilno. A jednak. To tutaj znajdziemy pingwiny (o tym później) i to stąd dalej na południe nie ma już żadnych miast.
KIEDYŚ
Podobnie jak ma się rzecz z Australią, pod koniec XIX wieku Argentyńczy wpadli na to, by z Ziemi Ognistej, odległej i mało przyjaznej wyspy praktycznie na krańcu wszystkiego, zrobić naturalne więzienie. Rękami skazańców zbudowano tutaj kolonię karną. Z czasem wokół więzienia powstało całe miasteczko. W latach 40 XX wieku więzienie zostaje ostatecznie zamknięte.
RYWALIZACJA
Ushuaia po drugiej stronie Kanału Beagle ma konkurenta w postaci Puerto Williams
FALKLANDY/MALWINY
Co do symboliki - jesteśmy relatywnie blisko Falklandów, o które w 1982 Argentyna stoczyła wojnę z Wielką Brytanią. Dla nas to jakiś konflikt na drugim końcu globu. Tutaj wyraźnie kultywuje się pamięć o wydarzeniach sprzed 40 lat. Widać, że Argentyńczycy nie pogodzili się ze stratą tych niewielkich wysp, bo już na lotnisku wita nas napis "Malwiny są argentyńskie".
DZIŚ
Ushuaia jest znana przede wszystkim jako Brama do Antarktydy. To stąd rusza 90% wszystkich ekspedycji na ten kontynent. Udogodnienie w postaci najbardziej wysuniętego na południe na świecie lotniska międzynarodowego (klimatem trochę przypominającym Zakopane) pozwala całym ekspedycjom względnie wygodnie dostać się do portu, z którego dalej wypływają ku swojemu ostatecznemu celowi.
Ładnie w to wpasowuje się motto Ushuai: "Koniec świata, początek wszystkiego".
Dla nas to również było miejsce przesiadki, tyle że naszym celem była pozostała część Patagonii, z lodowcem Perito Moreno oraz Fitz Royem na czele. Na miejsce zatem trafiliśmy jedynie przypadkiem, a na sam pobyt mieliśmy około doby, więc prawdę powiedziawszy, poza poczuciem ogólnego klimatu miejscowości, nie mieliśmy okazji z bliska przyjrzeć się okolicznym atrakcjom. A tych kilka by się znalazło.
Poza Parkiem Narodowym Ziemi Ognistej i eksploracją tutejszej przyrody, można też choćby odwiedzić muzeum, w które przekształcono dawne więzienie, czy też przejechać się w przepięknej scenerii zabytkową kolejką, która przed wiekiem transportowała skazańców w miejsce wyrębu drewna.
Surowe zachwycające krajobrazy, góry, krajobraz lodowcowy oraz unikatowa fauna i flora parku narodowego to jedno. Wielu jednak z pewnością ucieszy fakt, że istnieje możliwość przepłynięcia na jedną z malutkich wysepek w okolicy (Martillo), żeby podziwiać pingwiny!
Niestety, my nie mieliśmy okazji. Może kiedyś, raz jeszcze uda nam się dotrzeć na koniec świata. Spodziewam się jednak, że nie będzie to koniec naszej podróży, a początek eskapady na Antarktydę. Kto wie? Chociaż to byłaby cholernie droga zabawa.
PS Tak swoją drogą, kto oglądał serial "Ślepnąć od świateł", z pewnością kojarzy powracający motyw wymarzonego przez bohatera urlopu w Argentynie, z charakterystyczną gitarą grającą w tle. To fragment utworu "De Ushuaia a la Quiaca" (czyli "Z Ushuaia do Quiaca" - dwa najbardziej skrajnie położone miasta Argentyny).
35/x
Tag do obserwowania/czarnolistowania: #bzdecior #bzdeciorphoto
Znajdziesz mnie też na YT/IG/FB pod hasłem "bzdecior".
#antarktyda #ushuaia #terradelfuego #ziemiaognista #patagonia #podróże #podroze #polskieblogipodroznicze #ciekawostka #ciekawostki #geografia #historia #pingwiny #malwiny #falklandy #fotografia
Zaloguj się aby komentować
Co prawda w okolicy Bariloche znajdowały się wysokie szczyty i wymagające trasy trekkingowe, ale na tych naprawdę konkretnych panowały już mocno zimowe warunki, dlatego bez stosownego wyposażenia nie było sensu się tam wybierać. Zostały mi więc mało wymagające spacery po okolicznych punktach widokowych. Na pierwszy ogień wziąłem park Llao Llao znajdujący się 25 km od Bariloche.
Zanim jednak wsiadłem do autobusu jadącego w tamtą stronę, postanowiłem zmienić hostel. Selina, w której spędziłem dwie poprzednie noce była spoko, jednak jej problemem była odległość od centrum. 15 minut spaceru to może nie jest dużo dla kogoś, kto uwielbia chodzić po górach, ale jednak łażenie nudną trasą po kilka razy dziennie nie jest tym samym, co wejście na jakiś punkt widokowy. A skoro o punktach widokowych mowa, to mój nowy hostel właśnie takowy posiadał - z 10 piętra obiektu o wdzięcznej nazwie Penthouse 1004 rozpościerał się niesamowity widok na miasto, jezioro i odległe góry. Mimo, że nocleg tam kosztował więcej niż w Selinie, stojącej przecież na bardzo dobrym poziomie, ten widok był zdecydowanie wart dodatkowych pieniędzy. Co więcej, obsługa była bardzo miła - gdy pojawiłem się tam wcześnie rano, by spytać czy mogę już zostawić mój bagaż, stwierdzili że mogę nawet zjeść sobie bufetowe śniadanie, mimo że technicznie należało mi się ono dopiero od kolejnego dnia.
Wróćmy do wypadu do parku Llao Llao. Wystarczyło wsiąść w autobus jadący tuż pod moim hostelem i gdzieś po godzinie docierał on na obrzeża parku. Zanim doszło się na szlak trzeba było jeszcze podejść kawałek poboczem drogi, ale nie stanowiło to problemu, bo ruch był niewielki.
Sam szlak wiodący naokoło parku był niestety dość rozczarowujący. Albo inaczej - był rozczarowujący dla kogoś kto właśnie przyjechał z El Chalten, gdzie zrobił ponad 100 km piechotą po jednych z najpiękniejszych zakątków tej części globu. Choć z drugiej strony po prostu trasa szału nie robiła. Ot spacer po lesie z 2 czy 3 zejściami nad jezioro z przyjemnym widokiem. No ok, jeszcze niektóre drzewa wyglądały ładnie.
Gdy już prawie kończyłem pętlę i miałem kierować się ku wyjściu, dostrzegłem jeszcze na mapie, że można podejść ze 150 w pionie na kolejny punkt widokowy, czyli gór(k)ę Llao Llao. Z jednej strony mi się nie chciało, bo poprzednie miejsca oznaczone jako punkty widokowe były takie sobie, ale z drugiej miałem jeszcze sporo czasu do autobusu powrotnego. Ruszyłem więc pod górę. Już po chwili uznałem to za dobrą decyzję, bo przynajmniej czułem przyjemne zmęczenie.
Na samym "szczycie" były ze dwa miejsca niezarośnięte krzakami, z których rozpościerał się w sumie bardzo ładny widok. Ostatecznie stwierdziłem, że warto było tu przyjechać choćby i dla niego. Klapnąłem sobie na tyłku, pogapiłem się w dal, włączyłem sobie nawet ze dwa utwory na słuchawkach i tak sobie chillowałem z pół godziny. Koniec końców trzeba było jednak wracać, żeby złapać kolejny autobus powrotny.
Gdy tak sobie szedłem bardzo szybkim tempem ku wyjściu z parku, dostrzegłem jakąś dziewczynę idącą dokładnie w tym samym kierunku. Gdy tylko mnie zauważyła, wyraźnie przyspieszyła kroku - wciąż jednak nie na tyle, żeby dystans między nami się nie zmniejszał. Gdy byłem z 10 metrów za nią, nagle zaczęła biec. Nie jakoś super szybko i w panice, ale ewidentnie się mnie obawiała, bidulka
Na autobus zdążyłem prawie w ostatniej chwili, ale ani razu nie przeszedłem w trucht, ślepo ufając, że nie odjedzie przed czasem. Może i było to lekko ryzykowne (a kolejny miał jechać jakieś 1.5h później), ale co tam. Pogoda była spoko, najwyżej bym sobie posiedział na trawie.
Niejako w ramach rekompensaty za szlak, który dupy nie urywał, wieczór zaserwował mi piękny zachód słońca, który podziwiałem sącząc lokalne craftowe na hostelowym tarasie. Co by nie mówić, to był przyjemny dzień.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
Zaloguj się aby komentować
Zostań Patronem Hejto i tylko dla Patronów
- Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
- Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
- Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
- Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Miałem lekkie palpitacje serca jak to zobaczyłem, bo przerazilem się, że wsiadłem do złego autobusu. Ale nie - chwila konsultacji ze współtowarzyszami podróży, wszyscy też jadą do Bariloche i ktoś w końcu tłumaczy, że to jest ten objazd niezbędny ze względu na wspomniane wcześniej zamknięcie jednego z odcinków standardowej trasy. Niech to wam uświadomi jak gęsta inaczej jest sieć dróg na patagońskim południu. Ojej, zamknięty odcinek? Nic nie szkodzi, zrobimy lekki objazd na 1000 km
Niestety nie był to jeden z tych super wygodnych autokarów, charakteryzujących się ultra szerokimi fotelami, rozkładającymi się prawie na płasko. No, było na dolnym pokładzie kilka nieco szerszych foteli, ale mi udało się dostać bilet jedynie na miejsca ekonomiczne. I tak dobrze, że się udało, bo wszystkie miejsca w tym ostatnim autobusie w sezonie były wyprzedane, więc nikt nie miał szczęścia by rozłożyć się nieco wygodniej na dwóch fotelach, nad czym ubolewał przede wszystkim dwumetrowy Tajwańczyk, którego dwa dni wcześniej poznałem na wschodzie słońca pod Fitz Roy, a teraz siedział wciśnięty o jeden rząd za mną.
Na brak komfortu podróży wpływał jeszcze jeden element - nie było praktycznie żadnych dłuższych postojów oprócz tych na tankowanie autokaru. Była toaleta w autokarze (z tradycyjnym zakazem walenia dwójek), ale to tyle z udogodnień. Raz chyba tylko zatrzymaliśmy się na 30 minut by ludzie mogli skorzystać z normalnych kibli i kupić coś do jedzenia, ale w praktyce nie każda z kilkudziesięciu osób jadących autokarem dała radę zmieścić się w tym limicie. Cierpiąc więc czekali kresu podróży.
O tym, że trzeba zaopatrzyć się w jakieś jedzenie i picie wszyscy wiedzieli wcześniej, więc ja też w El Chalten kupiłem tuż przed wejściem na pokład jakieś sucharki, banany, 2 wina i litr wody. Po kilkunastu godzinach jazdy miałem ochotę na coś normalnego i ostatecznie cieszyłem się jak głupi z możliwości kupienia niezbyt smacznej, ale za to gorącej empanady na tym dłuższym postoju.
W sumie to zanim doszło do tego postoju (a kierowca zapowiadał, że będzie on miał miejsce tuż za miasteczkiem Perito Moreno), też zdarzyło się coś, co zapadło mi w pamięć. Otóż gdy już wjeżdżaliśmy do tego miasteczka i wszyscy zacierali ręce na możliwość rozprostowania kości i skorzystania z normalnego kibla, zauważyliśmy że autobus skręcił jakby nie tam gdzie powinien - na zachód, podczas gdy dalsza droga wiodła na wschód. I tak jechał i jechał, wyjechał z tego miasteczka, jechał dalej w stronę granicy z Chile i... po godzinie do niej dojechał. Na pokładzie znów konsternacja, bo o niczym takim wcześniej nie słyszeliśmy, ale kierowca mówi, że tu część osób wysiada. No i wysiadły 2 osoby. A gdy reszta autokaru próbowała chociaż się przewietrzyć, to kierowca zaganiał wszystkich do środka mówiąc, że jedziemy dalej i postój już za chwilę w okolicach miasteczka Perito Moreno. Tego samego, przez które przejeżdżaliśmy godzinę wcześniej. Tak więc nadrobiliśmy 2 godziny drogi, żeby dwie osoby mogły wysiąść
Z postoju pamiętam jeszcze jedną mikro historię. Rzuciła mi się w oczy taka lekko obszarpana, starsza, lokalna kobiecinka z nieodłącznym plecakiem na plecach, która jechała z nami, ale zdecydowanie odstawała od reszty towarzystwa. I tak patrzę na nią, a tu dziewczyna obok mówi, żebym na nią uważał, bo jest dziwna i prawdopodobnie podpierdoliła jej douszne słuchawki bezprzewodowe. Ja na to wielkie oczy, a dziewczyna opowiada dalej, że w nocy wypadły jej z uszu, szukała ich na podłodze, pytała rano naokoło czy nikt nie widział, a tu nagle ta starsza babka, która siedzi tuż przed nią, wkłada sobie identyczne słuchawki do uszu. Dziewczyna patrzy na babę, a ta ma stary telefon typu Nokia z fizyczną klawiaturą, więc ni chuja nie mogła podłączyć do niego takich słuchawek. No to dziewczyna mówi do niej:
- Przepraszam, ale to chyba moje słuchawki. Wypadły mi w nocy.
- Nie, to są moje.
Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi
No i dupa - podobno parę osób próbowało pogadać z babą, ale nic z tego - gadanie jak do ściany, a i udowodnić jej się nic nie da. Trzeba się było więc mieć na baczności przez resztę podróży. A ta trwała jeszcze długo.
Dotarcie do Bariloche zajęło nam ostatecznie 31 godzin zamiast zapowiadanych 24. No ale można się pomylić, prawda? W sumie jechaliśmy ledwie o 1/3 dłużej. Cóż, najważniejsze, że najgorsze za nami i można udać się na spanko, prawda? No prawie. Problem w tym, że nie miałem jeszcze zaklepanego noclegu, bo przed wyjazdem z El Chalten nie zdążyłem tego zrobić, a w trakcie podróży myślałem, że jakoś to będzie, bo przecież spokojnie ogarnę to sobie o tej 8 wieczorem po dotarciu. Z tym, że jechaliśmy o 7 godzin dłużej i była 3 w nocy. Zaklepanie noclegu na Booking było już niemożliwe - po północy system przyjmuje rezerwacje wyłącznie na kolejny dzień. Czemu nie zrobiłem tego przed północą, będąc w trasie? Od dwóch tygodni nie działał mi internet w telefonie. A nawet gdyby nominalnie działał, to reszta pasażerów autokaru narzekała na brak zasięgu. Tym samym, bez noclegu pozostawało jeszcze kilka innych osób, więc postanowiliśmy połączyć się w podgrupy i razem zmierzyć z wyzwaniem.
Teoretycznie wystarczyło przejść się po centrum Bariloche, gdzie hosteli było całkiem sporo. Najpierw jednak musieliśmy tam dotrzeć, bo dworzec autobusowy znajdował się jakieś 5 kilometrów dalej. Zadzwoniliśmy więc po taksówkę. W kilkadziesiąt osób. O 3 w nocy.
Pracowało już chyba tylko 3 taryfiarzy, więc zawiezienie wszystkich osób z bagażami trochę zajęło. Niestety moja grupa (ja + Francuzka i Holenderka) ustawiła się ostatnia w kolejce, więc w centrum wysiadaliśmy już po 4 nad ranem.
Zapukaliśmy do wypatrzonej wcześniej miejscówki. Tak jak na otwarcie drzwi trochę przyszło nam czekać, to dość szybko się zamknęły, bo nie było już miejsc. Trudno - idziemy do kolejnego. Ta sama sytuacja. W trzecim widzimy współtowarzyszy autobusowej podróży, dyskutujących z recepcją. Podpytujemy ich czy są jeszcze miejsca, a ci zdenerwowani odpowiadają, że nie ma miejsc nawet dla nich, mimo że mieli opłaconą rezerwację. Ta jednak przepadła późnym wieczorem i w międzyczasie pojawili się inni potrzebujący turyści. Z dwojga złego wolałem już chyba odbić się od drzwi hostelu, w którym nie miałem rezerwacji niż myśleć, że oto wystarczy pójść spać do opłaconego wcześniej łóżka i zostać na lodzie.
W międzyczasie dziewczyny dowiedziały się od znajomych z hostelu Selina, że są u nich jeszcze wolne łóżka. Hostel ten jednak jednak znajdował się 15 minut marszu od centrum i to wiodąc pod górę. Stwierdziliśmy, że spróbujemy jeszcze w dwóch miejscach, bo nie chciało się nam łazić tak daleko, gdy jednak kolejne 2 razy odbiliśmy się od drzwi, zdecydowaliśmy się już nie szukać i podejść do tej Seliny.
Do hostelu dotarliśmy gdzieś o 4:30. Przy recepcji meldowało się jeszcze kilka osób poznanych w autokarze, więc trochę złapaliśmy stresa, że może jesteśmy odrobinę za późno. Szczęśliwie jednak były jeszcze miejsca. A więc sukces. Jeszcze tylko się zameldować i można iść spać.
- Ależ bym się piwa napił - wbrew pozorom głos ten nie pochodził z moich ust, choć dźwięczał również w moich myślach.
- Ooo, dobra myśl - dodał drugi - bardziej zmęczeni już i tak nie będziemy. Tylko gdzie tu coś znajdziemy i tej porze?
- Ja was zaprowadzę - rzuciłem do nich, kończąc formalności meldunkowe.
Tak się składa, że szukając hostelu w centrum rzuciło mi się w oczy coś, co z daleka wyglądało na klub z muzyką, bo przed nim stał rozbawiony, głośny i podpity kilkunastoosobowy tłum. Tylko czy po 31 godzinach jazdy niewygodnym autokarem i blisko 2 kolejnych spędzonych na docieraniu do hostelu, był jakikolwiek sens wychodzić o 4:40 nad ranem do oddalonego o 15 minut marszu klubu, który zgodnie uzyskanymi w recepcji informacjami miał się zamykać o 5:00? Wraz z holenderskim i brazylijskim kolegą stwierdziliśmy, że oczywiście
Okazało się, że Holendra spotkałem kilka dni wcześniej. To on był jednym z dwóch śmiałków, którzy próbowali zdobyć ośnieżony szczyt Loma del Pliegue Tumbado i to jego odwrót niedaleko kopuły szczytowej natchnął mnie do podjęcia własnej, udanej, choć bardzo lekkomyślnej próby, o czym opowiadałem kilka wpisów temu.
Ruszyliśmy raźnym krokiem ku centrum. O 4:55 dotarliśmy pod klub - jeszcze grała głośna muzyka, ale tłum osób na zewnątrz mógł oznaczać, że może faktycznie wszyscy już wychodzą. Podeszliśmy do ochroniarzy, pytając, czy można jeszcze wejść.
- Tak, ale wejście jest płatne.
- A do której jest otwarte?
- Do 7 rano.
Ideolo
Mój sen nie trwał wystarczająco długo, by dobrze wypocząć, ale nie przeciągałem pobytu pod kołdrą, bo byłem głodny no i chciałem ogarnąć kilka spraw za dnia. Pierwszą była wizyta w Western Union, bo moja gotówka była już na całkowitym wyczerpaniu. Szczęśliwie obyło się bez żadnych problemów - nie było kolejek i wciąż mieli gotówkę na stanie. Jedyny mankament, to że zostały im jedynie niskie nominały banknotów, więc wychodziłem stamtąd iz kilkoma grubymi plikami pieniędzy. Najważniejsze jednak, że znów byłem "bogaty" i nie musiałem liczyć się z każdym wydatkiem (tzn. wcześniej też mogłem po prostu płacić kartą, ale jak już wielokrotnie wspominałem - było to całkowicie nieopłacalne).
Została mi jeszcze jedna rzecz do załatwienia, która dopełniłaby obrazu silnego, niezależnego i nieustraszonego podróżnika, a mianowicie działający internet w telefonie.
Gdy tylko przybyłem do Argentyny, jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiłem było zaopatrzenie się w lokalną kartę SIM i wykupienie pakietu internetu. Rzecz w tym, że w momencie aktywowania go akurat trwała jakaś globalna awaria sieci, więc mój pakiet niby się aktywował, ale jednak nie do końca. Pech chciał, że rozpoczynał się właśnie weekend wielkanocny, więc punkt obsługi klienta miał być zamknięty przez kolejne 3 dni. Udało mi się połączyć przez WiFi z obsługą klienta na ichniejszym czacie i jeden pomocny gość jakimś cudem coś tam aktywował, ale też nie w pełni - w panelu ich appki widziałem, że mam ileś tam GB danych do zużycia, ale z jakichś przyczyn telefon nie łączył z netem. Albo inaczej - łączył, ale tylko z Facebookiem i WhatsAppem. Nielimitowany dostęp do tych usług miał być bonusowym elementem mojego pakietu, tak więc część bonusowa działała, a część główna nie. W dniu wylotu z Buenos Aires udało mi się jeszcze wejść do placówki Claro (mojego operatora) i wyjaśnić problem, ale coś tam pogrzebali, powpisywali mi jakieś kody i nagle nawet ten darmowy internet od social media przestał działać. Gość twierdził, że "pewnie trzeba jeszcze raz zrestartować telefon, odczekać 30 minut i powinno być ok", ale pewnie nawet sam w to nie wierzył. Nie miałem czasu się przekomarzać ani udowadniać, że się myli - musiałem pędzić na lotnisko. Oczywiście zgodnie z przewidywaniami internetu ani widu ani słychu.
W El Calafate nie było placówki Claro, ale wielokrotnie kontaktowałem się z obsługą klienta przez ten ich nieszczęsny czat. Pisałem do nich tak często, że miałem już zapisane i gotowe do wklejenia całe akapity przetłumaczonego tekstu opisującego moją sytuację, żeby nie tracić czasu na mozolne klepanie i wyłuszczanie tego samego. Raz nawet, gdy pisałem sobie z jakimś konsultantem, nagle do rozmowy włączył się ten sam gość, który za pierwszym razem magicznie ogarnął mi chociaż ten darmowy internet social media - przedstawił się, napisał że mnie pamięta i spróbuje raz jeszcze tego samego. Nie udało mu się niestety, nad czym wydawał się ubolewać bardziej ode mnie, ale ogólnie było to bardzo miłe.
Z El Calafate wyjeżdżałem więc bez internetu, a w El Chalten poza wifi nie miał go nikt, bo po prostu nie było tam zasięgu. Prowadzenie dalszych rozmów z obsługą klienta mijało się z celem, bo telefon w ogóle nie logował się do sieci, a więc wiedziałem, że najwcześniejsza okazja do odzyskania dostępu do neta mobilnego będzie w Bariloche.
Wybaczcie długą retrospekcję, zapędziłem się. W każdym razie pierwszego dnia w Bariloche, gdy tylko zaopatrzyłem się w gotówkę, poszedłem do placówki Claro. Pokazałem im na telefonie zapisane wcześniej i przetłumaczone na hiszpański obszerne wyjaśnienie sytuacji i spytałem czy mogą mi wymienić kartę SIM na jakąś inną i przetransferować mój pakiet danych, nawet gdyby wiązało się to ze zmianą numeru telefonu (który w sumie miałem w dupie). Babka zapoznała się z wiadomościami i zasygnalizowała, że to jednak powinno zadziałać na obecnej karcie SIM, tylko trzeba skonfigurować odpowiednie ustawienia telefonu, wklepać kod, wyłączyć i włączyć telefon i gotowe. Czyli wszystko to, co już robiłem wcześniej wielokrotnie, spędzając godziny na czacie z obsługą klienta. Pozostawała jednak niewzruszona.
Sama wykonała wszystkie kroki, ale telefon uparcie nie chciał się łączyć z internetem. Znów spytałem o możliwość otrzymania innej karty SIM. W odpowiedzi zdecydowała się zadzwonić do działu technicznego, który polecił zrobić dokładnie to samo, co zrobiła wcześniej, ale w minimalnie zmienionej kolejności. Dalej nic. W końcu dział techniczny połączył rozmowę z działem technicznym od spraw specjalnych, ale i ich magia na nic się zdawała. Minęło już prawie 40 minut, a ja wciąż siedziałem w placówce z pracownicą, która chyba za punkt honoru postawila sobie aktywację tego pakietu zgodnie ze sztuką. Moje wpierw ciche, a później głośniejsze sugestie, że może ta globalna awaria z dnia pierwszego wykluczyła działanie mojej karty SIM na wieki, pozostały bez reakcji. Tak samo pytania, czy możemy spróbować z inną kartą SIM.
Babka nie dawała za wygraną i chyba dzwoniła już do samego prezesa Claro, żeby mi włączył ten cholerny internet. Ja tymczasem kątem oka obserwowałem, jak do okienka obok podszedł brazylijski turysta z paszportem i telefonem w ręku, podpytując o dostępne pakiety neta dla przyjezdnych i po niecałych 5 minutach wychodził zadowolony z działającym internetem na nowiuśkiej, argentyńskiej karcie SIM.
Tego już było za wiele. Żyła na czole wyskoczyła mi pewnie na metr do przodu. Spojrzałem pytającym i pełnym wkurwienia wzrokiem na moją konsultantkę, ale ta zajęta była tłumaczeniem mojej sprawy prezesowi Claro. Wstałem, żeby zasygnalizować chęć wcięcia się w rozmowę - dalej nic. Zacząłem jej machać łapami przed twarzą - obróciła się na krześle, żeby lepiej słyszeć rozmówcę w telefonie. W końcu zacząłem głośno gadać, zagłuszając jej rozmowę i raczyła zwrócić na mnie uwagę. Zdenerwowany powiedziałem jej, że od ponad 40 minut chcę dostać dokładnie to, co ten gość co właśnie wyszedł - nową kartę SIM, z nowym numerem i aktywnym pakietem neta.
- Mogłabym dać nową kartę i nowy pakiet, ale musiałby pan zapłacić.
- Przecież już raz za to zapłaciłem i sama pani widzi, że nie zużyłem nawet kilobajta danych, bo się nie da!
Spojrzała na mnie obrażonym wzrokiem, wyciągnęła z szuflady nową kartę SIM, włożyła w telefon, aktywowała mi pakiet internetu i nagle to co było tak długo niemożliwe, stało się rzeczywistością w ciągu niespełna 3 minut. Miałem internet w telefonie.
Z uczuciem spełnienia poszedłem obejrzeć centrum miasta i zszedłem nad jezioro Nahuel Huapi, nad którym położone jest Bariloche. Zostałem tam do zachodu słońca i miałem szczęście uwiecznić na zdjęciu grupę tradycyjnie ubranych lokalsów (chyba), którzy robili sobie sesję zdjęciową przy literach ułożonych w nazwę miasta (pic rel). Fotki zrobione przez ich profesjonalnego fotografa na pewno wyszły o niebo lepiej, ale ja tam cieszę się i z takiej pamiątki machniętej moim telefonem.
I tak oto zakończył się ten długaśny wpis oraz mój pierwszy pełny dzień w Bariloche, które miało być moim domem przez kolejny tydzień.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
Zaloguj się aby komentować
Dlaczego był to mój ostatni dzień w tej pięknej okolicy? Poza faktem, że spędziłem tam już ponad tydzień, a na mapie Ameryki Południowej zostało jeszcze kilka punktów do obejrzenia, miałem jeszcze dwa prozaiczne powody. I akurat nie chodziło o coraz bardziej zimowe warunki czy postępujące wyludnienie miasteczka, skutkujące zamykaniem kolejnych hosteli i knajp.
Pierwszy powód - kończyła mi się gotówka. Jak już nieraz wspominałem, cash is king w Argentynie, bo płatności kartą lub wypłaty z bankomatów odbywały się po dwukrotnie mniej korzystnym kursie. El Chalten było na tyle małe, że nie istniała tam filia Western Union, abym mógł zlecić transfer samemu sobie (choć jeden z niewielkich sklepików miał firmową naklejkę WU na szybie i robił nadzieję), a zabrane przeze mnie z Polski dolary i euro zdążyłem już wymienić i wydać.
Drugim powodem był ostatni w tym sezonie autobus odjeżdżający do Bariloche, na północ Patagonii. Gdybym do niego nie wsiadł, pozostałby mi albo autostop (co było bardzo karkołomne po sezonie, a nawet jeśli, to nie miałem na to ochoty) albo powrót autobusem do el Calafate i łapanie samolotu, co znacząco zwiększało koszty podróży.
Zanim jednak wsiadłem do wieczornego autobusu do Bariloche, miałem jeszcze prawie cały dzień na ostatni trekking. Teoretycznie od Laguna Torre, dokąd zmierzała większość turystów, dzieliło mnie 3 godziny marszu. Do położonego jeszcze dalej Mirador Maestri szło się godzinę dłużej. Gdyby faktycznie całość miała zająć 8 godzin, mógłbym nie zdążyć na autobus, ale doświadczenie już pokazało, że chodzę wyraźnie szybciej. Kolega znów musiał popracować, więc na ten ostatni trekking szedłem w doborowym towarzystwie samego siebie.
Trasa była przyjemna, a warunki pogodowe znów sprzyjały doskonałym widokom. Gdy dotarłem do Laguna Torre, mój czas wyglądał na tyle dobrze, że spokojnie mogłem kontynuować marsz do tego bardziej wysuniętego punktu widokowego. Wiodła do niego jednak wąska, ośnieżona ścieżka położona w poprzek dość stromego zbocza góry, więc przez chwilę się zastanawiałem czy na pewno sensownie się tam pchać. Właściwie to ani przez chwilę nie myślałem o żadnym zagrożeniu lawinowym (śniegu wydawało się być zbyt mało), ale z daleka trasa wyglądała na totalnie nie uczęszczaną. Było więc ryzyko, że przez ewentualne blądzenie lub wzmożoną czujność podczas stawiania kroków na nieprzetartej ścieżce zejdzie mi znacznie więcej czasu niż zakładałem. Stwierdziłem jednak, że jeśli będzie szło topornie, to po prostu zawrócę.
Już po chwili okazało się, że szlak nie jest aż taki nieuczęszczany jak sądziłem. Moją uwagę przykuły zwłaszcza odciśnięte w śniegu ślady łap. Dużych łap. Większych niż dużego psa. Niewykluczone, że patrzyłem na ślady pumy. Rozejrzałem się po okolicy, ale oprócz grupy turystów znajdujących się kilkaset metrów poniżej, nikogo nie widziałem. Ślady łap też w końcu skręcały ze szlaku i niknęły gdzieś, gdzie śniegu było mało. Pumy polują raczej w nocy, więc nie spodziewałem się, żebym miał jakąś spotkać - kontynuowałem więc marsz podążając za zdecydowanie ludzkimi śladami.
Ślady urywały się dość logicznie w miejscu, w którym widniała tabliczka z napisem Mirador Maestri. Teoretycznie był to więc koniec trasy, ale aplikacja Maps.me pokazywała, że ścieżka prowadzi jeszcze kilkaset metrów dalej. Żądny przygód, podjąłem próbę jej odnalezienia w śniegu. Raz obrałem złą drogę i musiałem się cofnąć o kawałek, ale ostatecznie dotarłem do miejsca oznaczonego na mapie. Rozpościerał się stąd nielichy widok na Cerro Torre, lodowiec na sąsiadującej górze i polodowcowe jeziorko u jej stóp. Warto było tu zajść.
Mimo świadomości, że od El Chalten dzieli mnie kilka godzin powrotnego spaceru, a wieczorem odjeżdża ostatni autobus do Bariloche, nie spieszyłem się ani będąc w punkcie widokowym ani w drodze powrotnej. Musiałbym mieć niesamowitego pecha, aby nie zdążyć. Docierając do obrzeży miasteczka wciąż miałem sensowny zapas czasu, więc chwilę pogapiłem się na wspinaczy łojących jakieś drogi w skale. Trochę zacząłem żałować, że mój wyjazd musi nastąpić za niecałe 2 godziny, bo chętnie bym do nich dołączył.
Ostatecznie lekko się przeliczyłem z czasem, bo samo dopakowywanie się w hostelu zajęło mi istotnie więcej niż się spodziewałem - nie mogłem nigdzie zlokalizować swojego "zapasowego telefonu", który wziąłem z Polski na wypadek wychodzenia gdzieś w niebezpieczniejsze rejony miast (żeby w razie napadu rabunkowego oddać ten gorszy telefon). W końcu musiałem już ruszać na dworzec. Właściwie to musiałem biec przez kwadrans z ciężkim dużym plecakiem na plecach i podręcznym w ręce. Ledwo udało mi się wskoczyć do sklepu po coś do żarcia i picia na drogę, a już wybijała godzina odjazdu. Można rzec, że zdążyłem w ostatniej chwili. Ale udało się i oto siedziałem w wypełnionym po brzegi autokarze do Bariloche. Udało mi się też znaleźć ten cholerny telefon, więc już ze znacznie spokojniejszą głową otworzyłem wino i sączyłem je, aż nie zmorzył mnie sen.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
Piorun w ciemno i czytam.
Zaloguj się aby komentować
Czyli uprzedzając fakty, w końcu trzeci trekking do Laguna de Los Tres, punkt widokowy na Fitz Roy, zakończył się pełnym sukcesem. To taki TL;DR dla leniwych, bo dla wiernych czytelników (lub tych, którzy nie mają nic lepszego do roboty) przygotowałem szerszy opis jak do tego doszło.
Po absolutnie magicznym i bezchmurnym dniu spędzonym na szlaku do Loma del Pliegue Tumbado dzień kolejny zapowiadał się identycznie - bez jednej chmurki na niebie. Nie było więc innej możliwości, tylko planować wyjście na wschód słońca. Dokładnie tak jak dwa dni wcześniej. Tym razem jednak miało się udać.
Umówiłem się z moim argentyńskim kolegą pod moim nowym hostelem o 5:45 - na dokładnie 3 godziny przed wschodem słońca. Teoretycznie ulotka pokazuje 4h marszu w jedną stronę, ale wiedzieliśmy, że obaj jesteśmy dość szybcy, a ja pierwszego dnia machnąłem ten dystans w 2:45 i to idąc względnie na luzie.
Napisałem "pod moim nowym hostelem", bo zmieniłem hostel. W tym pierwotnym już prawie nikogo nie było, przez co, jak już wspominałem, raz stałem przez 10 minut w marznącym deszczu w koszulce, bo zapomnieli mi powiedzieć o zamknięciu części hostelu, z której kazali mi dzień wcześniej korzystać. Z gości została ta jedna miła Argentynka i dwóch profesjonalnych fotografów (swoją drogą wciąż polecam zwłaszcza profil @tylekki na Insta - same sztosy). Nowy hostel natomiast wciąż tętnił życiem, choć ostatecznie przenosiny do niego uważam za zbędne - i tak głównie łaziłem po szlakach lub siedziałem w pubie z moim argentyńskim kolegą.
Wróćmy do wątku głównego. Umówiliśmy się pod moim hostelem, czyli prawie na początku szlaku, o 5:45. Wstałem o 5:15 i napisałem do kolegi, by upewnić się, że już nie śpi - wszak piliśmy browarki do 1 w nocy, więc nie byłem pewien czy równie poważnie podchodził do planów eskapady o tak wczesnej porze. Kolega miał 15 minut z buta do mojej miejscówki - powinien więc od razu odpisać. Tak się jednak nie stało. O 5:30 zadzwoniłem - wciąż nic. O 5:45 stałem przed hostelem, ale wciąż w zasięgu Wi-Fi. Przez chwilę mignął mi jego status jako "aktywny", ale nic nie odpisał ani wciąż nie odbierał. Cofnąłem się troszeczkę w stronę centrum miasteczka, żeby z niewielkiej górki obserwować drogę, którą musiał iść. O 5:50 wciąż go nie widziałem, a to oznaczało, że nie dotarłby pod mój hostel przed 6:00. Postanowiłem więc ruszyć sam. Pod hostelem sprawdziłem znów wszelkie komunikatory, ale panowała w nich głucha cisza - trudno.
Ruszyłem bardzo szybkim tempem przed siebie. Nie chciałem ryzykować spóźnienia na wschód słońca. Wschód, do którego na pewno miało dojść, bo było przepiękne rozgwieżdżone niebo i żelazna prognoza na ten dzień. Niby wystarczyłoby powtórzyć tempo z mojej pierwszej próby, ale wiedziałem, że ostatni kilometr może by wyzwaniem - wieści zasłyszane w barze kazały sądzić, że finalny stromawy fragment prawdopodobnie będzie mocno oblodzony, a niestety nie miałem raczków.
Gdzieś na 3 kilometrze zobaczylem przed sobą kilka snopów światła pochodzących z czołówek.
- Oho, czyli też idą na wschód słońca - pomyślałem.
Po dosłownie chwili dogoniłem tę grupę - to było jakieś kilkanaście osób wyglądających, jakby byli jakąś poważną ekspedycją. Kijki trekkingowe, porządne plecaki, kurtki z membraną, czołówki, co niektórzy mieli raczki, a na czele grupy było chyba dwóch przewodników. Można by rzec, że konkretna ekipa. Tyle, że tempo pokonywania przez nich drewnianego mostka pokrytego śniegiem wskazywało, że celują raczej w zachód słońca. To była raptem 5-metrowa kładka z poręczą, ale oni szli po niej niczym po jednej z tych drabin, które Szerpowie kładą na krańcach szczelin lodowcowych w Khumbu Icefall pod Mount Everest. Brakowało tylko jakiejś dramatycznej muzyki w tle. Szczęśliwie mnie zauważyli i pozwolili wbić się w kolejkę, bo pewnie do tej pory bym tam stał. Trochę mi było szkoda tych młodszych osób z grupy, bo to raczej głównie ci już solidnie siwi uczestnicy wyprawy tak spowalniali marsz.
Ja dzięki samotnej wędrówce nie musiałem się martwić o żadnych maruderów. Będąc nieskromnym, szedłem jak burza. Raz na jakiś czas obracałem się patrząc czy przypadkiem w oddali nie dostrzegę światła czołówki mojego kolegi, ale nic nie widziałem. Najpewniej więc zaspał lub olał temat na kacorku.
Po niecałych 2 godzinach byłem przy wiacie, obok której widniała tabliczka oznaczająca 9 przebytych kilometrów. Do końca został odcinek długi na kilometr i wymagający podejścia 500 metrów w pionie. Czyli stromawo. Pod wiatą posilał się jakiś gość. Z zazdrością spojrzałem na jego termos z gorącą herbatą - ja nie miałem takiego luksusowego wyposażenia, a było naprawdę fest zimno. Na ten właśnie temat zamieniliśmy kilka słów, ziomek nawet zaoferował mi łyk herbaty, ale nie chciałem go opijać. Sam zjadłem batona i zacząłem szykować się do ruszenia dalej. Wtedy ziomek spytał, czy mogę chwilę zaczekać, bo byłoby mu raźniej iść tym ostatnim trudnym odcinkiem w towarzystwie. Zgodziłem się rzecz jasna, choć zaznaczyłem, że najdalej za 5 minut chcę wychodzić, by nie ryzykować spóźnienia się na wschód słońca. 2 minuty później rozpoczynaliśmy podejście.
Napisać, że bylo ślisko, to jak nic nie napisać. Pomyślicie sobie - no szok i niedowierzanie, że po opadach śniegu może być ślisko. No właśnie gdyby chodziło o śnieg, to byłby luz. Rzecz w tym, że ten śnieg dzień po opadach był mocno wytapiany przez ostre słońce i według zasłyszanych relacji po południu cały spływał wodą. A ta woda przepięknie zamarzła w nocy, tworząc w niektórych miejscach istne lodospady (dorzucę w komentarzach zdjęcie). Na przeważającej części szlaku nieoblodzone pozostawały jedynie pojedyncze fragmenty kamieni, więc trasa w górę wyglądała jak jakaś gra komputerowa, w której trzeba przeskakiwać z miejsca w miejsce. Na niektórych fragmentach , przypominających koryta lub inne half-pipe'y, szło się w dużym rozkroku, odbijając od ścian tych naturalnych wyżłobień. Zasadniczo sporo zastanawiania się nad kolejnym krokiem i gimnastyki, przez co cholernie mi się to podobało. Mój nowy towarzysz trekkingu chyba nie podzielał aż takiego entuzjazmu, ale dzielnie podążał po moich krokach, raz po raz ciesząc się na głos, że nie idzie sam.
Na punkt widokowy udało się dotrzeć na kilkanaście minut przed wschodem słońca. Na niebie nie było ani jednej chmurki i w końcu ujrzałem tego majestatycznego kolosa z bliska. Rozumiałem już, dlaczego Fitz Roy jest symbolem Patagonii - jego masywna pionowa ściana robiła niesamowite wrażenie. Pomyślałem o moim kumplu, który miał iść razem ze mną - skurczybyku, nawet nie wiesz co tracisz.
- Hey buddy! - słyszę nagle za plecami znajomy głos. Obracam się i widzę zmachaną, ale rozpromienioną postać mojego kolegi. Czyli jednak! Faktycznie trochę zaspał, ale nie na tyle, żeby nie podjąć próby zdążenia na wschód. No i udało mu się to idealnie - na 3 minuty przed godziną zero.
W punkcie widokowym było jakieś kilkanaście osób. Wszyscy niesamowicie podjarani, bo pogoda była idealna. No prawie, bo, nie bójmy się użyć tego stwierdzenia, było kurewsko zimno. Byłem ubrany całkiem nieźle - koszulka merino z długim rękawem, polar, podstawowa puchówka z Decathlonu i kurtka z membraną, ale czułem przenikliwy chłód. Nie miałem ze sobą śpiwora tak jak podczas wschodu słońca przy Torres del Paine w Chile, bo tym razem w ogóle nie brałem go z Polski. Pozostało mi więc rozgrzewać się ruchem. Podskoki, wymachiwanie rękoma jak paralityk - cokolwiek co dawało efekt. W sumie większość oczekujących na wschód słońca robiła dokładnie to samo, więc wyglądaliśmy z daleka jak uczestnicy jakiegoś silent disco (choć intensywność ruchów wskazywała raczej na jakiegoś rave'a).
W końcu na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie słońca, które nieśmiało zabarwiały Fitz Roy'a na pomarańczowo-różowawy kolor, począwszy od szczytu po podstawę. To jednak wciąż nie było to na co czekałem. Z poprzedniego dnia pamiętałem ten szczyt lśniący w oddali szczerym złotem, więc ten moment wciąż miał dopiero nadejść. I nadszedł. Ochów i achów płynących zewsząd nie było końca. Zazwyczaj wkurzają mnie głosy innych ludzi, ale musiałem im oddać, że zachwyty wyrażane paszczą były w pełni zasłużone. To był jeden z takich momentów, w których człowiek cieszy się, że żyje i ma szczęście oglądać takie cuda.
Spektakl trwał w najlepsze, ale mimo, że słońce wznosiło się coraz wyżej nad horyzont, wciąż jeszcze nie ogrzewało dostatecznie. Traciłem już czucie w palcach, które trzymały telefon robiąc zdjęcia. Zastosowałem więc sprawdzony sposób na ich ogrzanie, na który wpadłem kiedyś zupełnym przypadkiem, ale który był raczej stosowany od tysięcy lat. Przynajmniej przez mężczyzn. No nie ma to jak chwycić się za jajca
Spędziliśmy na górze ponad dwie godziny. Mimo chłodu nie chciało się stamtąd schodzić. W końcu jednak uznaliśmy, że chyba się już napatrzyliśmy. A przynajmniej zaczęliśmy stawiać komfort cieplny ponad kolejne minuty oglądania tej wspaniałej góry. Kolega wdał się jeszcze w pogawędkę z grupką ludzi, i tak sobie stoimy, trzęsiemy się z zimna, oni gadają, mi wiatr zaraz przemrozi ostatnie komórki ciała, więc idę 10 metrów dalej schować się za sporym głazem. Pozostali kopiują mój ruch, więc po chwili tłoczymy się kilkuosobową grupką za kamieniem, ciesząc się ze znalezionej ochrony przed wiatrem.
- Hej! To wy! Znam was! - słyszymy nagle. Patrzymy z argentyńskim kolegą na postać, która wypowiedziała te słowa, potem na siebie i znów pytająco na postać, której spomiędzy cienkiej szczeliny czapkowo-szalikowej wystają jedynie oczy. Postać się zreflektowała, zsunęła szalik z nosa, a po chwili spod czapki wystrzeliła burza kędzierzawych włosów.
- Z boulderingu! Parę dni temu! - faktycznie, był to Izraelczyk, którego poznaliśmy wcześniej i pogadaliśmy przez chwilę. Chciałoby się napisać, że świat jest mały, ale w sumie przypominam, że w El Chalten było już naprawdę niewielu turystów, więc w sumie takie spotkanie nie powinno dziwić. W autokarze do Bariloche następnego dnia widziałem 3/4 ekipy z Laguna de Los Tres. Ale nie uprzedzajmy faktów.
W końcu zaczęliśmy schodzić. Razem z argentyńskim kolegą byliśmy w ultra dobrych nastrojach. Schodziliśmy szybciej niż pozostali, skacząc zwinnie z kamienia na kamień lub zsuwając się kontrolowanie po lodzie. Słońce świeciło na tyle ostro, że lód powoli zaczynał topnieć i widać było strugi wody sączące się pod spodem, ale wciąż było bardzo ślisko.
Mijani przez nas ludzie zmierzający na górę wyglądali, jakby walczyli o życie. Robili dwa kroki do przodu, żeby o trzy zjechać w dół. Dostrzegliśmy, że idzie z nimi wielki, czarny, gruby pitbull - bez smyczy czy obroży.
- To wasz? - pytamy.
- Nie, lezie po prostu za nami od jakiegoś czasu.
A więc identycznie jak w naszym przypadku dwa dni wcześniej - miejscowy pies, który znalazł sobie człowieków do towarzyszenia mu na spacerze. Tyle że nasz był ładniejszy i zdecydowanie lepiej sobie radził na szlaku. Gruby czarny pitbull ślizgał się jeszcze bardziej niż ci ludzie
Byliśmy w tak dobrych nastrojach, że kolega wpadł na jakże debilny/wybitny pomysł, aby udawać ślepych. Tak, ślepych. Dał mi jeden ze swoich kijów trekkingowych i tak sobie szliśmy w dół w okularach przeciwsłonecznych "badając" teren przed nami kijami. Wyobraźcie sobie, że idziecie w górę, po stromiźnie pokrytej lodem i walczycie o każdy krok, zastanawiając się po chuja się pchacie w taki teren, a tu z góry schodzi dwóch ślepych typów, również ślizgających się jak pojebani, ale zachowujących śmiertelną powagę na twarzach
Wybaczcie, wciąż wydaje mi się to śmieszne
Cała droga w dół upływała w doskonałych nastrojach. Robiliśmy trochę przerw by jeszcze pogapić się na rozmaite widoki. Robiło się coraz cieplej. Jedyne co nam doskwierało, to głód. Żaden z nas nie jadł śniadania, a jedynie batony zbożowe. Z jednej strony nie spieszyliśmy się, a z drugiej bardzo chcieliśmy opierdolić coś dobrego. Gdy dotarliśmy do miasteczka, była 15:30. Z przerażeniem spostrzegliśmy, że knajpa, w której zawsze jedliśmy obiad miała już zamknięte drzwi dla ludzi z zewnątrz, mimo ludzi jeszcze kończących posiłek w środku. Nasze wygłodniałe twarze i gadka kolegi przekonały właściciela do warunkowego wpuszczenia nas do środka (ten przywilej nie spotkał innych wędrowców zaledwie 5 minut później). W każdym razie potężny kawał wołowiny wjechał do brzuszka jak do siebie, zwłaszcza że podlewałem go piwkiem raz po raz. Jeżu, jakie to było dobre.
A wieczorem tradycyjnie - Fresco bar (chyba już jako jedyny otwarty) i parę piwek oraz pogawędki. Usłyszeliśmy, że ktoś prawdopodobnie zaginął na szlaku. Jedna z dziewczyn cholernie zestresowana mówiła, że schodziła z Laguna de Los Tres z koleżanką, ale tamta postanowiła zostać trochę dłużej w bezpiecznym już miejscu i pogapić się w samotności na krajobrazy przez pół godziny lub godzinę. Tymczasem od kilku godzin nie pojawiła się w hostelu, a jej telefon był wciąż poza zasięgiem. Kiepska sprawa, bo już od 2 godzin było już ciemno i nie wiadomo co dalej. No nic, my sami raczej nic nie mogliśmy zrobić. Koleżanka zaginionej zaczęła już gadać z jakimiś ratownikami górskimi, gdy nagle okazało się, że zguba się odnalazła. Faktycznie podziwiałała widoki max godzinę, ale później poznała jakąś ekipę, z którą po zejściu z gór poszła od razu na piwo (do jeszcze jednak innego otwartego baru) i zapomniała włączyć Wi-Fi, żeby sprawdzić wiadomości czy dać znać koleżance (a jej komórka nie miała regularnego zasięgu nawet w mieście)
Ahhhh, był to dzień pełen wrażeń. Dzień niezapomniany. Taki, który wspominam z wypiekami twarzy do dziś, mimo że minął już ponad rok od tej przygody. I takiego właśnie dnia wszystkim wam życzę.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
zazdro, ja jutro może zdążę na wschód słońca na rysach
chociaż ranne wstawanie ani dobra kondycja i szybkie chodzenie to nie są moje mocne strony.
@Sniffer To jest qualiti content kurła. Coś pięknego dziękuję za fotki i wpis
Ładne. W realu efekt musiał być mega.
Zaloguj się aby komentować
W relacji z zeszłego tygodnia zapomniałem dodać, że między powrotem ze wschodu słońca i wieczornym spacerem zupełnie przypadkiem wpadłem w kawiarni w El Chalten na 2 Polki. Trochę pogadaliśmy, podzieliliśmy się historiami z podróży oraz planami, a na końcu jeszcze pożyczyłem im gotówkę, bo już im się kończyła
Wróćmy jednak do głównego wątku. Prognoza na kolejny dzień zapowiadała się znakomicie - miało być całkowicie bezchmurnie. Korciło, by znów spróbować pójść pod Fitz Roy na wschód słońca, ale mój argentyński kolega musiał tego dnia popracować, a zresztą nie chciałem iść trzeci raz w to samo miejsce w tak krótkim czasie, gdy jeszcze 2 inne bardzo obiecujące szlaki czekały nieodkryte. Zdecydowałem, że kolejnego dnia pójdę na Loma del Pliegue Tumbado.
Jeśli myślicie, że nazwa ta brzmi dziwnie, to wiedzcie, że Argentyńczycy czują podobnie. Gdy spytałem kilkoro z nich o wytłumaczenie nazwy stwierdzili, że nie wiedzą, bo każde ze słów z osobna coś oznacza, ale gdy połączy się je razem - nie mają najmniejszego sensu. W każdym razie Google translate tłumaczy to jako Wzgórze Kłamliwej Fałdy
Wyruszyłem z hostelu jakoś koło 8 rano. Na niebie nie było ani jednej chmurki i trochę plułem sobie w brodę, że oto może jedyny dzień w trakcie mojego pobytu, w którym wschód słońca na Fitz Roy będzie idealny, a ja szlajam się gdzieś indziej. No i gdy zrobiła się 8:45, zza zakrętu wyłonił się majaczący w oddali Fitz Roy, skąpany w złotym świetle wschodu słońca. Nawet z tak daleka wyglądało to cholernie imponująco. Zacząłem zazdrościć tym, którzy właśnie siedzieli pod Laguna de Los Tres i podziwiali ten spektakl z bliska. Postanowiłem, że choćby skały srały, kolejnego dnia znów wyruszę nocą w tamtym kierunku.
Tymczasem kontynuowałem swój marsz. Na szlaku było bardzo mało osób. W trakcie pierwszej godziny wyprzedziłem trójkę ludzi i wówczas na śniegu wskazywały, że przede mną już chyba tylko szła jakaś para. No bo właśnie - obfite opady śniegu z zeszłego dnia sprawiły, że jesienna aura ustąpiła całkowicie tej zimowej.
Po jakimś czasie dostrzegłem dwójkę ludzi idących w stronę miasteczka. Zdziwiło mnie to trochę, bo z wyliczeń wynikało, że na pewno nie dali rady dojść do końcowego punktu widokowego, skoro już wracali. Minęliśmy się, przyglądając się sobie nieco. Po kilku krokach spojrzałem za siebie i widziałem, że też wciąż zerkają w moim kierunku. Po raptem 3 minutach zrozumiałem dlaczego - ślady w śniegu kończyły się tuż przed rozległą polaną - najwyraźniej zwątpili, czy warto iść samotnie dalej i zawrócili. Ja nie miałem takich rozterek - po chwili moje stopy zaczęły zanurzać się pod kołderkę dziewiczego śniegu, a znaczony przeze mnie ślad rozciął nieskazitelną dotąd polanę na pół. Stałem się pionierem na tym szlaku. W połowie polany obejrzałem się za siebie - parka zdecydowała się ponownie zmienić kierunek i podążała za mną podbudowana zdalnym towarzystwem.
Padało niby tylko jeden dzień, ale śniegu leżało jakieś kilkanaście centymetrów. Niby niedużo, ale w niektórych miejscach tworzyły się poduchy śnieżne, w które nogi wpadały po kolana. Nie było też widać kamieni pod śniegiem - widziałem w oddali słupki znaczące szlak, ale sama ścieżka najwyraźniej meandrowała nieco, więc raz po raz nieoczekiwanie potykałem się o nierówności. Trzeba było uważać, żeby nie skręcić nogi. Musiałem też trochę pokminić przy strumieniach, które należało sforsować. Najkrótsze drogi na wprost okazywały się zdradliwe, więc trzeba było ostrożnie stąpając szukać najlepszego miejsca na przeskoczenie na drugą stronę.
Mimo tych lekkich trudności i wpadającego do wewnątrz butów śniegu, szło się wspaniale. Świeciło piękne słońce, a widoki były nieziemskie. Dodatkowo to uczucie, że jestem pierwszą osobą idącą tym szlakiem tego dnia dodawało jakiejś takiej magii tej przygodzie.
Po 12 kilometrach marszu dotarłem do punktu widokowego. Widziałem w oddali zarówno Fitz Roya, jak i Cerro Torre - drugi ikoniczny szczyt, będący jednym z marzeń najwybitniejszych wspinaczy. Nie wiem, ciężko opisać ten widok. Myślę też, że zdjęcia nie oddają w pełni magii tego miejsca. A może to magia chwil tam spędzonych? Ciężko stwierdzić. W każdym razie siedziałem tam przez kilka godzin, zmieniając miejsce obserwacji raz po raz, by siedzieć sobie i podziwiać widoki całkowicie samotnie. Ostatecznie bowiem do końca szlaku dotarło chyba z kilkanaście osób tego dnia, a ja nie chciałem wdawać się w rozmowy i słuchać cudzych głosów.
Napisałem "do końca szlaku" choć tak właściwie szlak wiódł jeszcze na wzgórze - na Loma del Pliegue Tumbado właśnie. Problem w tym, że wzgórze to było dość stromawe i pokryte śniegiem oraz nie widać było żadnych oznaczeń szlaku - nie sposób było dostrzec, którędy prowadzi droga na szczyt. A nie było to oczywiste - tuż pod szczytem widniała taka "koronka" z pionowej ściany i z dołu nie było widać jak się przez nią bezpiecznie przebić.
Chciałem już w sumie zawracać do miasteczka, ale w oddali dostrzegłem, że jakichś dwóch śmiałków podjęło próbę wejścia na szczyt. Oznaczało to tylko jedno - również idę. Gdy już pokonałem kilkaset metrów, zauważyłem, że śmiałkowie tkwiący od dłuższego czasu w tym samym miejscu, nieopodal skalnej koronki, rozpoczęli zejście. A niech to!
Po paru minutach spotkaliśmy się w połowie drogi na szczyt. Parą śmiałków okazała się dwójka raczej wysportowanych dwudziestoparolatków.
- Jak tam panowie na górze? Czemu zarządziliście odwrót?
- Ciężko nam było ocenić którędy iść dalej. A dodatkowo jest tam już dosyć stromo i trochę jednak strasznie.
- Ajajaj, no nic. Podejdę jeszcze kawałek do góry i zobaczę.
- Powodzenia!
I tak oto ruszyłem w górę sam. Po co, skoro oni polegli, a byli młodsi i we dwójkę? No chyba właśnie dlatego - żeby zrobić to, czego im się nie udało. No takie mam dziwne pragnienia rywalizacji
Jeszcze zanim się minęliśmy postanowiłem wybrać inny wariant wejścia niż oni - zamiast pionowo w górę, zakosami wzdłuż cienkiej linii wystających spod białego puchu kamieni. Najwyraźniej tam śniegu było najmniej, więc podejście wydawało się najoptymalniejsze .
Po jakimś czasie wszedłem dość łatwo prawie pod samą skalną koronkę, a więc wyżej niż wspomniana dwójka. Już wtedy wjechała mała satysfakcja, że wybrałem lepszą drogę, ale ta jednak urywała się - dalej musiałem brnąć po stoku przez śnieg.
Było dość stromo. Nachylenie stoku na pewno przekraczało 30 stopni. Zalegał świeży śnieg, na który padało bardzo intensywne słońce. Nie jestem ekspertem od turystyki zimowej, ale jednak kojarzę, że teoretycznie były to warunki sprzyjające lawinom. Ok, śniegu było relatywnie niewiele (padało tylko jeden dzień), ale teoretycznie nawet taka ilość mogła mnie łatwo zmieść z nóg tak, że przewracając się walnąłbym tym głupim łbem o kamień (a w sumie spora część ofiar lawin ginie właśnie od uderzenia w przeszkody po drodze, zanim lawina się zatrzyma). Nie wiem na ile realne było zagrożenie w tym terenie i w tych warunkach - dopuszczałem jednak myśl, że istnieje i że powinienem je traktować poważnie. Czemu więc po prostu nie zawróciłem? A bo jakoś tak w tych dniach mimo wszystko dość nisko wyceniałem wartość mojego życia. Było mi trochę wszystko jedno. Choć jednocześnie adrenalina pomagała mi zachowywać maksymalną czujność przy każdym kroku.
Dotarłem w końcu do pionowego fragmentu wzgórza. Zrobiłem krótki trawers, nie widząc jednak nigdzie optymalnej drogi dalej. Odwróciłem się ku dołowi - było stromo. Zdałem sobie sprawę, że ryzykuję w głupi sposób. Że nie wiem nawet jak teraz stąd bezpiecznie zejść. Oparłem się o ścianę i zamknąłem oczy by uspokoić myśli i oddech. Pomogło.
Wyciągnąłem moje gopro i nagrałem krótki filmik. Filmik, w którym opisywałem swój pomysł wejścia na to wzgórze, podjętą właśnie decyzję o odwrocie i zawierający słowa pożegnania na wypadek gdyby coś mi się stało podczas zejścia.
Jak patrzę teraz na zdjęcia stamtąd (filmiku w sumie nigdy nie obejrzałem), to myślę sobie - eeee, przecież to jest łatwy teren, czemu ja panikowałem. Ale wtedy czułem inaczej. I być może słusznie czułem. Ciężko teraz stwierdzić. W każdym razie czułem realne ryzyko ulegnięcia wypadkowi.
Gdy już zbierałem się do ruszenia w dół, do głosu doszedł jeszcze raz ten jebnięty "ja", który nie akceptuje porażek.
- Jeszcze 10 metrów trawersu - tam powinno się dać wspiąć.
No i w istocie - po chwili znalazłem sensowny fragment, po którym można było wleźć używając wszystkich 4 kończyn. A więc w górę!
Końcówka drogi na szczyt była już raczej łatwa, a przynajmniej taka się zdawała po pokonaniu głównej trudności w postaci tej skalnej ścianki. Na szczycie nagrałem jeszcze jeden filmik (dając aktualizację ewentualnym znalazcom mojego truchła, że jednak polazłem w górę, bo jestem jebnięty) i postanowiłem wracać inną drogą, jako że droga wejścia wydawała mi się zbyt trudna. Brzmi jak wyjątkowo debilny pomysł? A i owszem.
Właściwie to zrobiłem mały rekonesans - obejrzałem zdjęcia zrobione z dołu i wytyczyłem teoretyczną drogę zejścia. Znacznie dłuższą i idącą naokoło, ale na oko znacznie łatwiejszą. Co prawda na zdjęciu nie widziałem jednego fragmentu tej drogi (wyszła poza kadr), ale pomyślałem, że jakoś to będzie. Chuja tam.
Po kilku minutach schodzenia i łatwego trawersu wciąż nie mogłem znaleźć drogi przez skalną koronkę. Trawersowalem więc dalej. I dalej. I dalej. Byłem już całkiem daleko od pierwotnej drogi wejścia. W dole widziałem już naprawdę dobrą potencjalną trasę prowadzą do oznakowanego szlaku, ale dzieliło mnie od niej kilkadziesiąt metrów przewyższenia, w tym z 5-10 metrów całkowicie pionowej ściany. Za cholerę nie widziałem gdzie iść dalej. Postanowiłem dojść przynajmniej do szczytu tej ściany, bo wiedziałem że musi się tam znaleźć w końcu miejsce relatywnie łatwego zejścia. Rzecz w tym, że od szczytu ściany dzieliło mnie z 50 metrów względnej stromizny po śniegu. Głupio byłoby się poślizgnąć i pojechać na dupie na krawędź przepaści (a najgorzej za nią).
W końcu postanowiłem ostrożnie złazić na czworaka po tym zboczu, aż dotarłem na skraj ściany. Było wysoko i zdecydowanie bez opcji zejścia. Poszedłem parę metrów w jedną i drugą stronę - dalej kicha. Ogarnęło mnie zwątpienie. No kurwa, czy powinienem wracać teraz na szczyt i próbować drogą wejścia? Zejdzie mi dodatkowe pół godziny.
Ostatecznie próbuję przespacerować się krawędzią ściany w poszukiwaniu lepszego fragmentu i znajduję obiecujące zacięcie z dużymi chwytami i stopniami. Wysokość do pokonania to jakieś 5-7 metrów, czyli źle nie jest, choć oczywiście odpadnięcie może skończyć się źle. W dole widzę ostatnich turystów opuszczających punkt widokowy, bo dzień powoli się kończy. Ciekawe czy mnie widzą. Ciekawe, czy jeśli spadnę, to czy ktokolwiek zauważy i wezwie pomoc. Choć zasięgu i tak tu nie ma.
Chwila na uspokojenie oddechu oraz osuszenie spoconych ze stresu dłoni i zaczynam "wspinaczkę w dół" bez rękawiczek, dla lepszego czucia skały. Ta jest zimna jak skurwysyn, ale wyjątkowo mi to nie przeszkadza. W sumie idzie bardzo zgrabnie - doświadczenie we wspinaczce coś tam się przydaje.
Jestem na dole! To znaczy nie zupełnie na dole przy szlaku, ale stąd droga wygląda dość bezpiecznie. Trochę się jeszcze zsuwam w kucki na bardziej stromych fragmentach, ale po chwili mogę już iść w pełni wyprostowany. Pełen emocji i poczucia spełnienia docieram do szlaku, który już zdążył opustoszeć.
W drodze powrotnej piję łapczywie wodę ze strumienia. Od rana wypiłem może z pół litra płynów - stanowczo za mało jak na poniesiony wysiłek tego dnia. Chciałem uzupełnić butelkę tuż przed wejściem na to cholerne wzgórze, ale pomyślałem, że "przecież zaraz zawrócę, więc po co". Ostatecznie ta nieco nierozsądna przygoda zajęła mi z 1,5 godziny.
Droga powrotna do El Chalten minęła mi bardzo szybko. Szedłem bardzo energicznie, ale wciąż chłonąłem cudne widoki naookoło. To był zajebiście piękny dzień. A i kolejny również zapowiadał się ekscytująco - w planach była przecież trzecia już wyprawa pod Fitz Roy. Ale o tym już w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
@Sniffer jesteś terminatorem, ja bym nawet nie wszedł na Śnieżkę
@Sniffer Kiedyś wspiąłem się na stół i to bez asekuracji!
Wariat jesteś.
XD Co ty robisz zdjęcia kalkulatorem?
Zaloguj się aby komentować
Słońce wschodziło o 8:45. Mimo, że 3 dni wcześniej drogę na punkt widokowy pokonałem w niecałe 3 godziny, tym razem tempo trzeba było dostosować do pozostałych towarzyszy i pory dnia (a raczej nocy). Tym samym już o 4:45 ruszaliśmy na szlak, wyposażeni w czołówki, ciepłe ubrania i nadzieję. Ta ostatnia była potrzebna, bo wbrew prognozom zamiast gwiazd na niebie obserwowaliśmy chmury. No ale była szansa, że się to rozwieje.
Po 4 kilometrach dotarliśmy na pośredni punkt widokowy, z którego potencjalnie widać Fitz Roy'a z daleka. Oczywiście teraz nic nie było widać, bo wciąż panowały absolutne ciemności, a na domiar złego jedyna rzecz na niebie przypominająca gwiazdy, to płatki śniegu, które zaczęły spadać na nasze głowy. Już wtedy przeczuwaliśmy, że ze wschodu słońca nici. Teoretycznie mogłem obrócić się na pięcie i zawrócić, bo po co mi drugi raz iść w to samo miejsce i znów nic nie widzieć, ale moi towarzysze chcieli iść dalej. W sumie ja też chciałem iść dalej, bo fajniejszy taki spacer niż kiszenie się w hostelu. Dodatkowo, jako jedyny z naszej trójki szedłem już tym szlakiem, tak więc robiłem za przewodnika.
Jako wysokiej klasy przewodnik oczywiście zgubiłem drogę jakieś 10 metrów później
Gdy minęliśmy tabliczkę oznaczającą 9 z 10 kilometrów trasy, śnieg zaczął sypać jak opętany. Warstwa chmur była tak gruba, że wciąż było ciemno niczym w nocy, choć z pewnością ponad chmurami już szarzało. Mimo świadomości braku szans na ujrzenie wschodu słońca zaczęliśmy podchodzić pod górę, ostrożnie stawiając kroki na ośnieżonej ścieżce.
Nagle w świetle czołówki zauważyłem jakiegoś stwora. Zamarłem, początkowo nie będąc pewnym czy mam omamy wzrokowe, czy może w końcu przekonam się w sprawie pumy, czy ma jaja z gumy. Na szczęście był to tylko pies (ten oto dżentelmen ze zdjęcia). Ale skąd tu pies? Czyżby jego właściciel już wracał z punktu widokowego? Godzinę przed wschodem słońca? Nikt jednak nie schodził. Co więcej - pies sprawiał wrażenie, jakby chciał nas zaprowadzić na górę. Czyżby jego pan miał wypadek i pies chciał sprowadzić pomoc?
Ruszyliśmy w górę za psem przewodnikiem, który co parę metrów obracał się patrząc, czy na pewno za nim idziemy. Wyglądał na podekscytowanego. My natomiast wciąż nie wiedzieliśmy, jak się ta historia zakończy. Gdy już dotarliśmy na górę, okazało się, że w punkcie widokowym jest już kilka osób. Sądziliśmy więc, że zaraz ktoś psiaka zawoła i zagadka się wyjaśni - nic takiego jednak nie nastąpiło. Pies szedł za nami krok w krok i w oczach pozostałych ludzi to my wyglądaliśmy na jego właścicieli. Dla pewności pytaliśmy każdą napotkaną osobę, czy wie czyje to zwierzę, ale nikt nie miał pojęcia.
Spędziliśmy na górze niecałą godzinę. Słońce od jakiegoś czasu gościło na niebie, choć nie było go widać przez chmury. Pokręciliśmy się jeszcze trochę i w końcu rozpoczęliśmy zejście. Pies przez ten cały czas chodził za nami. Uznaliśmy, że sprowadzimy go do miasteczka.
Idąc w dół mijaliśmy grupki osób udające się w przeciwnym kierunku - na punkt widokowy.
- Jaki piękny pies, jak ma na imię? - pyta jeden gość schylając się do psiaka w celu pogłaskania go.
- Nie jest nasz - moja odpowiedź spowodowała natychmiastowe cofnięcie ręki przez jegomościa i jego trwożliwe wyprostowanie się.
Pies nie był nasz, ale tak się zachowywał. Przynajmniej do momentu, w którym dotarliśmy do miejsca, gdzie spotkaliśmy go po raz pierwszy - wówczas ni z tego ni z owego postanowił nas porzucić na rzecz jednej z kolejnych grupek idących w górę. Na nic zdały się nasze wołania - pies upatrzył sobie nowych "wyprowadzaczy na spacer".
Kontynuowaliśmy zejście. Jakieś 2 km od El Chalten zza chmur wyłoniło się słońce, a błękit stawał się coraz bardziej wszechobecny. Robił się naprawdę piękny dzień. W lesie na końcowym fragmencie szlaku spostrzegliśmy grupę turystów stojących jak zamurowani, a naszych uszu dobiegł dziwny stukot. Gdy podeszliśmy bliżej, dostrzegliśmy co ich tak zachwyciło - dwa Dzięcioły Magellańskie o intensywnie czerwonych piórach na głowie - całkiem spore ptaszyska!
W końcu dotarliśmy do miasteczka, gdzie każde udało się do swojego hostelu. Jako, że mój kolega znów musiał popracować (a Angielka nie pamiętam już w sumie co), resztę dnia spędziłem sam. Zeżarłem milanesę (wielki kawał wołowiny) na obiad, wypiłem piwko, pochillowałem, poogarniałem jakieś swoje sprawy i... trochę zacząłem się nudzić. Sprawdziłem prognozę na kolejny dzień - pogoda miała być petarda, więc znów korciło, by wybrać się na wschód słońca pod Fitz Roy. Z drugiej strony kolega kolejnego dnia nie mógł iść, więc przełożyliśmy to na dwa dni później (niby pogoda miała się utrzymać). Było jeszcze kilka innych ciekawie zapowiadających się szlaków, więc wstępnie wybrałem jeden z nich.
Gdy już zaplanowałem kolejny dzień, zbliżał się wieczór. Jeszcze było jasno, choć świeżo po zachodzie słońca. Spojrzałem w stronę gór - było naprawdę pięknie. I pomyślałem sobie - a może przejdę się na ten pierwszy punkt widokowy w drodze pod Fitz Roy - to zaledwie 4 km w jedną stronę. Niby przystawałem już w tym miejscu czterokrotnie w ostatnich godzinach i dniach, ale wciąż nie widziałem tej majestatycznej góry.
- A sru tam, idę. Co innego mam do roboty - powiedziałem sam do siebie, spakowałem czołówkę do plecaka i raźnym krokiem ruszyłem przed siebie.
I oto mój pomysł i odrobina wysiłku zostały nagrodzone, bo w końcu miałem okazję zobaczyć szczyt Fitz Roy. Niby wciąż w oddali i cały zacieniony, ale zdecydowanie robił na mnie wrażenie. Gapiłem się w niego jakiś czas, aż szarość kończącego się dnia powoli przeradzała się w czerń. W końcu rozpocząłem zejście. Wsadziłem na łeb czołówkę, ale "dla sportu" nie włączyłem jej, tylko polegałem na zmuszonym do wytężonego wysiłku zmyśle wzroku. Jedynie w jednym miejscu poświeciłem sobie przez chwilę - na odcinku w lesie, gdzie kojarzyłem na ścieżce zdradliwy korzeń. Jak się okazało, włączyłem czołówkę w idealnym momencie, bo byłem raptem metr od spodziewanej przeszkody (której za cholerę nie było widać po ciemku). Pewnie sobie myślicie - co za debil, po ryzykuje skręceniem kostki, skoro ma latarkę? Pewnie macie rację. Ale jakoś tak czasem stawiam sobie jakieś debilne "wyzwania" sam dla siebie
Ostatecznie udało się dotrzeć do hostelu bez negatywnych przygód. Pogadałem jeszcze z babką w recepcji, opowiedziałem jej o napotkanym psie i pokazałem zdjęcia.
- Ach tak. To pies właścicieli pobliskiej knajpy - powiedziała - i teoretycznie mogą mieć przez to kłopoty, bo jest surowy zakaz wprowadzania psów na teren parku. Nawet jeśli pies sam się tam wprowadzi.
Jak się później okazało, nie był to jedyny pies, którego spotkałem na tym szlaku. Ale o tym już w innym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
To jeszcze wspomniana milanesa (jak teraz patrzę, to nie wygląda apetycznie, ale pamiętam, że bylo pyszne) i 2 foty z wieczornego spaceru
Zaloguj się aby komentować
Wspominałem o tym, że sezon w El Chalten dobiegał końca, co widać było po opustoszałych hostelach? Nie inaczej było w przypadku tego, w którym mieszkałem - przez pierwsze 2 dni widziałem tam jedynie jego opiekunkę/recepcjonistkę, choć w jednym z pokoi gościnnych czasem świeciło się światło - najwyraźniej nie byłem sam w tym niemałym jednak kompleksie.
Hostel składał się z budynku głównego, wysokiego na 2 piętra, oraz oddzielonej parterowej części, zakręcającej jak litera L, w której znajdowało się sporo dodatkowych pokoi, duża wspólna kuchnia oraz łazienki. Do tej osobnej części przechodziło się przez podwórze, a więc pod gołym niebem.
Gdy meldowałem się w hostelu 2 dni wcześniej, recepcjonistka oprowadziła mnie po kompleksie i poinstruowała, że w małej kuchni znajdującej się w części głównej (a więc tam gdzie miałem pokój) można zaparzyć tylko herbatę/kawę, a jeśli chciałbym przygotować sobie jedzenie, to powinienem to robić w dużej kuchni w budynku obok. Właściwie to było to nawet lepsze rozwiązanie, bo mała kuchnia faktycznie była bardzo mała, a duża była łączona ze sporą przestrzenią do spożywania posiłków. Może trochę raziła pustka tego miejsca, ale co tam.
No i tak sobie wychodzę trzeciego dnia rano z budynku głównego tylnymi drzwiami wyposażonymi w samozamykacz, w rękach dzierżę jajka, bułki i inne pierdoły na śniadanie. Po wyjściu na podwórze czuję przenikliwy chłód, a z nieba leci na mnie marznący deszcz - ubrany jestem w długie spodnie, japonki i koszulkę, no ale po co bardziej, skoro od jednego budynku do drugiego dzieli mnie jedynie 5 metrów.
Docieram do drzwi, łapię za klamkę i dupa - zamknięte. Podchodzę do innych drzwi tego samego budynku - też zamknięte. Co jest do cholery. Wracam pod te tylne drzwi głównego budynku, przez które przeszedłem 30 sekund wcześniej, ale samozamykacz zatrzasnął je na amen (klamkę miały jedynie od wewnątrz). No dobra, luz, wejdę po prostu głównym wejściem.
Truchtam w kierunku fasady budynku, bo jednak ziąb konkretny, a dodatkowo coraz bardziej moknę, w końcu łapię za klamkę i... no do kurwy nędzy - zamknięte! A przecież normalnie zawsze te drzwi były otwarte i tak też mi babka mówiła przy meldunku. Znów łapię za klamkę, szarpię, pukam, pukam głośniej - nic. Głucha cisza. No, poza dudniącym w dach zimnym deszczem, który coraz bardziej zaczyna mi się dawać we znaki.
Odkładam żarcie na drewniany stolik nieopodal, wracam pod drzwi i zaczynam się zastanawiać co począć. Może wysłać wiadomość na booking? Nie no, zanim odczytają, to będzie tu ze mnie zimny trup. Znalazłem numer telefonu do obiektu i dzwonię. Cisza. Nikt nie odbiera. Znów pukam - cisza.
Wracam do stolika gdzie zostawiłem żarcie i zaczyna we mnie wzbierać solidny wkurw, co miało swoje plusy, bo trochę mnie to rozgrzało. Podszedłem znów pod drzwi i zacząłem bez ceregieli łomotać w nie pięścią niczym gestapo podczas łapanek. W końcu po drugiej stronie usłyszałem kroki i wkrótce w szparze drzwi ukazała się zaspana twarz dziewczyny będącej drugim gościem hostelu. Przeprosiłem ją za zamieszanie, wytłumaczyłem o co chodzi i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że skonfundowanie, które rysowało się na jej twarzy nie wynikało jedynie z wczesnej pory dnia, lecz też z tego, że nie operowała biegle angielskim.
Wszedłem do budynku, zostawiłem żarcie na stoliku w kuchni i poszedłem ogrzać dłonie do łazienki. Przebrałem mokrą koszulkę, wróciłem do kuchni, a tam stała zarówno dziewczyna, która mi otworzyła, jak i recepcjonistka. Ta druga zaczęła mnie wylewnie przepraszać - po hiszpańsku, więc głównie odczytywałem jej intencje, a nie słowa. W końcu wytłumaczyła, że ze względu na koniec sezonu i to, że w drugim budynku już nikt nie mieszka, zamknęli tamtą kuchnię. No zajebiście, że mi o tym wcześniej powiedzieli
Tyle z historii bycia zaskoczonym przez pogodę. A jak przebiegała reszta dnia? Mój ziomek, z którym się wspinałem dzień wcześniej musiał popracować (łączył podróżowanie z programowaniem), tak więc miałem trochę czasu dla siebie. Patrząc na godziny wykonania zdjęć z tego dnia, było raczej leniwie (przypominam, że opisuję wyprawę sprzed roku, więc nie wszystko dokładnie pamiętam). W drugiej części dnia wybrałem się na krótką przechadzkę na Mirador de los Condores - punkt widokowy oddalony o jakieś 45 minut marszu, z którego widać było miasteczko, a przy dobrej pogodzie w tle powinien majaczyć Fitz Roy (no ale pogoda póki co nie rozpieszczała).
Wybrałem się na ten punkt widokowy z piwkiem w plecaku, bo czemu nie, (zwłaszcza, że pustą butelkę i kapsel zawsze zabieram ze sobą). Przez bliskość tego miejsca względem miasteczka kręciło się tam trochę ludzi, ale w niczym to nie przeszkadzało. Spędziłem tam łącznie z 2-3 godziny, bo i po co miałem się gdziekolwiek spieszyć. Zostało mi to nawet wynagrodzone, bo tuż przed zachodem słońca na niebie zagościła w końcu odrobina błękitu, a w oddali widać było jakiś majestatyczny szczyt spowity częściowo w chmurach. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to właśnie Fitz Roy. No ok, podejrzewałem, że to może być on, ale pewności nie miałem. Postanowiłem to sprawdzić - ale nie w internecie, tylko ponownie wybierając się na punkt widokowy Laguna de los Tres następnego dnia - i to na wschód słońca. Ale o tym w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
Klimat jak z jakiejś gry post apo albo opowiadania.
Dzięki że piszesz, fajnie się to czyta :).
Czy masz jakiegoś bloga, żebym mógł przeczytać chronologicznie od początku, czy wpisy tylko na hejto?
Dzięki za kolejny ciekawy wpis!
Zaloguj się aby komentować
Rankiem jednak miałem jeszcze do załatwienia jedną rzecz, a mianowicie wymianę euro na argentyńskie peso. Udałem się do recepcji mojego hostelu i podpytałem babkę siedzącą za biurkiem czy mogę wymienić hajs i po ile. Ta wykonała telefon i wisząc na słuchawce spytała o jaką kwotę chodziy. Po uzyskaniu odpowiedzi i przekazaniu jej dalej, pokazała mi na kalkulatorze kurs. Ten wyglądał bardzo sensownie, więc powiedziałem, że jestem zainteresowany. Rzuciła jeszcze coś do słuchawki i powiedziała, że za 15 minut przyjedzie jej znajomy, z którym dokonam wymiany.
Po kwadransie zjawił się facet około 50 lat - z wyglądu, zachowania i gburowatości przypominał mi trochę typowego polskiego Janusza. Znów dostałem pytanie, ile chcę wymienić pieniędzy, a gdy podałem mu kwotę i pokazałem banknoty, pokręcił głową, zmarszczył brwi, podrapał się po wąsie i westchnąwszy zaczął wyjmować plik argentyńskich peso. Dał mi przeliczone przez siebie banknoty, żebym też mógł sprawdzić czy wszystko się zgadza. Gdy zauważyłem lekko rozdarty banknot i spytałem czy może mi go wymienić na inny, ten się zagotował i zaczął rzucać na stół moje euro, wskazując na zagięcia. W istocie, ze względów bezpieczeństwa trzymałem moje eurasy w specjalnym pasku, co wymagało złożenia ich w harmonijkę. Efektem tego, mimo że jakiś tydzień wcześniej wyjmowałem je z bankomatu we Frankfurcie jako fabrycznie nowe, to obecnie nie wyglądały już wzorowo. Stwierdziłem więc, że nie będę się wykłócał - w sumie wcześniej czytałem, że teoretycznie mogę dostać gorszy kurs, jeśli banknoty nie będą w idealnym stanie.
Mimo dobrego kursu u Janusza stwierdziłem, że kolejny hajs wymienię już gdzieś indziej. Jeszcze tego samego dnia przekonałem się, że nie będzie z tym problemu, bo w co drugim hostelu i restauracji były wyraźne tabliczki z bieżącym kursem (a przypomnę, że to był kurs czarnorynkowy, więc poniekąd ta wymiana odbywała się na nielegalu).
Po tym jak pożegnałem się z wąsaczem i rozlokowałem grubą kupkę gotówki po kilku kryjówkach, spakowałem się do wyjścia na bouldery. Umówiłem się z kumplem pod jego hostelem i bo mieliśmy pójść jeszcze wypożyczyć crashpada. Dla niewtajemniczonych - bouldering polega na technicznym wspinaniu się na stosunkowo niskie głazy, gdzie jedynym zabezpieczeniem jest crashpad - przenośny materac kładziony na ziemi (nie używa się uprzęży ani liny).
Gdy doszliśmy do wypożyczalni, przywitały nas zamknięte drzwi i karteczka, że otwarcie nastąpi dopiero około 15. No to dupa - myślimy. Z drugiej strony kolega już dzień wcześniej pożyczył buty i za to zapłacił (ja swoje przywiozłem z Polski), więc cebula nakazywała nie rezygnować. Postanowiliśmy, że po prostu powspinamy się po czymś banalnym, gdzie asekuracja jest zbędna.
Po 30 minutach marszu dotarliśmy w rejon boulderów. No nie były to idealne warunki - same bouldery były dość wysokie (nawet 5-6 metrów), a gleba pod nimi cholernie twarda. Upadek z kilku metrów na takie podłoże nie miał prawa się dobrze skończyć. Nic to - stwierdziliśmy, że będziemy się prowizorycznie asekurować i ograniczymy do w miarę łatwych dróg. Dodatkowo jeszcze przed każdą próbą układaliśmy na ziemi niewielką foliową reklamówkę i udając, że to crashpad z pełną powagą powtarzaliśmy: safety first!
Obeszliśmy wszystkie głazy w tej okolicy i coś tam nawet udało się powspinać. Z perspektywy czasu myślę, że najmądrzejsze to nie było, bo nawet przy tym relatywnie niewielkim stopniu trudności, każdy błąd mógł skończyć się złamaną nogą lub gorzej.
Po jakimś czasie stwierdziliśmy, że sprawdzimy jeszcze drugą miejscówkę z boulderami, którą ktoś nam zaznaczył na mapie. Żeby tam dojść należało cofnąć się jakieś 15 minut do rozwidlenia szlaków i udać niejako w stronę Fitz Roy - szlakiem równoległym do tego, na którym się znajdowaliśmy. Oczywiście ułańska fantazja podpowiedziała mi alternatywny scenariusz.
- Jeśli wdrapiemy się o tam, to powinniśmy dojść w to samo miejsce, ale skrótem - mówię do kolegi wskazując na piętrzące się na wysokość jakichś 30 metrów skały nieopodal.
- Wygląda spoko, idziemy - słyszę odpowiedź żądnego przygód kolegi.
Zdecydowanie nie był to szlak turystyczny, ale też teren nie był jakoś wybitnie trudny. Trzeba było sobie pomagać rękoma tu i ówdzie, ale nie było tam żadnych trudności, którym nie sprostałaby względnie wysportowana osoba. Przynajmniej na początku. Później odsłoniły się przed nami nieco większe trudności, bo oto trzeba było iść mocno schylonym po połogiej płycie, nad którą wisiał skalny okap, a działo się to jakiś metr od kilkunastometrowej przepaści. Wtedy zacząłem się zastanawiać, czy to jednak nie był głupi pomysł, żeby się tędy pchać.
Zasugerowałem koledze, żeby chwilę poczekał, gdy sam udałem się na mały rekonesans. Po pokonaniu głównej trudności i kolejnych 20 metrów nieco łatwiejszego terenu zobaczyłem nasz cel w miarę w zasięgu ręki. Wróciłem po kolegę i ruszyliśmy pod górę.
Wysforowałem się na kilkumetrowe prowadzenie i gdy z uwagą obserwowałem gdzie stawiam kroki, w sposób dziwnie nagły zaszło i ponownie wyszło słońce. Zerknąłem ku górze i zamarłem. Jakieś 3 metry nade mną przelatywał olbrzymi kondor - aż czułem podmuch powietrza wygenerowany przez jego dwumetrowe skrzydła. Przez głowę przebiegła mi błyskawiczna myśl o tym, że gdzieś kiedyś słyszałem o gatunkach ptaków, które spychają swoje ofiary ze skał, by ucztować na połamanych truchłach. Kondor jednak przeleciał dalej, nabierając wysokości.
- Hey dude! - krzyczę do kolegi.
- Holy fuck dude! - odpowiada nie mogąc oderwać oczu.
Zanim się otrząsnąłem i wyciągnąłem telefon, kondor był już całkiem wysoko. Stąd niestety brak dobrych zdjęć. No ale co tam - ten nagły cień i podmuch powietrza pozostanie w mojej pamięci na długo.
Po 3 minutach wyszliśmy w końcu z dzikiego terenu na oficjalny szlak, tuż obok punktu widokowego, który miał coś z kondorem w nazwie. To by wyjaśniało dlaczego się tam kręciły
Niestety ostatecznie nie znaleźliśmy tych innych boulderów tam gdzie powinny być. Po kwadransie poszukiwań rozpoczęliśmy więc schodzenie w stronę miasteczka. Dopiero schodząc natknęliśmy się na jeszcze jeden teren wspinaczkowy, na którym rozgościł się niewysoki Izraelczyk o kędzierzawych włosach. Pogadaliśmy chwilę i pokazał nam trawers, który próbował od tygodnia machnąć. Wstawiliśmy się nawet próbnie w ten projekt, ale palce mieliśmy już na tyle skostniałe (skała była naprawdę zimna), że po paru minutach się pożegnaliśmy i zawinęliśmy na browara do miasteczka. No bo czemu by nie?
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
Myślałem, że to opowieść zakończy się tym, że kolo oszukał Cię metodą na gumkę przy wymianie waluty
A dał Ci dwa tysiące peso czy dwa razy po tysiąc?
Ale ptaszora to się nie spodziewałem w tej opowieści
Powiedz mi proszę jak tam było z językiem angielskim podczas Twojego wyjazdu?
Zaloguj się aby komentować
To był mój pierwszy pełny dzień w El Chalten i nie wiedziałem jeszcze kiedy wyruszę dalej (tak na dobrą sprawę, wtedy chyba nie wiedziałem nawet, jaki będzie mój kolejny przystanek w Ameryce Południowej). Cóż można było robić w pierwszy dzień? Udać się zapewne na jakiś spacer po górach. Korciło, by rzucić się od razu w kierunku Laguna de los Tres, czyli punktu widokowego na Fitz Roy (najsłynniejszy szczyt tej części Andów, którego sylwetka stanowi element logotypu znanej marki odzieżowej Patagonia). Na ulotce ten szlak oznaczony był jako trudny, z czasem przejścia 4 godziny w jedną stronę, pomyślałem więc, że może rozsądniej będzie zacząć rozruch od czegoś prostszego. Tak zresztą zazwyczaj robię w górach, że pierwszego dnia przyzwyczajam ciało do nieco zwiększonego wysiłku, by kolejnego brać na warsztat ambitniejsze cele.
Gdy wychodziłem z hostelu, spakowany jak na krótki spacer, była już prawie 11 - zdecydowanie zbyt późno jak na moje standardy. Myśląc o kolejnym dniu poszedłem zlokalizować początek szlaku wiodącego w stronę Fitz Roy - pomyślałem sobie, że przynajmniej nazajutrz nie będę tracił czasu na ewentualne błądzenie, tylko pognam od razu do celu.
Odnalezienie oznakowania szlaku zajęło mi jakieś 10 minut, więc zastanawiałem się co dalej. Pamiętałem, że niby od tego szlaku odchodziła niewielka odnoga prowadząca nad jakieś jeziorko, całkiem niedaleko, więc pomyślałem - czemu nie. Przynajmniej pójdę kawałek tą samą drogą co kolejnego dnia i poznam stopień trudności pierwszego fragmentu tego najciekawiej zapowiadającego się szlaku
Gdy tylko ruszyłem w górę ścieżką prowadzącą przez las, poczułem niesamowitą energię i radość z tego gdzie jestem i co robię. Było chłodnawo, ale do marszu pogoda była idealna. Dookoła nie było żywej duszy, więc miałem całą ścieżkę dla siebie. Szybkim tempem pokonywałem kolejne metry, szczerząc się sam do siebie.
Ani się obejrzałem, a pyknęły mi 4 z 10 kilometrów drogi do Laguna de los Tres. Szlak był bardzo dobrze oznaczony i co kilometr widniała tabliczka z oznaczeniem, ile jeszcze zostało. Zdałem sobie wtedy sprawę, że przegapiłem odejście na to małe jeziorko, bo już dawno powinienem przy nim być. Moja mapa w telefonie to potwierdzała. Nie przejmowałem się tym nic a nic, bo tam gdzie akurat dotarłem widoki były przednie. Widziałem jakiś lodowiec, a w oddali rysował się też jakiś monumentally szczyt, w większości skryty w chmurach (wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to co widzę to właśnie fragment ściany Fitz Roy'a).
- Ależ to zajebiście musi wyglądać przy ładnej pogodzie. Może wiatr trochę to jeszcze przedmucha - pomyślałem.
Spojrzałem na zegarek - akurat minęło południe. Co mi szkodzi podejść jeszcze trochę? Zresztą o czym ja gadam - pierdolnę całą trasę!
Po relatywnie niedługim czasie byłem pod tabliczką dziewiątego kilometra i nieco większą informacją, że oto zaczyna się bardzo trudne podejście 500 metrów w pionie przewidziane na godzinę wysiłku. Ponieważ byłem rześki jak łania o poranku, ruszyłem w górę, w dupie mając fakt, że tak na dobrą sprawę wychodząc z hostelu wziąłem ze sobą ledwie pół litra wody i dwa batoniki.
Raptem po 2 godzinach i 45 minutach od wyjścia z hostelu byłem na końcu tego teoretycznie trudnego szlaku. Tak realnie, to nie było w nim nic trudnego. Dopiero ten ostatni kilometr był po prostu bardziej stromy, ale nie tak, że trzeba było choć w jednym miejscu pomóc sobie ręką. Zwykłe podejście, jakich w Tatrach bez liku. I nie mówię o Orlej Perci, Rysach czy Giewoncie. Zwykły szlak, gdzie stawianie kroków przypomina wchodzenie po stopniach, więc trzeba podnosić nogi nieco wyżej - zero technicznych trudności ani zwiększonej ekspozycji, a jedynie odrobina wysiłku.
O ile sam punkt widokowy był nieco poniżej granicy chmur, tak Fitz Roy był całkowicie schowany - nie widziałem nawet skrawka tej słynnej pionowej ściany. Oczywiście byłem odrobinę rozczarowany, ale jednocześnie pomyślałem - no i co z tego, po prostu wrócę tu przy lepszej pogodzie.
Spędziłem sobie z pół godziny przy tym punkcie widokowym, łażąc sobie to tu, to tam, a z nieba pruszył delikatny śnieg. Było garstka ludzi, ale tak rozproszona, że w niczym nie przypominało to tłumów nad Morskim Okiem. Zresztą co ja porównuję, tam było z 20 osób. Naprawdę komfortowe warunki do chlonięcia atmosfery gór.
Gdy już ponapawałem się wolnością i przestrzenią, ruszyłem w dół. Niczym rącza łania przeskakiwałem z kamienia na kamień, wyprzedzając małe grupki turystów którzy rozpoczęli zejście wcześniej. Byłem w niesamowicie dobrym nastroju, więc nawet pokusiłem się o trucht w dół szlaku, choć biegania zasadniczo nie lubię. Wtedy jednak czułem taki ładunek endorfin, że aż chciało się biec.
Po dwóch godzinach od rozpoczęcia powrotu dotarłem pod hostel. Choć początkowo wykluczałem w ogóle możliwość ruszenia tego dnia na ten szlak, gdy o 16:20 byłem już z powrotem myślałem sobie, że chętnie bym gdzieś jeszcze skoczył. Byłem niczym na haju, z tym że bez żadnych wspomagaczy poza obcowaniem z górską naturą.
To był piękny dzień. Zaiste, piękny dzień.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
@Sniffer coś pięknego (。◕‿‿◕。) sama bym tam pohasała
@enio @ismenka
Dziękuję, smacznej kawusi życzę i zachęcam do wyruszenia na taką przygodę!
@Sniffer where miasteczko
Zaloguj się aby komentować
-----
Świeżo po powrocie z lodowca Perito Moreno zabrałem się za organizację przejazdu do El Chalten, czyli miasteczka będącego mekką wszelakiej maści wspinaczy, fotografów i zwykłych turystów takich jak ja. To z El Chalten odchodziły szlaki na Cerro Torre czy chyba najsłynniejszą górę Patagonii, Fitz Roy.
Wedle mojej wiedzy, do El Chalten odjeżdżały 3 busy dziennie - o 8 rano, w południe oraz o 6 po południu. Okazało się, że mogę zarezerwować i opłacić bilet w moim hostelu, który dostawał jakąś tam prowizję od przewoźnika za pośrednictwo. Nie chcąc zrywać się zbyt wcześnie nazajutrz, a jednocześnie mieć coś z dnia w El Chalten, postanowiłem kupić bilet południowy. Jakieś 2 godziny i 3 piwa później babka z recepcji poinformowała mnie, że ze względu na koniec sezonu właśnie zlikwidowali ten południowy kurs i mam wybrać poranny lub wieczorny. Wzruszyłem ramionami i zdecydowałem się na ten wcześniejszy. To był błąd.
Obudziłem się z kacem o 9 rano. Nie wiem już, czy zapomniałem przestawić budzika, czy po prostu spałem jak zabity gdy dzwonił. Fakty były takie, że przegapiłem swój autobus i straciłem kilkadziesiąt złotych. Choć tak jak to pierwsze było już nieodwracalne, drugie nie było jeszcze w pełni przesądzone
Pomny doświadczeń z Chile, gdy udało mi się wsiąść do autokaru mimo pomylenia dat o jeden dzień, około południa udałem się na dworzec zrobić mały rekonesans. Niestety pani w okienku niezbyt miłym tonem poinformowała mnie, że muszę kupić nowy bilet, bo ten cyfrowy który miałem w telefonie jest już bezwartościowy.
- A to czekaj stara ruro, jeszcze się okaże - cebulowa płynąca w moich żyłach zamiast krwi aż zawrzała.
Wróciłem do hostelu i postanowiłem dokonać pospolitego fałszerstwa
Podmiana danych na bilecie wcale nie była taka prosta. Nigdy nie miałem okazji robić tego na telefonie - sporo czasu zajęło znalezienie jakiegokolwiek programu, w którym mogłem zastąpić element obrazu innym i dodać tekst (większość appek na telefon koncentruje się na korekcji zdjęć). Gdy już jakiś w końcu znalazłem, to korzystanie z niego to była jakaś katorga. Nie był to klasyczny WYSIWYG (What You See Is What You Get), tylko z jakichś nieznanych przyczyn po wstawieniu na obraz tekstu o wybranej wielkości czcionki i wyjściu z trybu edycji tekst ten lekko się przesuwał i zmieniał rozmiar. Działałem więc trochę po omacku i spędzałem nad tym już drugą godzinę.
Gdy tak leżałem sobie na hamaku na zewnątrz i podrabiałem bilet w niemym towarzystwie jednego z piesków korzystających z gościnności hostelu, przy stoliku obok usiadł mój późniejszy dobry kolega i zaczął przygotowywać drona do zapoznawczego lotu nad miasteczkiem. Od chwili uruchomienia silników do wzniesienia się maszyny na jakieś półtorej metra nad ziemię minęły może dwie sekundy. Później niczym w zwolnionym tempie obserwowaliśmy jak praktycznie śpiący wcześniej pies wybił się ku górze i i schwytał drona w paszczę niczym w jednym z tych filmów klasy B gdzie, rekin wpierdziela nisko lecący helikopter. Z tą różnicą, że pies od razu wypluł drona, najwyraźniej zdziwiony jego twardym cielskiem i boleśnie wirującymi śmigłami, z których jedno odpadło od reszty maszyny.
Koledze udało się mimo wszystko łatwo złożyć sprzęt z powrotem i szykował się do kolejnego startu. Pies jednak wykazywał bardzo niezdrową ekscytację i wiedzieliśmy, że atak się powtórzy. Nic to, wejście na stół i start drona z wyciągniętej ku górze ręki uchroniło go przed ponowną katastrofą, mimo skaczącego jak pojeb psa. Gdy dron wzbił się już na solidną wysokość, kolega spojrzał na mnie i spytał:
- Chyba za nim nie pobiegnie, nie?
- Powinien chyba sobie odpuścić. Zresztą jak polecisz w tamtym kierunku, to przecież nie przeskoczy tych wysokich krzaczorów, zresztą za nimi jest stroma skarpa.
Kolega skierował drona we wskazanym przeze mnie kierunku, a tuż za nim poleciał pies najpierw przeskakując wysokie krzaczory, a potem zapieprzając w dół stromej skarpy. O tym, że nic mu się nie stało, świadczyło szybko oddalające się wściekłe ujadanie. I tak obserwowałem sobie coraz mniejszy punkcik na niebie, za którym podążała rosnąca w siłę psia orkiestra - po minucie szczekały już chyba wszystkie burki w mieście.
Żeby wraz z dronem nie wróciła do nas sfora wkurwionych psów, kolega pod koniec rekonesansu wzbił się na maksymalną wysokość, dzięki czemu drona ani nie dało się widzieć ani słyszeć. Po jakiejś chwili pod mój hamak wrócił pies i położył się w lekko niespokojnym oczekiwaniu. Gdy dron znów był w zasięgu słuchu i wzroku, niezdrowa ekscytacja psa wróciła na pierwotny poziom, więc wlazłem na krzesło postawione na stole, a kolega wylądował dronem na moich rękach. Szczęśliwie po zgaszeniu silników pies wrócił do spokojnego chillowania pod hamakiem, a ja do fałszowania biletu.
W końcu operacja edycji jako tako się udała, a że dobiegała już powoli godzina odjazdu, zrobiłem małe zakupy, spakowałem się i ruszyłem na dworzec. Udałem się od razu na peron i widząc bardzo niewielką grupkę ludzi czekającą na autobus uspokoiłem się, że przynajmniej na pewno będą miejsca. Po chwili podjechał autokar, więc przybierając najbardziej znudzoną pozę z możliwych wyjąłem telefon z podrobionym biletem.
Kierowca wysiadł i otworzył luk bagażowy. Co dziwne, nie pytał nikogo o bilet, gdy ludzie podeszli z plecakami, tylko ładował je do luku. Zapowiadało się obiecująco. Też podszedłem do kierowcy a ten bez pytania wziął ode mnie plecak i już po kolejnych 10 sekundach wsiadłem do autokaru. Elegancko! Czyli nawet nie sprawdzał biletów!
Wlazłem na górny pokład (autokar był piętrowy) i udałem się do ostatniego rzędu - na wypadek gdyby jednak jakimś cudem ktoś miał identyczne miejsce jak ja, wolałem by rozmowa na ten temat toczyła się jak najdalej od stanowiska kierowcy.
Siedziałem sobie tak tryumfując już w głębi duszy, gdy usłyszałem z przodu szmery. Wyjrzałem ponad oparcie fotela przede mną i zobaczyłem kierowcę rozmawiającego z małą grupką ludzi z przodu - a jednak sprawdza bilety! Zanim zdążyłem schować łeb, kierowca obrócił się i dostrzegł mnie na dalekim tyle. Kiwnąłem mu na spokojnie telefonem, żeby zasygnalizować, że oczywiście mam bilet.
Po chwili kierowca podszedł i do mnie. Oto chwila prawdy. Skapnie się czy nie. Nie skapnął się. Co więcej - nawet nie spojrzał dokładnie na ekran telefonu. Powiedział jedynie:
- To jest voucher, musisz wymienić go w kasie dworca na bilet.
Kurwa
Ze skwaszoną miną poprosiłem o bilet. Gdy już podała cenę, cebulowym rzutem na taśmę poprosiłem o zniżkę, jako że już za jeden bilet zapłaciłem. Z równie skwaszoną miną nabiła mi jakieś 10% rabatu i dała kwitek, z którym po chwili byłem u kierowcy. Mogłem kontynuować swoją podróż do El Chalten.
Gdy już ruszyliśmy wciąż wyrzucałem sobie niefrasobliwość i stratę kilkudziesięciu złotych. W końcu zacząłem sam sobie tłumaczyć to, co spora część z was pewnie pomyślała (jeśli ktokolwiek to czyta xD) - to przecież tylko kilkadziesiąt złotych, czasu nie cofnę. Czy nie lepiej już po prostu zajebiście cieszyć się na zbliżające się dni łażenia po górach? Otóż to. Dodatkowo pocieszałem się myślą, że przynajmniej będę miał jakąś historię do opowiedzenia. No i oto opowiadam ją wam
Gdy dotarłem do El Chalten, było już ciemno. W około 20 minut przeszedłem z dworca autobusowego znajdującego się na jednym krańcu miasteczka, do mojego hostelu, po jego przeciwległej stronie. Miasteczko zdawało się dosyć opustoszałe ze względu na kończący się sezon. Podobnie było w moim hostelu. Dostałem klucz do trzyosobowego pokoju, w którym nikogo poza mną nie było. Mijałem inne otwarte i równie puste pokoje. Nie zapowiadało się na jakąś socjalizację tego wieczora, bo nie wiedziałem nawet, czy ktokolwiek poza mną tu nocuje. Ale nie to było najważniejsze. To co naprawdę się liczyło było opisane na ulotce dostępnej w recepcji hostelu - szlaki piesze, w tym te prowadzące pod Cerro Torre i Fitz Roy. Nie mogłem doczekać się kolejnego dnia.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
Ej! Proszę tu na mnie żadnych eksperymentów nie przeprowadzać
Ładne fotki zawsze podbijają wartość i mam nadzieję, że w kolejnych wpisach będzie ich więcej
Ja dałem pioruna żeby zakrzywić statystyki, wcześniej nie dałem nigdy
Nie chce mi się tego czytać
Zaloguj się aby komentować
Zazwyczaj pod tagiem #polacorojo mocno się rozpisuję i przytaczam anegdoty, ale tym razem za bardzo nie mam o czym opowiadać. W tym wypadku frazes "obraz oddaje więcej niż tysiąc słów" jest dość trafny. A tych obrazów jest tyle, że mógłbym nimi obdzielić kilka wpisów. No ale
dobra, spróbuję coś tam przytoczyć z pamięci i nie tylko.
Perito Moreno jest najpopularniejszym lodowcem w Ameryce Południowej. Nie dlatego, że jest największy, bo zajmuje on dopiero któreś tam miejsce na liście 48 lodowców składających się na Południowy Lądolód Patagoński, który z kolei stanowi aż 1/3 (!) rezerwy wody pitnej na świecie. Dziwne? No może brzmieć niewiarygodnie, ale tak niby jest. Wchodząc głębiej - tak jak woda zajmuje jakieś 2/3 powierzchni planety, to aż 97% to woda słona. Z pozostałych 3% stanowiących wodę pitną 3/4 (lub 2/3, zależy od źródła) uwięziona jest w lodowcach właśnie (a Patagonia jest w nie wyjątkowo bogata).
Wracając do popularności Perito Moreno - decyduje o niej niesamowicie łatwy dostęp do lodowca - można podjechać praktycznie do jego czoła samochodem (nie licząc 5 minut dojścia z parkingu). Gdyby chcieć obejrzeć inne lodowce, w najlepszym wypadku trzeba się liczyć z długim marszem lub koniecznością podpłynięcia łodzią.
Napisałem, że Perito Moreno nie jest największy - wciąż jednak jest to spore bydlę. Ma 30km długości, a mimo że na zdjęciu tego nie widać, jego czoło wystaje średnio 70 metrów ponad wodę (czyli jak taki ponad 20-piętrowy wieżowiec). Dodajcie do tego jakieś 100 metrów kryjących się pod powierzchnią wody i mamy naprawdę sporo lodu.
Co dość nietypowe, Perito Moreno jako jeden z nielicznych lodowców na świecie nie kurczy się, lecz utrzymuje długofalowo względną równowagę. Właściwie to jego czoło przesuwa się do przodu o jakieś 2 metry dziennie, aż lodowiec nie oprze się o półwysep na przeciwległym brzegu jeziora, dzieląc je na 2 części. Mniejsza z części jest zasilana strumieniami i rzekami, a że naturalne ujścia znajdują się po drugiej stronie lodowej tamy, woda zaczyna wzbierać i doprowadza do powstania niemałej różnicy poziomów (nawet do 30 metrów!). W końcu ciśnienie wywołane przez ciężar spiętrzonej wody napierającej na fragment lodowca dzielący jezioro jest tak duże, że dochodzi do przerwania lodowej tamy i masy wody przelewają się dążąc do równowagi. Takie cykle dochodzenia lodowca do półwyspu i ostatecznego przerwania tamy trwają między rokiem a 10 latami. Na YouTubie można znaleźć filmy pokazujące to zjawisko.
No ale dość już ciekawostek rodem z Wikipedii - przejdźmy do mojej subiektywnej relacji z obejrzenia lodowca. Po jakichś 2 godzinach jazdy busem dotarłem na parking pod lodowcem. Mieliśmy jakieś półtorej godziny na podziwianie go ze specjalnych platform zbudowanych na brzegu Lago Argentino, a później mieliśmy się zebrać na parkingu i udać na stateczek, podpływający pod czoło lodowca (tak, wiem @michalnaszlaku, wykupiona wycieczka to zło
Później przyszedł czas na wejście na łódkę, która przepływając nieopodal czoła lodowca wysadziła nas na brzegu jeziora, skąd można było wejść na sam lodowiec. Nie wspomniałem wcześniej, ale postanowiłem trochę zaszaleć i wykupić taką opcję, mimo że tanio nie było (chyba jakieś 500 zł za ok. 1,5h chodzenia). Ogólnie jest tam jeszcze dostępna opcja spędzenia aż 5h na samym lodowcu, ale raz że była dwukrotnie droższa, dwa - tego dnia nie było już miejsc. Normalnie bym pewnie się nie zdecydował nawet na tę tańszą, bo cebula mocno + sama atrakcja brzmi tak turystycznie, że bardziej się nie da (idziesz w grupie kilkunastoosobowej za przewodnikiem, a jednocześnie na lodowcu znajduje się kilka grup, choć idą po sobie w kilkuminutowych odstępach). Rozmawiałem jednak dzień wcześniej z dwiema osobami, które dopiero co wróciły z takiej wycieczki i jednogłośnie stwierdzili, że jest to bezapelacyjnie warte tych pieniędzy. Uprzedzając pytania - potwierdzam.
Przed wejściem na lód ubiera się takie prehistoryczne raki, wyglądające jak żeliwne kratki od kuchenki gazowej, tą różnicą że były mniejsze i zaopatrzone w grube kolce. Kładło się stopę w bucie na tę prostą konstrukcję i obwiązywało długim paskiem, żeby jako tako się wszystko trzymało (w czym pomagali oczywiście pracownicy będący na miejscu). Jeszcze tylko kask na łeb, wysłuchanie procedur bezpieczeństwa, sprowadzających się to tego, żeby zawsze słuchać przewodnika i iść za nim gęsiego, i można ruszać w drogę.
Nie miałem wygórowanych oczekiwań po tym spacerze, ale już po kilku minutach zacząłem gratulować sobie dobrej decyzji. Widoki były nieziemskie - zarówno jeśli chodzi o krajobraz jak i barwy samego lodu, którego soczysty błękit wzbudzał ochy i achy turystów. Czasem szło się po nieco bardziej odsłoniętym terenie, a czasem kluczyło się po lodowym labiryncie o nieco chropowatych ścianach. Można było zajrzeć w przepastne szczeliny, napić się krystalicznie czystej wody z lodowca, a na koniec zaserwowali nam nawet po szklaneczce whisky z lodem z lodowca rzecz jasna. Naprawdę cholernie miło wspominam ten wypad i nie żałuję ani jednej wydanej złotówki.
Ogólnie całą wycieczkę oceniam mega pozytywnie. Niezapomniane przeżycia z wizyty w absolutnie unikalnym miejscu. Czy bardziej podobał mi się lodowiec Grey w Chile czy Perito Moreno? Nie sposób porównywać, bo to trochę inne przeżycia. Perito Moreno jest okazalszy, bardziej fotogeniczny i da się go obejrzeć z bardzo bliska (czy wręcz wejść na niego). Lodowiec Grey z kolei zapisał mi się w pamięci ze względu na to, że ukazał mi się w swej wspaniałości pod koniec wielodniowego trekkingu w parku Torres del Paine i wynagrodził wysiłek włożony we wspięcie się na przełęcz Johna Garnera (no i tam mogłem się w niego gapić ile dusza zapragnęła, bo sam wyznaczałem sobie czas). Oba lodowce były wspaniale i oba na zawsze zapamiętam. Tak jak i całą moją wyprawę do Patagonii po obu stronach granicy.
Moim kolejnym przystankiem było El Chalten, czyli mekka wspinaczy i turystów z całego świata. Najpierw jednak trzeba było się tam dostać, co okazało się nieco skomplikowane. Ale o tym już w następnym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
Dziękuję za ten wpis. Dodałem Cię do obserwowanych, bo jest co podziwiać
Jeśli to jest twoje "tym razem nie będę się rozpisywać", to nie chcę nawet wiedzieć ile tekstu produkujesz gdy masz o czym opowiadać
Jak Ty mi teraz @Sniffer zaimponowałeś
Zaloguj się aby komentować
Niezawodna aplikacja Maps.me podpowiedziała, że mogę wdrapać się na okoliczne wzgórze i pogapić na okolicę z wysokości. Mimo braku sygnałów, że jest choćby odrobinę popularny kierunek dla innych turystów, obrałem owe wzgórze za swój cel.
Droga nie była specjalnie długa ani wymagająca. Tzn. chyba jakieś 2h w jedną stronę, ale teraz już dobrze nie pamiętam. Poziom trudności postanowiłem sobie podnieść poprzez stwierdzenie "hmmm, ta ściana wygląda na przyjemną do zaangażowania wszystkich 4 kończyn". No cóż, czy to młodzieńcza fantazja (raczej nie, bo to już ten etap, że śmierdzę moczem i starymi ludźmi), czy brawura pijaka (chyba też nie, bo piwko otworzyłem dopiero na później), czy może absolutny brak dbałości o to, czy coś mi się stanie, sprawiły że wcieliłem ten plan w życie. No i nieomal musiałem zmieniać po wszystkim gacie, bo będąc jakieś 4 metry nad ziemią wielki kawał skały, który chwyciłem i wsparłem na nim cały ciężar ciała, zaczął się nagle wysuwać ze ściany i prawie runąłem na plecy pociągając za sobą ten, na oko, 20+kg głaz mając go tuż przy pysku. Szczęśliwie szybka reakcja i chwycenie innego fragmentu ściany powstrzymały ten proces i tak oto piszę te słowa. Tak więc można znać technikę wspinania itd. ale robienie tego w dziewczym terenie, nawet pozornie bardzo łatwym, może być strasznie debilnym pomysłem.
Gdy w końcu dotarłem na górę, pomyślałem, że fajnie będzie sobie pić piwko i gapić się na Lago Argentino, zostając na szczycie tak długo, jak tylko zechcę. Ostatecznie nawet nie otworzyłem piwka, bo wiał silny i zimny wiatr, tak więc dość szybko rozpocząłem zejście w stronę miasteczka, po drodze robiąc postój na konsumpcję.
W mieście stwierdziłem jeszcze, że przetestuję alternatywny sposób zaopatrzenia się w gotówkę, czyli transfery pieniężne Western Union. Co prawda zabrałem ze sobą 800 EUR i 200 USD, ale wiedziałem, że w miesiąc, który miałem spędzić w Argentynie, wydam więcej (wliczając loty, noclegi, płatne wycieczki itd.), więc potrzebowałem dodatkowego sposobu uzyskania magicznego Blue Dollar Rate i oszczędzania blisko 50% na wydatkach.
Okazało się, że Western Union, w przeciwieństwie do banków, stosował czarnorynkowy kurs wymiany dolara czy euro na peso argentyńskie. Dzięki temu za każde EUR, czy USD dostawało się prawie 2 razy więcej kasy niż wypłacając z bankomatu czy płacąc kartą. O różnicy w kursach pisałem szerzej w poprzednim wpisie.
Jak wyglądało w praktyce uzyskanie taniego peso dzięki Western Union? Wystarczyło ściągnąć aplikację i zlecić transfer pieniężny z własnej karty debetowej/kredytowej na okaziciela paszportu o podanym numerze. W praktyce każdy podawał swój numer paszportu, więc zlecało się transfer samemu sobie i odbierało gotówkę w dowolnym punkcie Western Union (te były dość popularne w większych miastach i miasteczkach, a El Calafate za takie uchodziło). Minusy? Poza drobną prowizją (co ciekawe, właściciele kart wydanych przez kraje zachodnie mieli wyraźnie wyższą prowizję niż ja) - czas spędzony w kolejce i brak pewności, czy dany punkt ma jeszcze gotówkę. Serio - czytałem z relacji innych osób, że potrafili spędzić 2h w długiej kolejce chętnych na wymianę, a na koniec obejść się smakiem, bo dany punkt już nie miał peso argentyńskich.
Mi akurat udało się zaskakująco łatwo - byłem 5 minut przed zamknięciem punktu, odebrałem zlecony sobie transfer niezbyt wielkiej gotówki (na próbę) i wróciłem do hostelu. Śmieszna rzecz - w hostelu gadam z przypadkowymi ludźmi, którzy narzekali, że byli w tym samym punkcie 10 minut przed zamknięciem (a więc 5 wcześniej niż ja) i odeszli z kwitkiem, bo punkt nie miał już gotówki. Jak to możliwe? Nie wiem.
Wieczór spędziłem na podziwianiu zachodu słońca z okien hostelu (był genialnie położony i miał wielkie okna) oraz głaskaniu licznych piesków korzystających z gościnności tego miejsca. Gdyby ktoś szukał świetnego hostelu w El Calafate, z głębi serca polecam America del Sur Calafate Hostel. Można było zamówić coś do żarcia, dostać piwko, pogłaskać pieski, pogapić się na jezioro - czego chcieć więcej? No i jeszcze ta bliskość jednego z naturalnych cudów świata, czyli lodowca Perito Moreno. Ale o nim w kolejnym wpisie gdzieś za tydzień
#polacorojo #podroze #argentyna #patagonia
Ale bym sobie tam pojechał
Zaloguj się aby komentować
Patagonia w październiku - odwrotnie niż Polsce - cieszy się pierwszymi tygodniami kalendarzowej wiosny. Poza tym, że cały czas wieje (ale gdzie tam nie wieje), warunki trafiły się nam znakomite. Przez cały dzień charakterystyczny szczyt wyrastający prawie 2 kilometry ponad okolicę widoczny był bardzo dobrze już z daleka.
-----
3/x
Tag do obserwowania/czarnolistowania: #bzdecior #bzdeciorphoto
#fotografia #mojezdjecie #podroze #gory
#earthporn #azylboners #argentyna #patagonia #wiosna #natura
Łoo panie. Miejsce tak piękne, że aż boli jak się patrzy. Boli z chęci odwiedzenia go oczywiście ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Myślałem w pierwszej chwili, że to screen z początku rozbudowy miasta z heroesów
@bzdecior ach, Fitz Roy, 3 razy właziłem na punkt widokowy zanim go w końcu ujrzałem
Zaloguj się aby komentować
Wracam po dłuższej przerwie we wpisach z cyklu #polacorojo, bo tak jak fizycznie zmęczył mnie ten cały trekking po Torres del Paine i musiałem później kilka dni odpocząć, tak i od pisania chciałem przez chwilę uciec, żeby nabrać sił i ochoty na więcej.
Jak ostatnio wspomniałem, z trekkingu wróciłem kuśtykając i liczyłem na to, że to mimo wszystko tylko naciągnięcie czegoś w stopie lub stan zapalny, a nie coś znacznie gorszego. Nawet idąc do sklepu w Puerto Natales dzień po powrocie musiałem podpierać się kijkami trekkingowymi, żeby nie pogarszać sprawy. Wzbudzałem zapewne uśmiechy politowania u licznych turystów i miejscowych, no bo kto to widział łazić z kijkami po płaskim terenie w mieście i to jeszcze używając ich w dość dziwaczny sposób (nie naprzemiennie, lecz stawiając oba jednocześnie na ziemi). Najważniejsze jednak, że kolejnego dnia było już wyraźnie lepiej.
Wciąż nie miałem planów co robić ze sobą dalej po tym całym trekkingu, więc stwierdziłem, że wykorzystując czas potrzebny na powrót do sprawności jednocześnie podejmę decyzję co do dalszej destynacji. Ale w sumie jedną z pierwszych rzeczy po powrocie do cywilizacji było opierdolenie jakiegoś dobrego żarełka. Miałem już dość tych Decathlonowych obiadków.
W sumie to nie jestem foodie, więc mega przypadło mi do gustu danie ultra proste, charakterystyczne dla Chile - kanapka Barros Luco. Jest to nie mniej, nie więcej jak kawał smażonej wołowiny pokrytej żółtym topionym serem w dużej bułce. Nazwa kanapki pochodzi od imienia i nazwiska chilijskiego prezydenta piastującego stanowisko na początku XX wieku, który w pewnej restauracji rządowej zawsze kazał przyrządzać sobie taką właśnie prostą przekąskę. Stała się ona po jakimś czasie na tyle popularna, że łatwo ją obecnie dostać prawie wszędzie, choć teraz częściej kupowane są raczej jej ulepszenia - z dodatkowym pomidorem i awokado na przykład (w komentarzu fotka). Może przynudzam, ale dla mnie historia tej przepysznej kanapki była mimo wszystko dość ciekawa, bo to tak, jakby u nas w większości knajp dało się zamówić np. Ignacego Mościckiego.
Tych kilka dni w Puerto Natales spędziłem w tym samym hostelu, w którym pierwotnie miałem nocować tuż przed samym trekkingiem (ale wypłoszyła mnie stamtąd chora na Covida laska, z którą miałem spać w tym samym pokoju - pisałem o tym w jednym z pierwszych wpisów). Z jednej strony nie chciałem ryzykować spania w wieloosobowych pokojach w szczycie pandemii, z drugiej trochę cebula i szkoda mi było szukać prywatnego pokoju za 2 lub 3 razy wyższą stawkę. No i właściciel tego hostelu zrobił na mnie ultra pozytywne wrażenie, gorąco mnie wówczas przepraszając za ten przypadek Covida, który zmusił mnie do poszukiwań innego noclegu w ostatniej chwili. Powiem krótko - hostel wspaniały, właściciele (Argentyńczyk i Chilijka) przecudowni i ultra dbający o gości. Np. jak pytałem, czy znają jakąś wypożyczalnię rowerów w pobliżu, to dostawałem ich prywatny rower za free. Gdy na jedną z nocy mieli już zarezerwowane wszystkie miejsca, a ja zapomniałem przedłużyć pobytu, to dali mi łóżko w pomieszczeniu, w którym mieszkała laska z obsługi hostelu, żebym nie musiał bez sensu zmieniać miejscówki na jedną noc itd. Poza tym zawsze wcześnie rano czekał stół z jedzeniem umożliwiającym przygotowanie prostego śniadania (chleb tostowy z tosterem oczywiście, kilka typów marmolady, jakiś serek do smarowania, płatki, herbata, kawa itd.) codziennie dokładnie sprzątano pokoje, woda pod prysznicami była gorąca i leciała pod dobrym ciśnieniem, a na patio można było posiedzieć i pogłaskać kitku (pic rel). Tak więc gdyby ktoś kiedyś szukał super miejsca w Puerto Natales, gorąco polecam hostel El Patagonico.
Tak więc tych kilka dni spędziłem na odpoczynku, jedzeniu wołowiny w bułce, łażeniu po sennym miasteczku, rowerowych przejażdżkach, wybrałem się też na krótki trekking w okolicy (znów pic rel). No i w końcu doczekałem się Amerykanina oraz chilijskich towarzyszy poznanych na szlaku w Torres del Paine (jak wspomniałem w poprzednich wpisach, kończyłem pętlę wcześniej niż oni).
Z Amerykaninem widziałem się przez pół dnia - poćwiczyliśmy trochę na panelu wspinaczkowym w jego hostelu, wprowadziłem go w świat kanapek Barros Luco, aż w końcu następnego dnia napisał, że spontanicznie wsiadł w autobus i wrócił do parku Torres del Paine, w celu campin' n' climbin'. Fajny był wariat z tego Dana (tak miał na imię).
Z Chilijczykami najpierw spotkałem się w jakiejś knajpie na żarciu, gdzie w absurdalny sposób zostaliśmy zmuszeni do siedzenia przy osobnych stolikach, choć już obsługa w dupie miała to, że siedząc przy tych osobnych stolikach nasze krzesła są bliżej siebie, niż gdybyśmy siedzieli przy jednym (Covidowe regulacje wjechały za ostro). Później poszliśmy jeszcze do wynajętej przez nich chatki na samych obrzeżach Puerto Natales. No i, jakżeby inaczej, popiliśmy i pograliśmy w różne gry karciane (w tym jedną, którą wspominam szczególnie miło, o jakże wdzięcznej nazwie Care Caca, czyli w wolnym tłumaczeniu - Gówniana Twarz).
Gdy wyszedłem od nich solidnie wstawiony była już właściwie czarna noc. Nie miałem czołówki, ale po kilkuset metrach świecenia sobie telefonem miałem dotrzeć do oświetlonej części miasteczka. Wtedy usłyszałem basowe ujadanie kilku psów.
Przypomniałem sobie, że idąc z Chilijczykami na ich chatę faktycznie mijałem trzy wielkie psy, które wówczas spokojnie leżały pod drzwiami domku znajdującego się tuż obok. Czy były to psy właściciela tej posesji, czy po prostu bezpańskie - nie wiedziałem tego dokładnie.
Nie wspominałem o tym wcześniej, ale w Chile i w praktycznie całej Ameryce Południowej jest pełno bezpańskich psów. Szwendają się po ulicach lub leżą po prostu w cieniu czy w słońcu, nierzadko głodne i chore, żywiąc się tym co znajdą w śmietnikach lub tym co im ktoś przyjazny zwierzętom rzuci pod nogi. Nikt ich nie wyłapuje i nie sterylizuje (chyba w Kolumbii było pod tym względem inaczej), więc problem nie zmniejsza się. Liczne psy, które do tej pory spotkałem były niezwykle spokojne i miały bardzo uległą wobec ludzi postawę. No ale tym razem zdecydowanie słyszałem agresywne ujadanie psów broniących swojego terenu, a ja miałem czelność przechodzić przez ten niego nieproszony, po ciemnicy i chwiejnym krokiem. Każdy z tych psów, jak zapamiętałem wcześniej, mógł mieć połowę mojej masy, albo i więcej. Byłem w tarapatach.
Mimo tego nie obsrałem zbroi. Nie wiem jak, ale zachowałem niewyobrażalny spokój. Czy to wyjątkowo dobry nastrój, czy upojenie alkoholowe, czy wielka ufność w to, że skoro dotychczas spotkane psy były bardzo przyjazne, to te też nic mi nie zrobią - coś z tego, a może wszystko na raz, sprawiło, że po prostu się zatrzymałem oraz spokojnym i miłym głosem zaznaczałem swoją obecność, wyciągając powoli dłoń przed siebie na wysokości pasa.
Po chwili z ciemności wyłonił się pierwszy pies - czarne bydlę, na widok którego rozszerzyły mi się gwałtownie źrenice. Podbiegł, obwąchał moją rękę i... spokojnie odszedł na bok. Dokładnie tak samo zachował się drugi, a potem trzeci pies - zobaczyły, że to tylko niegroźny pijaczyna i wróciły na swoje pozycje spoczynkowe. A ja, jak gdyby nigdy nic, poszedłem dalej w stronę hostelu.
Dziś gdy o tym myślę, to chyba jednak miałem wielkie szczęście. Na pewno większe niż @nieinteresujsie, który opisywał na hejto, jak to albańskie psy pasterskie pogryzły po go nogach na szlaku. Niby te psy w Ameryce Południowej, a zwłaszcza w Patagonii były znacznie mniej terytorialne i bały się ludzi, ale późniejsza wizyta w Peru nauczyła mnie, że jednak tamtejsze psy potrafią wykazywać agresję wobec ludzi, zwłaszcza na zadupiu. Ale to już inna historia, na którą kiedyś może przyjdzie czas.
Minęło kilka dni od trekkingu po Torres del Paine. Moja stopa już odpoczęła, więc byłem gotów na ruszenie gdzieś dalej. Mój plan zakładał przedostanie się do Argentyny pobliskim przejściem granicznym i udanie się najpierw pod lodowiec Perito Moreno, a później do El Chalten - małego miasteczka, z którego ruszają szlaki pod słynne szczyty Fitz Roy oraz Cerro Torre. Niestety pojawiły się pewne problemy. Pierwszy - to pobliskie przejście graniczne było zamknięte. I kolejne też. I kolejne.
Długość lądowej granicy między Argentyną i Chile to aż 6700 km. Ze względu na pandemię, na całej tej długości otwarte pozostawały 3 (słownie: trzy) przejścia graniczne - jedno daleko na północy, drugie bliżej stolicy, mniej więcej pośrodku, a trzecie na dalekim południu. Nie było niby źle, bo w sumie byłem na dalekim południu. Wystarczyło dostać się kilkaset kilometrów jeszcze bardziej na południe i stamtąd wsiąść w busa przejeżdżającego do Rio Gallegos już po stronie argentyńskiej.
Był jednak kolejny problem - ten bus nie kursował od paru miesięcy ze względu na pandemię. Trzeba więc było wziąć innego busa (lub kilka), żeby dojechać do miasteczka znajdującego się najbliżej tego przejścia granicznego, stamtąd zamówić taksówkę wiozącą przez jakąś godzinę do granicy, przejść przez jeden i drugi punkt kontrolny, zamówić drugą taksówkę, i już po kolejnych dwóch godzinach jazdy jesteśmy w Rio Gallegos, skąd dzień później da się dojechać do El Calafate, nieopodal lodowca. Na same taksówki trzeba było wydać gdzieś koło tysiaka, ale gdyby rozłożyć to na 4 podróżnych, to nie byłoby źle, a chętnych na dostanie się pod lodowiec lub Fitz Roy'a nie brakowało.
Z tym, że samo przejście przez granicę to był dodatkowy problem - ustawiały się tam tłumy ludzi i cała procedura zajmowała co najmniej kilka godzin. Wszystkich wjeżdżających do Argentyny testowano na Covida i gdyby komukolwiek wypadł pozytyw - wszyscy współtowarzysze podróży lub ogólnie ludzie w pobliżu mieli trafiać na kwarantannę. Mimo tego, codziennie na granicy były wielkie kolejki. Chętnych było tak wiele, że nie wszystkich dawano radę obsłużyć przed zamknięciem jednego lub drugiego punktu granicznego. A no właśnie, były one otwarte zaledwie przez kilka godzin, i, teraz słuchajcie tego, punkty po obu stronach granicy były zamykane w różnych godzinach XD. No i teraz historie, które się tam działy należały do tych z gatunku pozytywnie zakręconych (choć ich bohaterowie z pewnością mają mniej miłe wspomnienia) - otóż zdarzało się, że ktoś kto już z sukcesem opuścił Chile tuż przed zamknięciem chilijskiego punktu granicznego trafiał do punktu argentyńskiego, gdzie po długich procedurach wykrywano u niego Covida (Chilijczycy nie testowali wyjeżdżających, bo i po co), więc nie dostawał zezwolenia na wjazd do Argentyny. No ale jak tu wrócić, skoro punkt chilijski oficjalnie zamknął się 20 minut temu XDDDD Dodatkowo Chilijczycy też przecież nie mają ochoty wpuszczać chorych XDDD
No i takiemu delikwentowi pogranicznicy radzili wrócić do punktu chilijskiego, pukać w drzwi tak długo aż otworzą (jeśli ktoś tam jeszcze siedzi), nie przyznawać się do pozytywnego testu lecz powiedzieć, że posiadane dokumenty wjazdowe nie zostały zaakceptowane w drugim punkcie i modlić się, żeby uwierzyli XDDDDDD Gdy się to koniec końców udawało, pozostawało już tylko zadzwonić po taksówkę, do miasteczka znajdującego się godzinkę drogi dalej i wrócić na nocleg. Cyk, prościzna
To wszystko skutecznie zniechęciło mnie do próbowania drogi lądowej. Pozostawała jeszcze alternatywa powietrzna. Jakie jest najkrótsze połączenie lotnicze z Puerto Natales do oddalonego o 270 km. El Calafate? Zgadliście, najpierw lot 2500 km. na północ do Santiago de Chile, potem 1500 km. do Buenos Aires, a potem już tylko 2500 kilometrowy rzut beretem do El Calafate. W dwóch tysiakach PLN i 24 godzinach podróży dało się zmieścić.
Z rozważań czy droga powietrzna ma sens otrząsnął mnie kolejny problem - po argertyńskiej stronie Coronavirus szalał jak pojebion i z relacji innych turystów, których znajomi tam przebywali, w hostelach i knajpach połowa ludzi kasłało i kichało, w związku z czym nawet już nie nadążali robić testów. Ale jak się źle trafiło, to mogli zrobić test wpakować do ultra drogich hosteli pełniących rolę izolatek. Słyszałem historie, że izolacja w takich hostelach mogła kosztować nawet po kilkaset dolarów na dzień. Ile w tym było prawdy, nie wiem ostatecznie, ale jakoś nie chciałem ryzykować. Zwłaszcza, że za ponad 2 tygodnie miałem już wsiadać do samolotu lecącego na Karaiby, gdzie planowałem spotkać się z moją kobitą na przesadnie drogim leniuchowaniu pod palmami - głupio byłoby się zarazić i nie zostać wpuszczonym na pokład samolotu.
No dobra, to skoro nie Argentyna, to może... Atacama. Też zaczyna się i kończy na "A", też cztery sylaby, prawie nie widać różnicy
Jak powiedział, tak zrobił, ale o tym będą następne wpisy.
#polacorojo #podroze #patagonia #chile #gory
@senpai akurat rower jak rower, zwykły ATB. Niestety nie załapał się na żadnej z fotek. Może przypadkiem mam go na gopro, ale w ogóle jeszcze nie oglądałem filmów z podróży
Ja osobiście nie mam aż takiego parcia na rower, choć lubię sobie wypożyczyć na dzień lub dwa gdy jestem gdzieś dłużej
@Sniffer dobra, ja tu nie umiem w powiadomienia. Ale jak już wiem, że wpisy wróciły to będę czujna ( ͡° ͜ʖ ͡°) a tyle co miałam sprawdzać, czy coś nowego się nie pojawiło, a tu niespodzianka na głównej stronie ( ͡° ͜ʖ ͡°)
@tentego Jutro pewnie będzie kolejny
Zaloguj się aby komentować
Po śniadaniu spakowałem namiot - szczęśliwie od jakiegoś czasu już nie padało, więc zewnętrzna warstwa zdążyła trochę przeschnąć. Sprawdziłem godzinę - wkrótce miała wybić 8 rano, więc nie powinienem zwlekać z wyruszeniem. Co prawda zawsze szedłem szybciej niż czas podany na papierowej mapce, ale nie chciałem ryzykować. Mogły mnie różne rzeczy zaskoczyć w ciągu następnych 5 godzin.
Wiało. Może nie aż tak jak pierwszego dnia, gdy czasem nie dało się zrobić kroku, ale miejscami wiało solidnie. Właściwie cieszyłem się, że doświadczyłem tego słynnego patagońskiego wiatru. Bez tego ten trekking uważałbym za niekompletny.
Nie wiem czy mogę wiele napisać na temat tego ostatniego odcinka trekkingu. Nie był on może tak widowiskowy jak pozostałe, ale wciąż bardzo mi się podobał wizualnie. Długie kilometry marszu z widokiem na góry i morza traw - nie potrafiłem się nie zakochać w tych widokach. A nade wszystko cisza i spokój. Jak okiem sięgnąć, nie widziałem żywej duszy. Pasowało mi to.
Niespiesznie szedłem przed siebie, wyjątkowo idąc tempem zbliżonym do tego co podawała ulotka parkowa. Nie chciałem zbyt forsować tempa ze względu na moją prawą stopę - w połowie pętli wokół Torres del Paine zacząłem odczuwać w niej ból - na początku niewielki, ale przybierający na sile z każdym kilometrem. W ostatnich dwóch dniach już zauważalnie kuśtykalem. Było to jakieś naciągnięcie ścięgna lub mięśnia albo inny stan zapalny - ciężko stwierdzić.
Gdzieś w okolicach 10 kilometra marszu przystanąłem, by w jakiś sposób zmniejszyć napięcie w bolącej stopie. Ruchy palcami i uniesienie pięty miały dać ukojenie. Wtedy poczułem przeszywający ból. Syknąłem głośno i gdyby nie asysta kijków trekkingowych runąłbym na ziemię. Zrzuciłem plecak, doskoczyłem na jednej nodze do pobliskiego konaru i usiadłem. Bolało jak cholera i mimo upływu kilkudziesięciu sekund nie chciało przejść.
Oblałem się zimnym potem, częściowo z bólu, częściowo z powodu uświadomienia sobie sytuacji, w której się znalazłem. Byłem jakieś 9 kilometrów od najbliższej cywilizacji, pośrodku szlaku, którym nikt raczej nie przejdzie przez następne kilkadziesiąt godzin albo i dłużej. No dobra, zabrzmiało zbyt dramatycznie - to jednak tylko 9 km. i choćbym faktycznie nie był w stanie postawić stopy na ziemi, jakoś dokuśtykam w jedną lub drugą stronę, nawet jeśli miałbym tymczasowo porzucić bagaż.
No ale ja chciałem zdążyć na ten nieszczęsny autobus, ostatni tego dnia. A żeby to zrobić, musiałbym pozostałe 9 km. pokonać w takim samym tempie jak pierwszą część trasy. Tylko jak to zrobić, skoro stopa odmówiła posłuszeństwa?
Postanowiłem dać sobie 10 minut odpoczynku. Po tym czasie stanąłem na nogi. Wciąż bolało. Już nie tak mocno, ale zdecydowanie bardziej niż przed moim genialnym pomysłem na zredukowanie napięcia mięśni i ścięgien. Zrobiłem kilka kroków i pokręciłem z niezadowoleniem głową - czułem, że za chwilę znów może przeszyć mnie ból, którego nie opanuję. Znów usiadłem.
Po kolejnych 5 minutach postanowiłem mimo wszystko iść przed siebie. Trudno - jebnie to jebnie. Ponownie założyłem plecak i używając kijków trekkingowych na wzór kul ortopedycznych posuwałem się do przodu.
Ból towarzyszył mi na każdym kroku, ale dało się iść, z tym, że tempo tego marszu było niebezpiecznie niskie. Po 20 minutach kuśtykania obliczyłem, że nie mam prawie żadnego marginesu - muszę utrzymać to samo tempo aż do końca, praktycznie bez zatrzymywania się, inaczej nie zdążę na ten nieszczęsny autobus. To była walka z czasem, którą mogłem minimalnie przegrać, o ile wcześniej ból nie zadałby nokautującego ciosu.
Po godzinie sapania i przesuwania się do przodu trochę się uspokoiłem - udało się nawet wypracować kilka minut buforu. Ból nie zelżał w żaden istotny sposób, ale dało się iść. Cytując klasyka - "chujowo, ale stabilnie".
Na przystanek autobusowy dotarłem z kwadransem zapasu. Zdążyłem nawet rozwinąć poszycie namiotu, żeby podsuszyć je trochę na wietrze i spozierającym akurat spomiędzy chmur słońcu.
Byłem jedynym pasażerem na pokładzie autobusu aż do kolejnego przystanku pół godziny później. Innymi słowy, nikt inny nie szedł tym szlakiem przede mną tego dnia. Nikt też już nim raczej nie podążał później, bo nie miałby gdzie się podziać. Niewykluczone, że byłem pierwszą osobą na tej ścieżce od wielu dni. Jest to bowiem szlak jednostronny, w stronę wyjścia z parku, co oznacza, że idzie się nim już po ukończeniu kilkudziesięcio- lub stukilkunastokilometrowego trekkingu. Nie sądzę, by wielu ludziom chciało się jeszcze łazić po przebyciu takiego dystansu, skoro mogli wygodnie wsiąść na prom i dalej w autobus.
Po niecałej godzinie autobus przekraczał bramę parku, zgarniając jeszcze po drodze kilkudziesięciu turystów, to spod przystani promowej, to z okolic campingu Central. Bez przesady powiem, że zamykał się jeden z piękniejszych rozdziałów w moim życiu.
Starając się pokrótce podsumować ten mój trekking:
- Łącznie przeszedłem 130 kilometrów. Sama pętla w wariancie "O" ma o 18 kilometrów mniej. Popularniejszy wariant "W" jest jeszcze krótszy i liczy sobie około 70 kilometrów.
- To nie jest trekking wysokogórski, wręcz przeciwnie. Większość trasy przebiega na wysokościach między 100 i 500 m.n.p.m. Jest kilka wyższych punktów, (Mirador Brittanico, Base de las Torres oraz Paso John Garner), ale najwyższy z nich sięga zaledwie 1600 metrów, czyli tyle co Śnieżka. Okoliczne szczyty wznoszą się jednak na wysokość około 3000 metrów, co daje niesamowite wrażenie.
- Miałem 8 z góry zarezerwowanych noclegów na polach namiotowych i tego planu się trzymałem. W niektórych dniach chodzenia było mało, więc da się teoretycznie pokonać trasę w krótszym czasie, ale gdybym miał ponownie robić ten trekking, chyba celowałbym podobnie.
- Miałem hiper szczęście co do pogody. Poza pierwszym i ostatnim dniem (no, może jeszcze częściowo przedostatnim) było przepięknie - słońce, właściwie bezchmurnie (oprócz tego nieszczęsnego wschodu słońca przy Base de las Torres, o czym pisałem w jednym z wcześniejszych wpisów), ciepło i bezwietrznie. O ile takie warunki oczywiście mogą się w tym parku zdarzyć, to już 5-6 dni takiej pogody non-stop wprawiało w zdumienie ludzi pracujących na campingach. Normą jest raczej przeplatanie się różnych pór roku, nawet na przestrzeni jednego dnia.
- Walory wizualne - nie jest to mój numer jeden pod względem widoków. Jest oczywiście pięknie, ale jednak np. włoskie Dolomity zrobily na mnie większe wrażenie. Torres del Paine jest bardzo podobne, ale wydaje się nieco mniej imponujące. Co innego lodowiec Grey - on zdecydowanie się wyróżniał i niczego takiego wcześniej nie widziałem. Później miałem okazję podziwiać lodowiec Perito Moreno w Argentynie (przyznam, że robi jeszcze większe wrażenie), ale moment ujrzenia Grey'a po wejściu na przełęcz Johna Garnera zapamiętam do końca życia. Magia.
- Ogólne walory 10/10. Bo oprócz pięknych widoków, ten trekking oferował mi podróż wgłąb siebie. Tak, wiem, brzmi jak pierololo, ale tak było. To była moja pierwsza tego typu samotna, wielodniowa wędrówka, gdzie zdany byłem przede wszystkim na siebie. Miałem okazję wcześniej wchodzić np. na Kilimandżaro, gdzie też szło się łącznie tydzień i spało pod namiotami, ale tam jednak byłem pod stałą opieką obowiązkowych przewodników i szedłem w niewielkiej grupie osob, a tu byłem panem własnego losu. Jasne, poznałem świetnych ludzi na campingach, ale chyba najbardziej podobały mi się te moje samotne momenty. Odległość jaką pokonałem podczas trekkingu była niemała, ale nie może się równać dystansowi, jaki nabrałem do mało istotnych w życiu spraw.
Innymi słowy, polecam
#podroze #polacorojo #patagonia #trekking #gory #chile
@Sniffer Pięknie się to rozkręciło, dzięki za wszystkie historie!
@bojowonastawionaowca dziękuję za dzielne czytanie i grzmocenie! Gdyby nie między innymi Twoja zachęta, w ogóle bym nie zaczął
@Sniffer Po to się tu wchodzi, żeby taki dobry kontent czytać i chwalić
Zaloguj się aby komentować
Faktem jest, że poprzednie dni charakteryzował jakiś rygor. Wstać wcześnie, zjeść śniadanie, zwinąć namiot, iść wiele godzin, powtórzyć to samo kolejnego dnia. A teraz czułem się jak tydzień przed emeryturą - niby jeszcze coś tam trzeba zrobić, ale realnie to jest prawie nic w porównaniu z okresem normalnej aktywności. Ot, machnij co masz machnąć i dalej martw się o siebie sam. Faktycznie, tego dnia miałem do pokonania zaledwie 11 kilometrów po łatwym terenie (3,5 godziny spaceru), a na kolejny nie miałem żadnych planów poza wejsciem na pokład promu i powrotem do Puerto Natales.
Na finalnym campingu Paine Grande już spędziłem wystarczająco dużo czasu na starcie trekkingu, więc tym razem nadmiarowe godziny zamierzałem przepalić to na trasie, to na campingu Grey. Najpierw poszedłem w to samo miejsce, co dzień wcześniej po zachodzie słońca. Uzbrojony w kindle'a i karimatę ułożyłem się na tyle wygodnie na ile się dało i pogrążyłem w lekturze, raz po raz przenosząc wzrok na majaczące w oddali czoło lodowca i oderwaną od niego lodową górę, dryfującą wraz z licznym potomstwem tuż obok mnie. Dezintegracja góry lodowej i jej dzieci postępowała na moich oczach. Co kilkanaście minut w wodzie lądowała z hukiem raz mniejsza, raz większa białawoniebieskawa bryła. Ciekawe były zwłaszcza te momenty, w których rozpad powodował zmianę środka ciężkości którejś z większych brył - wówczas powoli obracała ona swoje masywne cielsko, ukazując nowe, skrywane do tej pory pod powiechnią wody oblicze.
Niebo zaciągnięte było chmurami. Żałowałem, że moi znajomi, którzy dopiero tego dnia mieli przechodzić przez przełęcz Johna Garnera, nie będą mieli tak fantastycznych widoków na lodowiec jak ja. Z rozmyślań wyciągnęła mnie lekka mżawka. Ok, siedzenie i moknięcie tutaj raczej nie ma sensu - pomyślałem - czas ruszać dalej i moknąć w marszu.
Ostatecznie nie rozpadało się, ale spędziłem już wystarczająco dużo czasu w okolicach campingu Grey. Droga do Paine Grande zachęcała głównie tym, że jeszcze nią nie szedłem. Zabrałem cały swój dobytek na plecy i ruszyłem domknąć pętlę wokół Torres del Paine.
Nie spodziewałem się jakichś rzucających na kolana widoków - zwłaszcza po doznaniach z poprzedniego dnia. Nie powiem, było jednak ładnie. Zatrzymywałem się kilka razy, by w spokoju pogapić się na góry i niknący już z pola widzenia lodowiec. Pozostawiałem za sobą najpiękniejsze moim zdaniem miejsce całego trekkingu. Z każdym krokiem oddalałem się od niego fizycznie, ale też mentalnie. Mój poranny marazm ustąpił miejsca melancholii, a melancholia wyciszeniu. W końcu wszedłem w nowy dzień.
Schodząc w stronę campingu Paine Grande nie czułem już pustki, lecz pewnego rodzaju spełnienie. Nie był to już wyłącznie smutek z powodu kończącej się przygody. Zabrzmi to może przesadnie, wręcz patetycznie, ale czuję, że po tygodniu wrócił w to samo miejsce wyraźnie dojrzalszy człowiek.
Na campingu zamówiłem sobie pizzę. Nie była to żadna forma nagrody za ukończenie trekkingu, czy niechęć do moich liofilizowanych obiadków po jedzeniu ich od tygodnia - po prostu już zjadłem wszystkie swoje zapasy jeszcze przed poprzednim campingiem. Niby wkraczając do parku miałem wszystko obliczone tak, by nie musieć nic kupować, no ale podczas drugiej nocy trekkingu podejrzewałem mój puchowy śpiwór o utratę swych właściwości, więc to wszystko wzięło w łeb.
Zaraz, zaraz - pomyślicie - co ma piernik do wiatraka? Ano ma. Gdy po drugiej nocy budziłem się niezadowolony z kiepskiej jakości snu, spowodowanej chłodem, serio zacząłem martwić się, że mój śpiwór nawala. Wszak kilka lat wcześniej było mi w nim super ciepło w znacznie niższych temperaturach. Ale potem przypomniałem sobie, jak producenci śpiworów wyliczają tę temperaturę komfortu, podaną w specyfikacjach. Otóż jeśli śpiwór ma dawać uczucie komfortu przy minus 13 stopniach Celsjusza, to odbywa się to przy założeniu, że chodzi najedzonego mężczyznę w bieliźnie (najprawdopodobniej też w namiocie, już nie pamiętam). Dla najedzonych kobiet ten komfort wymagałby już nieco wyższej temperatury, ze względu na inny metabolizm. Natomiast słowo klucz w tym wszystkim to "najedzony".
Może nie każdy z Was to wie, ale jakąś połowę spożywanych kalorii człowiek przeznacza na utrzymanie odpowiedniej temperatury ciała. Tak więc przy dużym wysiłku i wydatku energetycznym moje zapotrzebowanie na kalorie było większe niż zakładałem - stąd uczucie chłodu w nocy. Wiedziałem więc, że w ciągu bardziej wymagających dni muszę po prostu jeść więcej, żeby komfortowo spać. Nie bałem się o to, że zabraknie mi jedzenia, bo na praktycznie każdym campingu był co najmniej sklepik, a te większe miały mini restauracje (a w Central stał foodtruck). Tak więc na ostatnie dwie obiadokolacje jadłem już pizzę - niezbyt dobrą (we Włoszech na pewno żaden z kucharzy nie był), dość drogą (choć teraz 50 zł za pizzę nie wydaje mi się już super wielkim wydatkiem, pieprzony Obajtek i spółka), ale gorącą. No i w sumie tyle wystarczało do szczęścia.
Jeszcze słowo o jedzeniu. Tak jak ja zabrałem ze sobą w trasę głównie liofilizaty, które wystarczy zalać wrzątkiem (mega wygodne i szybkie rozwiązanie, ale najważniejszym benefitem jest to, że te paczuszki są bardzo lekkie i nie zajmują wiele miejsca - ma to duże znaczenie, jeśli trzeba spakować żarcia na kilka dni), tak bardzo duża część obserwowanych osób, przede wszystkim Chilijczycy, brali normalnie półprodukty, z których gotowali ciepłe posiłki. Nie powiem, zdziwiłem się widząc moich współtowarzyszy trekkingu, gdy podsmażali cebulę, gotowali makaron i robili kilkuskładnikowy sos do niego. Mi nie chciałoby się tyle czasu pieprzyć z robieniem posiłku, a targać tego na plecach to już w ogole. Ale przyznam, że miało to swój klimat - dla Chilijczyków był to pewnego rodzaju rytuał. Siedzeli razem w kuchni, rozmawiając, śmiejąc się i jednocześnie przygotowując posiłek, który stanowił zwieńczenie dnia.
Moim zwieńczeniem tego dnia był raczej piękny zachód słońca. Wciąż mam w pamięci ozłocone zbocza Paine Grande, góry od której pochodziła nazwa campingu, oraz obłoków, magicznie rozświetlonych wpierw na pomarańczowo, a potem różowo, na tle ciemniejącego powoli nieba.
Oto ukończyłem 112 kilometrowy wariant "O" trekkingu - ten, na który decydują się nieliczni. Zdecydowana większość idzie wariantem "W", krótszym o blisko 50 km- od campingu Grey do Central (w obu wariantach zahaczając o Valle Frances i Base de las Torres). Następnego dnia w południe miałem po prostu wejść na pokład tego samego niewielkiego promu, którym tu przypłynąłem, a potem wsiąść do autobusu i wyjechać z parku. Spojrzałem na mapę - na ten autobus mógłbym dostać się też alternatywną drogą.
- Ale czy to ma sens? - myślę sobie. - To 18 km, jakieś 5 godzin marszu. Moja prawa stopa nie jest w najlepszej kondycji - od kilku dni przybiera na sile ból wywołany jakimś stanem zapalnym czy innym naciągnięciem mięśnia lub ścięgna. A tak w ogóle, to trochę ryzykuję, bo musiałbym wyjść na szlak przed 8 rano, żeby zdążyć. I to jest dokładnie ten sam autobus, na który wsiadałbym o 13:30, gdybym wybrał przeprawę promową. Jeśli się spóźnię, to jestem w dupie i utknę w parku - były zaledwie dwa kursy w trakcie dnia. Z drugiej strony - prom kosztuje ponad stówę i już nim płynąłem, a spacer jest za darmo i będzie to zupełnie nowy odcinek.
Ten ostatni argument przeważył - podjąłem decyzję o wydłużeniu trekkingu. Eksplorowanie kolejnych 18 km. patagońskich krajobrazów brzmiało wspaniale.
Leżąc już w śpiworze czułem ekscytację. W głowie miałem jedną z bardziej znanych scen z Hobbita i dokładnie tak jak Bilbo Baggins chciałem krzyknąć:
- I'm going on an adventure!
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo
@Sniffer wołanie zadziałało wpis nie uciekł ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Rozumiem, że o spacerze też będzie jeszcze kawałek?
Tylko zgubione okulary pamiętam, ale opaska mi umknęła ( ͡° ʖ̯ ͡°)
@tentego o opasce wspomniałem dopiero w tym wpisie - już nie chciałem wydłużać poprzedniego z lodowcem (a gdzieś tam ją zgubiłem).
Wpis o ostatnich 18 km będzie, ale nie wiem kiedy. Muszę nadgonić z robotą.
Miłego!
@Sniffer na spokojnie, jak zawołasz to nawet na pewno nie ucieknie ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Miłego!
Zaloguj się aby komentować
Ok, może to zabrzmiało zbyt dramatycznie w stosunku do rzeczywistości. Do przejścia tego dnia było raptem 15 kilometrów, ale oszacowano je na 11 godzin marszu. Trasa prowadziła przez Paso John Garner - przełęcz, do której trzeba było zrobić 700 metrów podejścia w pionie, a potem zejść z niej w stronę campingu, znajdującego się o 1100 metrów bliżej poziomu morza. No niby niedużo, ale dorzućcie do tego ciężkie plecaki z przytroczonymi namiotami i zapasami żywności, możliwość wystąpienia bardzo silnego wiatru w okolicach przełęczy i fakt, że spora część ludzi raczej nie była jakimiś zaawansowanymi piechurami. Gdy rozmawiałem poprzedniego dnia z pewną siwą już Włoszką, nie ukrywała dużych obaw związanych z tym dniem. Zresztą moi znajomi chilijscy studenci też darzyli ten odcinek dużą estymą, z góry zakładając jeden dzień odpoczynku przed wyruszeniem na niego. Tak więc nikt nie wolał ryzykować wystartowaniem zbyt późno. Zwłaszcza że, zgodnie z informacjami od strażników parkowych, kluczem było dotarcie na przełęcz w jak najwcześniejszej porze dnia - patagoński wiatr miał zwyczaj budzić się dopiero jakiś czas po świcie, a godzinę za przełęczą wchodziło się już w teren zalesiony, co skutecznie chroniło przed silnymi podmuchami. Potencjalnej siły wiatru akurat nie demonizuję - przekonałem się na własnej skórze pierwszego dnia, że gdy wieje, ciężko jest zrobić choćby krok do przodu (a przy okazji oddychać).
Korzyści z rozpoczęcia trekkingu nocą były nie do zignorowaniania. Wśród wad, poza wstawaniem o horrendalnej godzinie, chłód, słaba widoczność, no i jakieś tam ryzyko natknięcia się na nocne drapieżniki, a przede wszystkim pumy, o których pisałem już w jednym z poprzednich wpisów. Nie były to jednak wady, których nie dało się zaadresować - z chłodem poradzimy sobie ciepłym ubraniem się (lub energicznym marszem), z ciemnością - latarką, a z pumami - po prostu idąc w większej grupie ludzi. Albo magicznym zaklęciem, które już wypróbowałem w drodze na wschód słońca przy Torres del Paine
Nie chciało mi się wlec razem ze wszystkimi - uwielbiam chodzić sam, w ciszy i swoim tempem. Widząc, że większa grupka ludzi właśnie robi pierwsze kroki w stronę wyjścia z campingu, chwyciłem naprędce plecak, wziąłem kijki w dłoń i dokańczając zapinanie kurtki już w marszu, dyskretnie ich wyprzedziłem, póki było na to dużo miejsca. Po ciemku, na wąskich ścieżkach jest to odrobinę trudniejsze.
Po kilku minutach szybkiego marszu słyszałem już wyłącznie swój przyspieszony oddech, głuche dudnienie ziemi pod moimi stopami i miarowe szuranie materiału plecaka oraz kurtki - "grupa pościgowa" została daleko w tyle. Szło się naprawdę bardzo przyjemnie. Było rześko, ale nie jakoś bardzo zimno. Szlak był nieźle oznaczony, zresztą wydeptana ścieżka nie pozostawiała wątpliwości, którędy należy iść. Do czasu.
W pewnym momencie ścieżka rozlewała się na jakby klepisko w środku lasu i nie sposób było mi dojrzeć dokąd dalej. Pierwsza próba znalezienia drogi zakończyła się niepowodzeniem - pozorna ścieżka, którą podążyłem, nagle kończyła się chaszczami. Wróciłem w to samo miejsce i zacząłem się rozglądać. Moja najbardziej budżetowa czołówka z Decathlonu była wystarczająca, by nie upaść i głupiego ryja nie rozwalić, ale zdecydowanie za słaba, by widzieć dalej niż kilka metrów.
Nie jest tak, że wpadłem w panikę, bo do tego nie było żadnego realnego powodu, ale jakoś tak ta głucha cisza, ciemność i newiedza, w którą stronę iść, wzbudziła we mnie dziwny niepokój. Wyobraźnia podsuwała widmo nienazwanego zagrożenia.
- Dzień dobry, ja w sprawie pumy! Tej, co ma jaja z gumy! - rzuciłem w mrok swe zaklęcie, co od razu dodało mi animuszu. Metodą prób i błędów zlokalizowałem w końcu dalszą część szlaku.
Po kilkudziesięciu minutach wyszedłem ponad linię lasu. W odległości mniej więcej 15 minut marszu widniały dwa światełka czołówek.
- Oho, czyli nie startowałem z obozu jako pierwszy - pomyślałem. - Ale jako pierwszy wejdę na przełęcz. 30 minut i przy moim tempie powinienem ich wyprzedzić.
Ale minęło 30 minut, 45, cała godzina, a oni wciąż utrzymywali dystans. Co więcej, mimo coraz bardziej stromego podejścia, wcale nie robili przerw. Miałem do czynienia z mocnymi zawodnikami. Już nawet wiedziałem którymi.
W końcu zaczęło szarzeć i można było schować czołówkę do kieszeni. Po kolejnych 30 minutach, w końcu dwójka na przedzie zatrzymała się - oto moja szansa na wysforowanie się na nic nie znaczące prowadzenie! Zbliżam się dziarskim krokiem i widzę, a jakże, dwójkę holenderskich młodzieniaszków, z którymi od kilku dni prowadziłem nienazwaną rywalizację o miano najszybszego i najwytrwalszego piechura. O czym oni pewnie nie wiedzieli. Ale może jednak wiedzieli, bo za każdym razem jak się wymijaliśmy, wymienialiśmy między sobą tryumfalne spojrzenia.
- Smacznego! - Wołam w ich stronę, widząc, że chłopaki właśnie ustawiają garnek z wodą na kartuszu gazowym, a w miseczkach już mają wsypaną owsiankę. Cieszę się, że robią dłuższą przerwę śniadaniową, bo i ja zaraz będę mógł zrobić sobie chwilę przerwy bez stracenia pole position. Podchodzę kawałek wyżej, tak by mnie nie widzieli (nie chcę, by się dowiedzieli, że też jestem zmęczony - a co, niech myślą, że starzec ma niezniszczalną kondycję
Jednocześnie przypominam sobie, że na terenie parku panuje surowy zakaz używania jakiegokolwiek ognia poza wyznaczonymi miejscami na campingu. Wiąże się to z pożarami, które potrafią strawić wielkie obszary Patagonii. Wiejące tu wiatry sprawiają, że nawet niewielki ogień potrafi się błyskawicznie rozprzestrzeniać. W samym Torres del Paine w 2005 roku spłonęło 15 000 hektarów parku. W 2011 - 17 000 hektarów. W obu przypadkach winni byli nieostrożni turyści. Szczęśliwie, chłopaki, których mijałem, podgrzewali wodę w otoczeniu gołych skał i kamieni - nie było więc powodów do obaw.
W końcu docieram do znaku oznaczającego przełęcz. Jest chwilę po wschodzie słońca. Przełęcz jest dość szeroka, więc nie widzę jeszcze dobrze co jest po drugiej stronie grzbietu, na który się wspinałem - trzeba jeszcze kawałek przejść. Po niedługiej chwili zbliżam się do jego krawędzi. Widoku, który wtedy ujrzałem, nie zapomnę do końca życia.
Od znajdującego się po przeciwległej stronie pasma górskiego oddzielało mnie istne morze lodu - lodowiec Grey. Jego ogrom robił wielkie wrażenie. I tak jak przed dotarciem do przełęczy myślałem, żeby jak najszybciej dojść do campingu i wtedy oddać się lenistwu, tak z chwilą dotarcia do tego miejsca zmieniłem plany. Już nigdzie mi się nie spieszyło. Chciałem być tu i teraz.
Zatrzymałem się kawałek dalej, rozłożyłem karimatę i usiadłem wygodnie, chłonąc widoki. Parę minut później dogonili mnie młodzi Holendrzy, ale i oni zamiast przeć do przodu, wszak byli świeżo po dłuższym postoju, usiedli nieopodal i wpatrywali się w lodowego kolosa.
Lodowiec znajdował się w cieniu, jako że poranne słońce dopiero przebijało się przez przełęcz Johna Garnera. A ja bardzo chciałem zobaczyć go oświetlonego.
Minuty mijały, a ja w ciszy obserwowałem powolny spektakl światła i lodu. Moi "rywale" to samo. Z przełęczy schodziło coraz więcej ludzi i wszyscy przystawali w zachwycie na ten niesamowity widok. Był on zaiste wspaniałą nagrodą za pokonanie najwyższego punktu na całym trekkingu.
Pierwsi ludzie zaczęli w końcu kontynuować wyprawę w stronę campingu. To postawiło na nogi szybkobieżnych Holendrów, którzy krzyknęli w moją stronę - Go, go go!
Ale ja nigdzie się nie spieszyłem. Było mi było dobrze tam gdzie byłem - na wielkim kamieniu, z widokiem na ocean lodu. Mijały mnie kolejne grupy ludzi, nawet najwięksi maruderzy, ale ja chciałem ujrzeć cały lodowiec w słońcu. Spędziłem tam ponad dwie godziny.
Gdy już żaden fragment lodowca nie pozostawał w cieniu, poczułem że mogę ruszać. Byłem zarówno bardzo zrelaksowany jak i pozytywnie nabuzowany. Mimo ogólnego zmęczenia, ciężkiego plecaka i niebanalnej stromizny, mojemu schodzeniu bliżej było do biegu niż do marszu. Szybko połykałem kolejne grupki ludzi, przemykając między nimi jak łania. Może zabrzmi to jak jakiś samozachwyt, ale wtedy czułem niesamowitą energię i jedność ze ścieżką. Normalnie byłbym ostrożny, żeby nie rozpieprzyć sobie operowanych przed laty kolan, ale wówczas po prostu sadzilem długie susy, umiejętnie asekurując się kijkami.
Przy okazji kijków, nieustannie jestem zdumiony widząc ludzi na szlakach z kijkami trekkingowymi, z których nie potrafią korzystać. Albo niosą je jak rekwizyt, który nic im nie daje poza stylówką Włóczykija, albo wręcz utrudniają sobie marsz (co dzieje się zwłaszcza na podejściu, gdy ktoś ma zbyt wydłużone kijki i pozycjonuje je przed sobą). Tak więc, moi drodzy, podstawowa zasada - gdy podchodzimy pod górę, kijki mają być krótsze i wbijamy je bardziej za siebie (na wysokości pięty nogi znajdującej się z tyłu), dzięki czemu będziemy się odpychać w stronę wzniesienia; gdy schodzimy, wydłużamy kijki i stawiamy je lekko przed sobą, by odciążyć kolana (poprzez przyjęcie części impaktu kroku na ręce).
Po drodze do docelowego campingu Grey znajdował się jeszcze jeden, w którym co prawda nie można było nocować, ale zatrzymać i zagrzać legalnie wodę na kartuszu gazowym - jak najbardziej. I tak sobie zalewam kurczaka curry z ryżem z Decathlonu, a tu zaczepia mnie jakiś gość:
- Wow, skąd to masz?
- Przywiozłem z domu - odpowiadam, myśląc że pytał, czy udało mi się kupić liofilizaty w Puerto Natales, z którego wyruszały wszystkie wycieczki do parku.
- Tak tak, ale skąd jesteś? Z Kanady?
- Nie, z Polski.
- Wow, nie wiedziałem, że tam też mają Decathlona! Bo też mam żarcie ich firmy, a jestem z Kanady.
Ciekawe jak to ludzi dziwi, że niektóre firmy są globalne. Ale jeszcze lepsi byli ci moi poznani na szlaku Chilijczycy. Widząc, że mam spodenki Forclaz i inne ciuchy z Decathlonu, pokazywali swoje i kiwali z dużym zadowoleniem głowami. Gdy zauważyli kolejną osobę w ciuchach Decathlonu zwarły im się styki i powiedzieli:
- Kurde, nie wiedzieliśmy, że Decathlon jest tak popularny poza Chile.
- No jasne, w końcu globalna firma - odpowiadam.
- Ale że jak?
- No normalnie - kontynuuję - ich markety są praktycznie w całej Europie. W moim rodzinnym mieście jest ich kilka.
- Zaraz zaraz, to to nie jest chilijska firma?!
XDDD
To by tłumaczyło ich początkową dumę, gdy widzieli, że połowę rzeczy mam z Decathlonu
Po obiadku kontynuowałem zejście. Właściwie zaraz za tym pośrednim campingiem natrafiłem na kolejny niesamowity punkt widokowy. Znów uznałem, że nie mam się gdzie spieszyć i kolejne 40 minut spędziłem gapiąc się na lodowiec, tym razem pod innym kątem. Widziałem, że inni ludzie przechodzą szlakiem trochę nieświadomi, że 10 metrów w bok czeka ich uczta dla oczu, więc wołałem znajome mi twarze. Gdy już ujrzeli to co ja, zostawali w tym miejscu na co najmniej kilka minut.
W końcu trzeba było ruszyć tyłek dalej. Kontynuowałem zejście. Jakąś godzinę od finału tego odcinka pojawiło się rozwidlenie na opcjonalny punkt widokowy - razem 20 minut dodatkowego marszu w obie strony. Niby byłem zmęczony, ale do cholery, prawdopodobnie nigdy już nie miałem wrócić w to miejsce. Położyłem plecak koło znaku i ruszyłem na lekko. Powiem krótko - znów było warto, bo w końcu można było zobaczyć lodowiec od jego czoła.
Więcej odnóg szlaku już nie było, więc po przejściu jeszcze dwóch lub trzech wiszących mostów, w końcu dotarłem na camping Grey. Widziałem wiele znajomych twarzy. Zbiłem żółwika z młodym gościem, który kilka dni wcześniej przypadkowo zalał moje zapałki na campingu Central. Widziałem wyczerpaną, ale przeszczęśliwą siwą Włoszkę, z którą rozmawiałem wieczór wcześniej.
- Ależ wy szybko chodzicie! - komplementowalem młodych Holendrów.
- Siła! - wyrazili swoje uznanie w moją stronę.
Dla każdego z nas był to długi i męczący, ale zarazem wspaniały dzień.
Niby poznałem wcześniej trochę osób, ale wieczorem nie miałem specjalnej ochoty się socjalizować. Paradoksalnie mało mi było widoków. Na mapie zobaczyłem kolejny punkt widokowy, raptem 20 minut pieszo w jedną stronę. Ubrałem się, wziąłem ze sobą piwo i poszedłem nad zatokę.
Dochodząc prawie do celu mijałem wracające już osoby - było niedługo po zachodzie słońca, więc żałowałem, że wcześniej się nie zebrałem. Ale mimo wszystko wciąż było pięknie.
Usiadłem wygodnie na skalnym siedzisku. Wpatrywałem się w górę lodową, która oderwała się od czoła lodowca i zacumowała w tej zatoce, by zakończyć swój żywot rozpadając się na przestrzeni dni na coraz to mniejsze kawałki.
Robiło się coraz ciemniej. Chłonąłem otoczenie wszystkimi zmysłami. Zapomniałem o zmęczeniu. Czułem jakąś dziwną wdzięczność, że mogłem przeżyć ten dzień.
I wtedy z całą mocą zdałem sobie sprawę, że choć życie daje czasem w kość aż do znienawidzenia, potrafi być też niesamowicie piękne. I choć często są to tylko chwile, to dla nich warto żyć. Za wszelką cenę.
Tego dnia odnalazłem moją definicję szczęścia.
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo i trochę #walkazdepresja
@devmanu dzięki! Przyznam, że oprócz tego ludzie
( ͡° ͜ʖ ͡°)
@maciekawski bardzo dziękuję za miłe słowa! Nie ukrywam, że zawsze się trochę obawiam, czy nie przynudzam, a sam gdy widzę tak długie wpisy, często daję za wygraną
A widoki nieziemskie masz też przecież w Skandynawii, gdzie jak widzę rezydujesz
@Sniffer ale ja rezyduję pośrodku niczego, jedyne co tu mam to skocznia, kopalnia, i zamarznięte jezioro
Zaloguj się aby komentować
--------
Poranek na campingu Dickson nie należał dla mnie do najprzyjemniejszych. Obudziłem się bowiem z myślą, że zgubiłem swoje okulary przeciwsłoneczne. No nie lubię niczego gubić, zawsze się potem niesamowicie złoszczę na siebie i chodzę struty przez kilka dni. Tu nie dość, że straciłem jakąś rzecz, to była to rzecz dość istotna w kontekście dalszej wędrówki. Od kilku dni świeciło ostre słońce, więc okulary chroniły przed ewentualnym podrażnieniem lub zapaleniem spojówek. Dodatkowo kolejnego dnia trekking prowadził przez Paso John Garner, przełęcz, na której podobno potrafiło ultra mocno wiać (a gdyby ktoś jeszcze tego w swoim życiu nie zauważył, dzięki okularom nie trzeba mrużyć na wietrze oczu jak pojebany).
Napisałem "zgubiłem okulary", ale tak na dobrą sprawę to doskonale wiem gdzie to miało miejsce (po prostu zapomniałem ich z powrotem podnieść z ziemi wracając znad jeziora). Po prostu moich okularów po godzinie już tam nie było. Tak więc najwyraźniej ktoś z obozowiczów wyznawał zasadę "znalezione, nie kradzione" (choć wówczas używałem raczej alternatywnej wersji powiedzenia, czyli "ktoś się nie bał i zajebał"). No, mógł to być oczywiście jeszcze jakiś ptak czy coś. Ale skoro ptak, to czemu nie myszojeleń? Mało to napadów rabunkowych organizowanych przez myszojelenie? No mało. Ale to mógł być ten jeden z nielicznych. Albo pierwszy.
OK, nie myślałem wtedy o myszojeleniu, ale ptak był realną opcją. No bo przecież któryś z obozowiczów (a nie było ich wielu) pewnie przyniósłby i zostawił znalezione przypadkiem okulary gdzieś w recepcji campingu, albo sklepiku, albo przy obozowej kuchni, prawda? No bo czemu sobie coś przywłaszczać, bez upewnienia się, że ktoś z nielicznych towarzyszy, nawet nieznanych, nie zgubił danej rzeczy? No ale niestety - udałem się w te wszystkie miejsca i nikt nic nie widział ani nie słyszał. Nawet poprosiłem chilijskich znajomych o dopisanie hiszpańskiego tłumaczenia wiadomości w sprawie zgubionych okularów, którą wywiesiłem ją przy toaletach, gdzie każdy z obozowiczów musiał się pojawić. No i dupa. Czyli ptak. Albo myszojeleń.
W nieco minorowym nastroju wyruszałem na kolejny odcinek trasy. Zaledwie 12 km, nie trzeba się nigdzie spieszyć, dodatkowo moja obozowa paczka (4 chilijskich studentów i Amerykanin) też właśnie się zbierała, więc ten odcinek postanowiłem przejść z nimi. Zwłaszcza, że na kolejnym campingu oni zostawali na 2 noce, żeby zebrać siły przed kolejnym odcinkiem, opisywanym wszędzie jako bardzo wyczerpujący (15 km, 11 h, sporo podchodzenia i schodzenia, możliwe huraganowe wiatry). Była to więc jedna z ostatnich okazji do wspólnego pożartowania.
No i tak sobie szliśmy i żartowaliśmy, trochę też utyskując, że ciężko, nogi bolą itd. Mnie może już pęcherze aż tak nie dokuczały (tzn. dalej bolały, ale mniej niż na początku), za to ewidentnie pogłębiało się jakieś spięcie mięśni czy ścięgien w prawej stopie (albo po prostu tworzył się stan zapalny). Wciąż spoko, ale odczuwalne przy każdym kroku.
Jedna z tych chilijskich studentek narzekała z kolei na pęcherz na podbiciu stopy, na który już rano nakleiła spory plaster. Podczas jednego z postojów postanowiła zdjąć buta i nakleić nowy plaster, bo czuła, że coś tam się przesunęło i coraz bardziej boli. Zdejmuje skarpetę i odrywa plaster... wraz z wielkim kawałem skóry
Ziejąca, czerwona, ociekająca krwią rana wielkości kurzego jajka nie wyglądała dobrze w kontekście dalszego długiego marszu z obciążeniem. Bo może i ten odcinek trekkingu był krótki, ale żeby dostać się do któregokolwiek wyjścia z parku trzeba było przejść kolejny - razem ponad 20 km i to w wymagającym terenie. Wszyscy się mocno zmartwiliśmy, czy w ogóle da radę iść, bo serio wyglądało to bardzo średnio.
Użyczyłem jej Octeniseptu (zawsze warto mieć w dłuższej podróży), a przyjaciele dziewczyny, studenci medycyny, zrobili profesjonalny opatrunek, co dawało nadzieję przynajmniej na ochronę przed zakażeniem. Okazało się jednak, że zrobili to tak dobrze, że dziewczyna po włożeniu buta i zrobieniu kilku kroków powiedziała - trochę boli, ale jest spoko
Dotarliśmy do campingu Los Perros całkiem wcześnie. Na tyle wcześnie, że postanowiłem jeszcze machnąć jedną małą odnogę szlaku, prowadzącą do niewielkiego lodowca o jakże dostojnej nazwie Puma. Zagadałem ze strażnikiem parku i mimo początkowej odpowiedzi "można tam iść wyłącznie z przewodnikiem", ostatecznie zrozumiał, że raczej się nie zgubię, bo na mapie offline z Maps.me szlak był zaznaczony, a GPS działał poprawnie. Podeszliśmy do niewielkiego potoku i zaczął mi tłumaczyć:
- No to jak już podejdziesz tam kawałeczek w górę potoku i go przekroczysz, to dalej idziesz wzdłuż tamtych drzew i po pół godzinie będziesz na miejscu. Ale to wyjdź tak max za 20 minut, żebyś zdążył wrócić.
Idealnie, jest plan, to teraz tylko rozbicie namiotu, małe piwko przed startem (znów było gorąco) i w drogę. No gdy piłem piwko, podeszli moi znajomi i mówią:
- Właśnie gadaliśmy z tym strażnikiem i mówił, żebyś teraz już nie lazł, bo za późno.
Kurła, jak to za późno, przecież minęło 25 minut, bez przesady. Zeruję piwko, idę dziarsko nad potok, ruszam w górę i idę. I idę. A mostku, którym chciałem przejść przez potok nie widać. GPS też jakby pokazuje, że już go minąłem. Więc wracam i idę w dół. GPS lekko się zawiesza i pokazuje głupoty co do mojej lokalizacji. Skręcam trochę w las - znów widzę budkę strażnika. No ale nie chcę iść go pytać o mostek, bo na pewno już mi nie pozwoli iść. Więc znowu dalej szukam głupiego mostka.
Po pół godziny daję za wygraną, bo to bez sensu łazić po chaszczach. Już chciałem przejść po prostu przez potok zdejmując buty, ale pomyślałem - dobra, nie będę odpieprzał czegoś głupiego dzień przed trudnym odcinkiem. Potok zresztą naprawdę wartki i zawsze ryzyko, że gira się uślizgnie i dupa mokra, albo i gorzej. Pokonany, wracam do towarzyszy, zdumionych tempem w jakim ogarnąłem szlak nad lodowiec i z powrotem. Dopiero jakiś czas później dowiaduję się, że żadnego mostka nie ma i faktycznie trzeba było iść przez potok
Zasępiony niepowodzeniem przypominam sobie o drugim niepowodzeniu, czyli o zgubionych okularach. Idę wywiesić przy kiblach kartkę - a nuż osoba, która znalazła moje okulary wyruszyła z poprzedniego campingu zanim powiesiłem tam kartkę i nie wiedziała, że ktoś je zgubił? Ta, jasne. Prędzej myszojeleń mi je przyniesie i poklepie po plecach.
5 minut później zjawia się myszojeleń. A raczej jeden z obozowiczów. Z moimi okularami w rękach.
- To Twoje? - pyta z lekko skwaszoną miną.
Zachwycony, dziękuję mu wylewnie. Potem nawet kupuję mu browara. No bo faktycznie gdy niósł mi te okulary, to wcale nie wyglądał na szczególnie radosnego. Może wolał nie oddawać. A może myszojelenie zaklęte w ciałach ludzi mają właśnie taki wyraz twarzy. Ciężko stwierdzić.
Tego wieczora żegnam się z moimi towarzyszami poznanymi jeszcze na campingu Serón. Gdy będę wyruszał nocą na kolejny odcinek trasy, oni będą jeszcze smacznie spali, mając w perspektywie cały dzień odpoczynku. Czy zobaczymy się później? Ciężko było wówczas stwierdzić, bo podczas gdy ja kończyłem swój trekking na campingu Paine Grande, oni mieli domknąć swoją pętlę dopiero 4 dni później w Central.
- Może zobaczymy się w Puerto Natales, jeśli jeszcze stamtąd nie wyjadę dalej? - myślałem sobie. - Ale gdzie jest to "dalej"? - w sumie wciąż nie miałem żadnych dalszych planów. Ale nie było mi z tym źle. Nic a nic. Się zobaczy.
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo
To już chyba tradycja, że kolejność mi się gubi, znowu żadne powiadomienie nie przyszło, ale na szczęście kolejny wyświetlił na głównej ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Ale już wiem skąd się wziął wzięło wrażenie, że jakiś fragment mi uciekł i to był ten ¯\_(ツ)_/¯
Zaległości nadrobione, można wracać do pracy (ง ͠° ͟ل͜ ͡°) @Sniffer
@tentego a bo to tak dziwnie działa, że w powiadomieniach trzeba kliknąć w "obserwowane", żeby widzieć nowe wpisy innych.
Mogę zawołać do następnego jak coś
@Sniffer a to wołaj, może wtedy będę na bieżąco ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Zaloguj się aby komentować