#patagonia

0
30
Hej Tomki, hej Tosie!
Dziś wpis krótki (zwłaszcza w zestawieniu z wczorajszym). Nie tylko mam mniej wydarzeń do opisania, ale też muszę rozsądniej gospodarować czasem, którego w dni pracujące nie mam zbyt wiele. No to jedziemy.

Obudziłem się, gdy słońce było już wysoko na niebie, a temperatura w namiocie stawała się nie do zniesienia. Przyczyną mojego długiego snu były oczywiście trudy dnia poprzedniego i mam tu na myśli zarówno 32 km trekkingu w pełnym słońcu, jak i 1,5 litra czerwonego wina wypitego przed snem. Miałem kaca, oj tak.
Właściwie to pewnie spałbym dłużej, ale Amerykanin, którego poznałem wczoraj, upewniał się czy żyję, bo właśnie wyruszał na kolejny camping. Otworzyłem namiot, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Na zewnątrz również istna patelnia.
Kiwnąłem na pożegnanie Amerykaninowi i spostrzegłem, że pole namiotowe już prawie opustoszało. Chilijscy studenci, z którymi rozgadałem się dzień wcześniej, właśnie kończyli składać namiot i również szykowali się do wymarszu.
- Polaco rojo! - krzyknął jeden z nich na mój widok. No tak, ksywka już do mnie przylgnęła. Pogadaliśmy chwilę, życzyłem im udanego marszu i powiedziałem, że zobaczymy się wieczorem na następnym campingu. Dostrzegłem jakby zwątpienie w jego oczach - czyżbym wyglądał aż tak niemrawo?
Poczłapałem ogarnąć śniadanie, które jakoś wyjątkowo opornie mi wchodziło. Jeszcze gorzej wychodziło mi składanie namiotu - no skrajnie mi się nic nie chciało. A łazić to już w ogóle. Ten odcinek miał mieć niby tylko 18 kilometrów wycenionych na 6 godzin marszu, ale zmęczenie poprzednim dniem, wysoka temperatura, palące słońce padające na moją spaloną skórę, pęcherz na stopie i jakiś naciągnięty w niej mięsień, ciężki plecak i przede wszystkim kac, podnosiły to zadanie do rangi morderczego wyzwania.
Odpoczywanie jeszcze kilka godzin, by z odzyskanymi pomału siłami ruszyć do przodu i dotrzeć pod wieczór, niestety nie wchodziło w grę - mniej więcej pośrodku odcinka trasy stał punkt kontrolny parku i kto do określonej godziny nie dotarł do tego punktu (legitymując się przy tym rezerwacją na kolejnym campingu Dickson) był zawracany. No nic, dupa w troki i idziemy.
Odcinki szlaku począwszy od Campamento Central aż do Refugio Grey, w tym ten, którym miałem iść dzisiaj, cieszyły się mniejszą popularnością niż te z wariantu "W" - również ze względu na słabsze walory wizualne. No i faktycznie - już dzień wcześniej drugi odcinek trekkingu, ten od Central do Serón, był raczej bez szału. Ten dzień zapowiadał się podobnie. Zresztą jakoś nie miałem najmniejszej ochoty się rozglądać, tylko ze wzrokiem wbitym we własne stopy szedłem przed siebie. Był potworny upał.
Idąc tak sobie na zmęczeniu prowadziłem wewnętrzny dialog sam ze sobą. Tak jakby głowa rozmawiała z ciałem:
- Dalej! Lecimy, lecimy!
- Chłopie, musimy odpocząć. Jest naprawdę ciężko.
- No dobra, wiem. Ale nie możemy teraz zrobić przerwy. Minimum pół godziny jeszcze.
- 15 minut!
- Niech będzie 20 - o pełnej godzinie, dobrze?
- Zgoda.
No i mijała pełna godzina:
- To podejdźmy jeszcze do przodu - na tamtą górkę. Powinien być fajny widok.
- Tak daleko? Przecież to kolejne 10 minut marszu!
- Dalej, nie marudź.
10 minut później:
- He he, no jednak to nie jest wzgórze, tylko tak się wydawało - tam, o, już bankowo jest szczyt wzgórza.
- To chociaż łyka wody!
- Nie nie, jeszcze ten kawałek i będzie dłuższy postój.
Tymczasem na wzgórzu:
- Hmmm, straszne słońce. To już lepiej zróbmy przystanek tam w cieniu, żeby nie dostać udaru.
- No ma to sens, ale serio już nigdzie dalej nie idę. Przecież sam rozumiesz, że po odpoczynku i lekkim posileniu się będzie się szybciej szło.
- No wiem, wiem. Już za chwilę się najesz i odpoczniesz.
W cieniu:
- Nie ma gdzie tu usiąść, żadnego kamienia. Ale tam dalej widzę fajne.
- Oszukałeś nas!
- Dalej, nie mazgaj się
Przy kamieniu:
- Z daleka ten kamień wyglądał na wygodniejszy. Może byśmy...
- Zaraz ci przypierdolę!
I tak rozmawiałem sam ze sobą, sprowadzając liczbę postojów do minimum, żeby się nie rozleniwić.
Jak tak to teraz czytam, to dochodzę do wniosku, że chyba jestem pojebany XDDD
Do punktu kontrolnego dotarłem przed czasem. Godzinę później natknąłem się na znane twarze.
- Polaco rojo!!!
No więc oni serio nie wierzyli, że tego dnia w ogóle ruszę na kolejny camping. A już na pewno nie zdążę do tego punktu kontrolnego. No cóż, Poland stronk XDDD
Gdy po kilku godzinach trekkingu okazało się, że trzeba wdrapać się jeszcze na niewielką przełęcz, trochę mi się odechciało. Ale gdy już doczłapałem się na górę, moim oczom ukazał się w całej swej wspaniałości camping Dickson, niczym ziemia obiecana (pic rel). Muszę przyznać, że wciąż robi na mnie wrażenie, jak jest malowniczo położony.
Co niektórzy po ukończeniu trekkingu postanowili zanurzyć się w polodowcowym jeziorze, nad którym powstał camping, ale ja ostatecznie dałem radę wleźć maksymalnie do kolan i już czułem gwałtowne obkurczanie moich wrażliwych organów Po saunie może bym i wlazł Z jeziora skorzystałem nieco w inny sposób - doskonale schładzało piwo, które wypiliśmy na koniec tego pięknego dnia, podziwiając zachód patagońskiego słońca.
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo
d5757b64-68b4-4c13-8990-ea01d10d5ae2
f01cfecb-4275-40e0-80e1-30b264c8a68a
4403eabc-e51e-4a81-80c4-4e9643a92784
f415a0cd-07ed-41f4-94f3-cdbabb30b11a
f8aa69e2-ddb3-4531-9f09-2734f0cf61e4
Sniffer

@tentego wow, dostać tak długi komentarz, to jak 50 grzmotów Dziękuję za bardzo miłe słowa i zachętę do dalszego pisania!


A piszę z rocznym opóźnieniem - w swoim pierwszym konkretnym wpisie na hejto (a drugim w ogóle) napomknąłem, że do podzielenia się czymkolwiek zainspirowały mnie Google Photos przypominające, co robiłem dokładnie rok wcześniej.


W sumie sam się sobie dziwię ile szczegółów wciąż pamiętam. Tak więc spisuję je sobie, żeby mieć na starość (co ja pieprzę, już jestem stary )

tentego

@Sniffer zawsze się człowiekowi wydaje, że będzie pamiętał, a po czasie okazuje się, że w natłoku nowych wrażeń dużo rzeczy ucieka. Jak już rok minął to rzeczywiście tym lepiej mieć rozpisane co się działo, bo jeszcze nie wszystko uleciało z pamięci. Jeśli nie redagujesz już spisanych wspomnień, tym lepiej że znalazłeś motywację do napisania tego co się działo. Podoba mi się, że w Twoich historiach jest mieszanka pozytywnych wspomnień, ale też że pamiętasz momenty zwątpienia we własne siły. Swoją drogą to zadziwiające, jak bardzo ludzie są w stanie przeciągnąć strunę w eksploatacji swojego organizmu, a on się skubany nie poddaje (ง ͠° ͟ل͜ ͡°)

No i tak jak Ciebie cieszy, że ktoś czyta Twoje wpisy, mnie cieszy, że udało Ci się dotrzeć do końca komentarza ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Mam nadzieję, że kolejna na część mi nie ucieknie, ale jak za długo żadne powiadomienie nie przyjdzie, profilaktycznie sprawdzę, czy na pewno nie wskoczyło nic nowego (° ͜ʖ °)

Sniffer

@tentego bardzo dziękuję za dodatkowy komentarz obfitujący w jakże miłe słowa!


W pisaniu historii z wyjazdu chwilowo pauza operacyjna ze względu na nawał pracy, ale planuję wrócić z jakimś materiałem jeszcze w tym tygodniu. Pozdrawiam!

Zaloguj się aby komentować

Chwytajcie duży kubek kapiczuny, bo dzisiejszy wpis jest monstrualny. No ale też opisuje zdecydowanie najdłuższy odcinek trekkingu (wraz ze wschodem słońca przy ikonicznych Torres del Paine), przedstawia śmiertelne zagrożenia czyhające na wędrowców oraz podpowiada jak sobie z nimi poradziłem, a także wyjaśnia skąd w ogóle wziął się tag #polacorojo . Gotowi?
Budzik zadzwonił 30 minut po północy. Dość szybko go wyłączyłem i energicznie zacząłem się ubierać w przygotowane wcześniej ciuchy. Nie potrzebowałem jakiegoś dużego rozruchu mimo wyjątkowo nieludzkiej pory - tak na dobrą sprawę spałem dość płytko i słyszałem krzątaninę innych ludzi jeszcze przez sen. Początkowo myślałem, że to obozowi imprezowicze, którzy celebrowali do późna ukończenie trekkingu (obok Campamento Central znajduje się jeden z dwóch głównych wjazdów do parku, więc bardzo wielu ludzi właśnie tam kończy swoją przygodę). Okazało się jednak, że to podobne wariaty jak ja, szykujące się na wschód słońca przy Base de las Torres (czyli punkcie widokowym na słynne w wieże Torres del Paine). Z tym, że gdy ja dopiero wchodziłem do kuchni w celu ogarnięcia herbaty i szybkiego śniadania, oni już ruszali w drogę. Czyżbym zaczynał za późno? No ale dokładnie taki miałem starannie przygotowany plan na ten zdecydowanie najdłuższy i najbardziej wymagający dzień.
Pierwsze 19 kilometrów tej doby miałem iść na lekko - z campingu w górę pod Base de las Torres, pokonując około 950 metrów przewyższenia, i z powrotem po plecak i bagaże. Później czekał mnie 13-kilometrowy marsz po płaskim do kolejnego pola namiotowego Serón. Razem 32 km wycenione przez ulotkę parkową na 13 godzin wysiłku.
O 1:25 wychodziłem z campingu. Co najmniej o 10 minut za późno względem pierwotnego planu, ale wiedziałem, że to nadrobię. Byłem solidnie nabuzowany i narzuciłem sobie bardzo szybkie tempo. W górze widziałem miliony gwiazd na absolutnie bezchmurnym niebie - zanosiło się na wspaniały wschód słońca! No ale do niego jeszcze kilka godzin, więc wiedziałem, że pogoda może się sfajdać.
Po jakichś 30 minutach zauważyłem w oddali światła czołówek grupy, którą przed wyjściem mijałem w kuchni. Po niecałej godzinie już ich wyprzedzałem. Miałem naprawdę solidne tempo. Z jednej strony bardzo lubiłem chodzić sam, bo nie musiałem się do nikogo dostosowywać, z drugiej - trochę raźniej byłoby w nocy iść w grupie. No i bezpieczniej. Aha wspominałem, że w parku żyją pumy?
Tak, pumy. Duże drapieżne koty, które mogą być groźne dla ludzi. O których piszą we wszystkich parkowych ulotkach, ze wskazaniami co zrobić, gdyby nagle stanąć oko w oko z pumą:
  1. Nie uciekać!
  2. Stać wyprostowanym, unosząc ręce do góry i w szerz - żeby optycznie zwiększyć swój rozmiar. Idealnie, jeśli przy okazji można rozłożyć szeroko poły od kurtki - tak abyśmy wydali się pumie naprawdę wielkim skurwysynem.
  3. Jeśli idzie z nami dziecko, koniecznie wziąć je na ręce, ale bez pochylania głowy i tułowia, bo to może dać pumie sygnał do ataku! Trzeba kucnąć z szeroko rozłożonymi rękoma i podniesioną głową, cały czas patrząc na pumę, chwycić dziecko i wstać.
  4. Mówić głośno i możliwie tubalnym głosem.
  5. Nade wszystko jednak starać się nie spotkać pumy, czyli nie łazić po nocach, gdy te kociambry polują.
No i tak sobie idę sam, samiuteńki nocą na terenach łownych pum i zastanawiam się, czy jednak nie byłoby rozsądniej podłączyć się do kogoś. Tamta grupka już jednak daleko za mną, więc nie ma sensu czekać - najwyżej złapię kogoś wyżej. Kontynuuję marsz będąc już mocniej wyczulony na wszelkie szmery i raz po raz zatrzymuję się, by po nasłuchiwać.
Nagle słyszę jakiś trzask gałązki, dochodzący z zarośli obok szlaku (a więc na pewno nie od turystów). Myślę sobie - to może być cokolwiek. No ale jeśli puma? Ok, na wszelki wypadek zasygnalizuję jej głosem, że jest tu potężny skurwol, z którym nie warto zadzierać
DZIEŃ DOBRY! JA W SPRAWIE PUMY! - huczę basem - TEJ, CO MA JAJA Z GUMY!
XDDDDDDDDDD
Sam nie wiem czemu akurat to przyszło mi na myśl jako pierwsze, ale sam z tego śmiechłem srogo i było mi od razu raźniej Miałem więc swoje zaklęcie, którego użyłem w drodze na górę jeszcze raz lub 2, gdy tylko ogarniało mnie jakieś zwątpienie.
Na campingu Chileno zrobiłem sobie krótką przerwę. Nie żebym jej bardzo potrzebował, ale miałem tak dobre tempo, że gdybym je utrzymał, dotarłbym na punkt widokowy grubo przed wschodem słońca. Może lepiej trochę odczekać tu, gdzie jest niżej i cieplej. No i może doczepię się do jakiejś grupy idącej w górę. W ciągu 20 minut nikt się jednak nie zjawił. Cały camping był pogrążony we śnie. Ruszyłem więc dalej.
Na ostatnim rozwidleniu szlaków widniał znak ostrzegający, że ostatni odcinek jest bardzo trudny i żeby się zastanowić, czy na pewno chce się kontynuować. Nie miałem co do tego wątpliwości, więc po chwili błądzenia w poszukiwaniu dalszej drogi rozpocząłem podejście. Swoją drogą, nie wiem co tam było na tyle trudnego, by o tym ostrzegać. Ot zwykły szlak, jakich w Tatrach bez liku. Nieco strome podejście, ale bez przesady, jakiś fragment, gdzie trzeba iść po wielkich kamieniach na starym osuwisku - to wszystko. Łatwy szlak. Później nauczyłem się, że te wszelkie oznaczenia i ostrzeżenia są raczej dostosowane pod początkującego piechura, który raczej łazi po płaskim, a każde "uuuuuu, bardzo trudny szlak" należy traktować z przymrużeniem oka.
Zaczęło się robić szaro i wtedy dostrzegłem, że jednak powoli zbierają się chmury. Niedobrze, zwłaszcza, że pojawiły się właśnie na wschodzie. Marzenie o ujrzeniu strzelistych pionowych ścian ozłoconych porannym brzaskiem zaczęło się rozpływać. Na tamten moment w ogóle zacząłem się martwić, czy cokolwiek zobaczę - chmury mogły opaść niżej, spowijając absolutnie wszystko. Trudno, co będzie to będzie - mówię sobie.
Po kilkudziesięciu minutach docieram do punktu widokowego. Ikoniczne Torres del Paine toczą nierówną walkę z atakującymi je chmurami. Widzę już, o tym wschodzie słońca mogę raczej zapomnieć. Oby tylko trochę się przewiało, żebym widział te wieże w pełnej krasie.
Na miejscu jest ledwie garstka osób. W oddali widzę fotografów z wielkimi obiektywami, którzy pewnie też marudzą pod nosem, że z fajnych fotek nici. Przechodzę obok dwóch grubo ubranych dziewczyn chroniących się przed podmuchami wiatru za wielkim głazem.
- Nie jest ci zimno? - pytają.
- Nie, ale zaraz będzie, więc może od razu się ubiorę - odpowiadam. Bo faktycznie, przy energicznym podejściu zrobiło mi się tak ciepło, że na punkt widokowy dotarłem w samej koszulce, a nogawki od spodni miałem podciągnięte prawie do kolan, żeby zachować odpowiednią termoregulację. To jednak zdawało egzamin tak długo, jak byłem w ruchu. Stojąc w miejscu dość szybko zaczęło mi się robić chłodno. Nic dziwnego - było może trochę powyżej zera. Ubrałem się odpowiednio i zacząłem rozglądać za jakąś fajną miejscówką do czekania na wschód słońca. Wielki głaz nad samym jeziorem, na który trudno wejść? Idealnie.
Niby jestem już ubrany we wszystkie ciuchy, które wziąłem do plecaka, ale zaczynam odczuwać chłód. Mógłbym połazić trochę, żeby się rozgrzać i zabić czas, ale ja mam jeszcze jednego asa w rękawie. Wyciągam z plecaka moją grubą karimatę oraz puchowy śpiwór, do którego gramolę się po zdjęciu butów. Jest zajebiście cieplutko i wygodnie, bo głaz jest bardzo równy i prawie płaski. Czuję na sobie zazdrosne spojrzenia zmarzniętych współtowarzyszy świtu, który nie nadejdzie. Zapadam w krótką drzemkę.
Otwieram oczy i patrzę na zegarek - wciąż zostało trochę czasu do wschodu słońca, ale niestety jest pochmurno.
- Dobry pomysł ze śpiworem - słyszę od przechodzącej obok Amerykanki z dużą lustrzanką - Zrobiłam Ci zdjęcie z oddali, bo fajnie się komponowało z widokiem.
Pokazuje mi fotkę (pic rel) i wymieniamy się kontaktem, żeby mogła mi ją później przesłać. Rozmawiamy jeszcze chwilę o warunkach pogodowych, a potem znowu uderzam w kimę. Budzę się już po teoretycznym wschodzie słońca, ale dalej widoki są mizerne. No ale w śpiworze milutko i mimo wszystko chłonę całą atmosferę miejsca i odczuwam z tego wielką przyjemność.
Pierwsi ludzie zaczynają schodzić. Po chwili w miejscu, w którym siedzieli dostrzegam małego lisa, który sprawdza, czy może pozostawili po sobie jakieś okruszki. Może też powinienem już schodzić, bo jednak wciąż długi trekking przede mną, ale po raz kolejny ulegam mocy śpiwora i zamykam oczy.
W końcu budzę się na dobre. Jest już chyba półtorej godziny po wschodzie słońca, z garstki osób zostałem już tylko ja. Ale po chwili nad jeziorkiem pojawia się para, która chyba dopiero tu dotarła. Zachwyceni robią zdjęcia. No i faktycznie, zrobiło się znacznie ładniej. Wciąż są chmury, ale już nie tak nisko. Jeziorko nabrało ładnych barw. Też robię zdjęcia i zaczynam zwijać swoje improwizowane obozowisko. Ostatni rzut okiem dookoła i zaczynam schodzić.
Trochę żałuję, że nie było idealnie, ale też było pięknie. No i uniknąłem tłumów - chilijski przewodnik nie kłamał, gdy poprzedniego dnia ostrzegał przed tabunami ludzi ruszającymi w górę około 9 rano. Może nie było ich tyle, ile w drodze nad Morskie Oko, ale podobnie.
Na niewielkiej przełęczy mijam grupkę osób wgapioną w telefony. Halo, miało nie być zasięgu w całym parku, sam zresztą sprawdzałem w kilku miejscach! No ale jednak - po wyłączeniu trybu samolotowego i ja widzę przychodzące powiadomienia. Daję znać w domu, że wszystko u mnie ok i idę dalej. Wiem już, że nie dotrę na camping przed teoretycznym limitem czasu na wymeldowanie, ale wierzę, że nikt nie wyrzuci mojego namiotu z zawartością.
W końcu docieram i zwijam obozowisko. W międzyczasie zdążyło się wspaniale wypogodzić - zero chmur na niebie. Trochę żałuję, że między bezchmurną nocą i super słonecznym południem przytrafił się taki trochę dupny poranek, akurat gdy ten raz w życiu byłem w miejscu słynącym z magicznych wschodów słońca.
Grzeję sobie wodę na moim turystycznym mikropalniku - przed ruszeniem w dalszą drogę muszę się posilić. Kilkoro podobnych mi maruderów zbiera się do wyjścia. Myjąc kubek spoglądam na stojące obok palnika absurdalnie wielkie pudełko zapałek, które kupiłem w Puerto Natales - 200 sztuk w jednym opakowaniu. No ale przynajmniej nie zabraknie mi do końca trekkingu. Dostrzegam młodego chłopaka, który na chwilę odstawia kijki trekkingowe opierając je o stół. Jeden z kijków osuwa się, zahaczając o rączkę mojego garnka z wodą. Wrzątek zalewa moje wciąż otwarte pudełko zapałek. Kurwa mać.
Jestem zły, bo wiem, że nawet jeśli postaram się trochę odratować te zapałki (susząc je w rozgrzanym garnczku), mieszanina siarki i fosforu będzie się później kruszyć przy pocieraniu o draskę. Zakłopotany młodzieniec wraca po chwili z zapalniczką i przeprasza za kłopot. Moje wkurwienie powoli ustępuje zmęczeniu.
No nie chce mi się dalej iść. Jestem dość padnięty. Dla absolutnej większości osób udających się do punktu widokowego Base de las Torres jest to jedyny punkt programu na ten dzień - albo po zejściu wsiadają do autobusu i wyjeżdżają z parku, albo zostają na tym samym campingu na kolejną noc. Ale ja nie mam tego komfortu - rezerwację na tę noc mam kilka godzin marszu dalej. Wciągam plecak na plecy i ruszam. Na wyjściu rezygnuję z uzupełnienia wody w bidonie - nie chce mi się targać dodatkowych 500 gramów - tych parę łyków wystarczy do kolejnego strumienia - jest ich wszak pełno dookoła, a woda jest czysta i zdatna do picia (w odróżnieniu od peruwiańskich szlaków, o czym kiedyś w przyszłości).
Czeka mnie jeszcze 13 km marszu. Niby niedużo, ale mam już 19 km w nogach. Do tego ten cholerny ciężki plecak. I to pieprzone słońce. Pali moją skórę niemiłosiernie, mimo że już jestem posmarowany filtrem 50. Trzeba było posmarować się wczoraj, to bym teraz tak nie cierpiał. Oby większość trasy prowadziła między drzewami.
Niestety tak nie jest. Idę lawirując między wysuszonymi, kolczastymi kraczyskami, a pył unosi się spod moich butów. Widzę, że ten krajobraz nie zmieni się jeszcze przez wiele kilometrów. No i gdzie do chuja są strumienie?! Od godziny nie minąłem nawet wilgotnego skrawka ziemi. Sprawdzam na maps.me, że faktycznie tym razem o wodę będzie trudniej. Dopiero w połowie trasy coś powinno być. Klnę siarczyście i idę dalej.
Mijają długie, bolesne chwile. Powłóczę stopami. Słońce maltretuje moje przedramiona i kark. Buffkę mam na łbie, żeby nie dostać udaru, więc szyję staram się chronić opaską merino. Nie mam jednak co zrobić z rękoma. No ok, mogę włożyć czarny polar, puchówkę, albo przeciwdeszczówkę. Odrzucam jednak te pomysły, bo bym się ugotował - jest naprawdę gorąco. Zamiast tego od czasu do czasu rezygnuję z kijków i wykręcam komicznie ręce, byleby tylko słońce nie padało na najbardziej opalone ich fragmenty. W tym całym otępieniu orientuję się, że jakieś 15 metrów temu przechodziłem po mostku nad źródełkiem. Cofam się i piję łapczywie oraz uzupełniam bidon pod korek.
Idę już żwawiej, bo nie ma co marudzić, tylko trzeba napierdalać. Ku mojemu zdumieniu dostrzegam kątem oka 2 osoby podążające moim śladem. Pierwsi ludzie, których widzę od 2 godzin, bo ten odcinek szlaku należy do tzw. wariantu "O" trekkingu, który wybiera niewielki ułamek turystów (większość robi wariant "W", kończący się w miejscu, z którego ruszyłem). Jednak to, co dziwi mnie najbardziej, to że mnie doganiają. Jak to?! Przecież to ja chodzę najszybciej. Skandal!
Przyspieszam trochę, ale oni ewidentnie mnie doganiają. Młode gnojki! XD W końcu puszczam ich przodem.
- Pewnie nie byli dziś przy Base de las Torres, tak jak ja - usprawiedliwiam się przed samym sobą. Po 30 minutach widzę jak odpoczywają w cieniu. - Ha! Gównażeria wydarła do przodu i się zmęczyła! - triumfuję.
Mimo że sam jestem zmęczony, postanawiam celowo opóźnić swój przystanek o co najmniej pół godziny, żeby wyrobić sobie nad nimi przewagę. W końcu siadam, a po 30 sekundach widzę ich uśmiechnięte miny W końcu odpuściłem, no bo przecież nie będę wdawał się w jakąś wyimaginowaną pseudorywalizację, o której oni nawet nie wiedzą, prawda? Prawda?
W sumie śmieszne, bo będę ich widział w kolejnych dniach wielokrotnie - zarówno wymijając, jak i będąc wymijanym. Polubiłem tych speedrunnerów, mimo że nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa aż do ostatniego dnia.
W końcu po wielu godzinach i kilku postojach dotarłem na camping. Byłem wykończony. W kolejce pod prysznic zagaja do mnie jakiś młody chłopak, który okazuje się być chilijskim studentem.
- You are very, very red - mówi wskazując na moje spalone ręce i twarz
- Si, soy Polaco rojo - moja odpowiedź wywołuje u niego salwę śmiechu. I tak oto zostałem czerwonym polakiem (dobrze, że nie rzułtym, he he).
Wieczorem poznałem jeszcze dziewczynę i 2 przyjaciół tego studenta, bo zaprosili mnie do swojego stolika. Obok siedział jeszcze Amerykanin, samotny wędrowiec jak i ja, i tak się jakoś tego wieczora skumplowaliśmy przy dwóch litrowych kartonikach czerwonego wina Gato Negro, które kupiłem w bardzo przyzwoitej cenie na campingu. Czy to przez grzeczność czy fakt, że jest to najbardziej budżetowe wino w całym Chile, towarzysze zadowolili się raptem paroma łykami tego trunku, więc 1,5 kartonika wydudliłem sam
Pod naporem krążących w żyłach procentów i zrobionych w pełnym słońcu kilometrów, w końcu moje oczy zaczęły się przymykać. Pożegnałem się z moimi nowymi towarzyszami i udałem na w pełni zasłużone spanko.
#podroze #patagonia #chile #gory #trekking #polacorojo
48caae55-911e-456c-9fc6-619ba3b01641
cc2d8f68-214d-4cf4-8372-912309a746b1
8d97da87-3f82-459c-adcc-7f46ffb43fae
9582c620-464c-4a16-bffe-ef49ab899f56
657f4e2c-6a13-4856-b9d2-5cfff31dfb5d
Sniffer

@vcl (╭☞σ ͜ʖσ)╭☞

bambaleon

Fajny wpis, dobrze sie czytalo. Wrzucaj wiecej!

Sniffer

@bambaleon Dziękuję! Będę wrzucał, ale w tygodniu raczej rzadziej i krótsze wpisy

Zaloguj się aby komentować

Wasza hojność w stosunku do mojego ostatniego wpisu zrobiła na mnie piorunujące wrażenie Wygrzmociliście mnie solidnie
To pchnęło mnie to poczynienia postępów na tagu #polacorojo. Choć jestem prawie pewien, że tym razem będzie mniejsze zainteresowanie ze względu na porę dnia / dzień tygodnia i mniej fajne zdjęcie. Ale nic nie szkodzi. Choćby jednej osobie się podobało, będę pisał
Kolejny dzień trekkingu był raczej bez większej historii. Ot przedostanie się z campingu Francés do Central. Owszem, trochę kilometrów do przejścia, ale bez jakichś znanych punktów widokowych czy trudności. To następny dzień miał być największym wyzwaniem z największą nagrodą - ponad 30 km łażenia (w tym niemało przewyższeń), w trakcie którego miałem zobaczyć ikoniczne Base las Torres - strzeliste wieże o pionowych ścianach, będące symbolem całego parku. Głównym więc zadaniem na ten moment było dotrzeć na kolejny camping bez angażowania dużej ilości energii i wystarczająco wcześnie, by pobudka nad ranem kolejnego dnia nie wzmagała myśli samobójczych.
Po mniej niż 2 godzinach od opuszczenia Campamento Francés dotarłem do kolejnego campingu - Cuernos. Zatrzymałem się jedynie na parę łyków wody i batonika. Tam zagaił do mnie długowłosy, chilijski przewodnik, który też akurat robił przerwę wraz ze swoimi klientami - 4-osobową rodziną z Santiago de Chile. Bo może o tym nie wspomniałem, ale część odwiedzających park decydowała się na trekking w towarzystwie opłaconego przewodnika. Nie potrafię w pełni zrozumieć czemu, bo szlaki są rewelacyjnie oznaczone, a ich poziom trudności technicznej i kondycyjnej jest naprawdę niski (jeśli ktoś kiedykolwiek doszedł do Doliny Pięciu Stawów Polskich, moim zdaniem miał trudniej niż w Torres del Paine) Mimo tego zdarzają się osoby chodzące z przewodnikiem. Nie ganię, ani nie wyśmiewam. Po prostu się dziwię.
Przewodnik podpytywał mnie skąd idę, jaki wariant trekkingu robię i skąd jestem. Gdy usłyszał, że z Polski, mocno się ożywił. Stwierdził, że mieliśmy niesamowitych alpinistów/himalaistów typu Kukuczka, Kurtyka i Wielicki i jest pełen szacunku dla naszego narodu. Najwyraźniej nie słyszał o obecnych politycznych czempionach.
Podopytałem go o moje plany dotyczące następnego dnia. Powiedział, że przede wszystkim mam ruszyć najwcześniej jak się da, bo o 9 rano w górę ruszają prawdziwe tabuny ludzi. Zwierzyłem się, że liczyłem na wschód słońca w Base las Torres, jednak według wszystkich drukowanych informacji, szlaki są otwierają się dopiero po tym, gdy słońce pojawi się na horyzoncie. Spojrzał na mnie i powiedział "przecież ci wszyscy strażnicy parkowi też są ludźmi i śpią - jeśli faktycznie nie jest ci straszne wstawanie w środku nocy, wyrusz ze swojego campingu gdzieś o 1:00, a zdążysz na wschód słońca - naprawdę warto".
Wtedy już wiedziałem, że dokładnie to chcę zrobić. Pożegnałem się z nim i ruszyłem przed siebie.
Tego dnia było naprawdę słonecznie. Idąc kolejne kilometry czułem, że może dobrze byłoby się posmarować kremem z filtrem, żeby uniknąć oparzeń słonecznych. Jednocześnie chłodny wiatr powodował, że nie było mi gorąco, więc odwlekałem ten moment. Jak później się okazało, postąpiłem nieroztropnie. Ale o tym w kolejnym wpisie.
Bardziej moją uwagę przyciągał wówczas drobny, ale nieznośny ból prawej krawędzi pięty prawej stopy. No i tu znów kotekst - na trekking wybrałem się w nowych butach. Tak, wiem że czegoś takiego nigdy się nie robi, ale:
  1. Podczas przymierzania buty wydały mi się idealne - to znaczy idealnie "za duże" z pewnym luzem na palcach , ale perfekcyjnie trzymające piętę i otulające stopę bez krępowania choćby fragmentu mięśnia czy ścięgna - były jakby skrojone pod moją stopę, choćby miała spuchnąć podczas długiego trekkingu na dużej wysokości.
  2. Przeszedłem w nich już kilkadziesiąt kilometrów przez samym parkiem Torres del Paine
Mimo wszystko coś mnie tam delikatnie drażniło. Jakby ziarnko piasku. Zdejmowałem buty po drodze, a nawet skarpety, ale mimo tego nie potrafiłem odnaleźć źródła bólu, który stopniowo przeradzał się w małego bąbla. Za którymś razem znalazłem - na wkładce buta utworzyła się mikro zmarszczka, ledwo zauważalna. Tak jakby wkładka była o milimetr za duża, co spowodowało spiętrzenie się jednej z warstw materiału na wysokość marginalną dla oka, ale przepotężną dla naskórka stopy, mojego samopoczucia, czy wręcz jestestwa.
Kolejne godziny upływały w utyskiwaniu - to na zbyt ostre słońce, to na zmarszczkę na wkładce, maltretującą moją stopę, to na zbyt ciężki plecak, odbierający moim plecom chęci do życia.
Co do ostatniej kwestii - gdy dwa dni później przypomniałem sobie, za sprawą rozmowy z innymi podróżnymi, jak ważne jest odpowiednia regulacja i dociągnięcie pasa biodrowego w plecaku, pierdalnąłem się w łeb mocniej niż ustawa przewiduje. Serio, całkowicie inny komfort chodzenia, gdy większość ciężaru plecaka spoczywa nie na ramionach, a na biodrach. Osobna kwestia, że mój plecak był już dość leciwy i gówniany, więc gdy jakieś 4 miesiące później miałem okazję wypróbować jeden z nowszych modeli Osprey'a w Peru, zrozumiałem, że muszę swoją starą, co najmniej 15-letnią Salewę wyrzucić już na śmietnik historii.
Wczesnym popołudniem dotarłem do Campamento Central. Jak widać po załączonej mapie, camping ten wydaje się być oddalony od mojego kolejnego celu wędrówki - Base Las Torres. Znacznie bardziej pasowałby mi nocleg w Campamento Chilenilo, skąd miałbym o jakieś 2 godziny bliżej do tego najbardziej rozpoznawalnego miejsca w Torres del Paine. No ale niestety, miejsca w Chileno rozchodzą się jak świeże bułeczki, więc i tak powinienem się cieszyć, że znalazłem cokolwiek w Central na zaledwie kilka tygodni przed noclegiem. Zresztą, co to za różnica wstawać o 3, czy o 1 w nocy
Dotarłem na camping, rozbilem namiot, podjadłem, wziąłem prysznic i położyłem się bardzo wcześnie spać (gdzieś po godzinie 20). Kolejny dzień miał obfitować w duży wysiłek fizyczny, ale też wspaniałe wrażenia. Nie mogłem się doczekać.
#podroze #patagonia #chile #gory #polacorojo
4bc6df64-b131-4fc1-ba3c-43b349117ecb
e7610bcf-eb95-43f6-9410-8b0a005f857b
77f0668a-c5b0-4d64-bb93-7fd7da8c1b28
7a500854-74bd-4730-9569-6d3593ec102f
92ea56b9-9394-44ae-ab29-ef0e0955f376
Sniffer

LOL, zapomniałem załączyć mapy

621aa8ea-611a-467f-b80c-973647c9e642

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Hej Tomki, hej Tosie!
Na podstawie 3 ostatnich wpisów widzę na ten moment regularną tendencję spadkową w piorunach. Było 17, potem 11, a ostatnio 6. Czyli ten może mieć ze 2, a do kolejnego już pewnie będę musiał dopłacać XD No ale energia drożeje, rozumiem - nikt szastać piorunami nie zamierza w tych trudnych czasach. Kontynuuję opowieść
Po zimnej, bardzo wietrznej i mokrej nocy nastał wcale nie wyraźnie lepszy poranek. Wciąż słyszałem kropiący deszcz, ale trzeba oddać, że przynajmniej aż tak już nie wiało. Trzeba było zwlec tyłek z ciepłego śpiwora i rozpocząć przygotowania do wymarszu. Gdyby warunki były podobne do wczorajszych, dojście do kolejnego campingu mogłoby mi całkiem sporo zająć, bo planowałem jeszcze po drodze odbić w stronę Valle Francés, rzekomo jednego z dwóch najładniejszych miejsc na całym trekkingu. Mimo, że całość miała nieco ponad 20 km, w ulotce parku wyestymowali to na 9h łażenia. Nie było więc sensu zwlekać, nawet gdyby oznaczało to konieczność zwijania namiotu w deszczu.
Podczas śniadania zauważyłem, że przestało padać, co oznaczało pojawienie się możliwości osuszenia lekko namiotu i złożenia go we względnie komfortowych warunkach. Podczas składania tropiku znowu zaczęło padać, więc wziąłem już wszystko jak leci i wparowałem do polowej kuchni, żeby dokończyć dzieła. W sumie i tak podsuszałem już tam śpiwór, którego zewnętrzna warstwa nabrała wilgoci z powodu stykania się ze ścianką namiotu w nocy.
Mimo średniego wyspania się, chłodu i ogólnie niesprzyjającej aury na zewnątrz, nie traciłem rezonu. Nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani turyści. A ja zamierzałem się zajebiście dobrze ubrać.
Ciepłe spodnie trekkingowe, na to przeciwdeszczowe, koszulka merino, polar, kurtka przeciwdeszczowa (a na start również cienka puchówka pod nią, dopóki bym się nie rozgrzał chodząc). Do tego rękawiczki, opaska na głowę, ciepłe skarpety merino, w kieszeni kurtki czapka. Wydawało mi się, że jestem przygotowany na wszystko. Myliłem się.
Po 5 minutach od wyjścia rozebrałem się praktycznie do samej koszulki i miałem ochotę zmienić długie spodnie na szorty, bo nagle wyszło słońce i zrobiło się naprawdę ciepło Ach ta górska pogoda, no nie przewidzisz. Właściwie to było to zgodne z tym co słyszałem o Patagonii wcześniej - na przestrzeni ciągu kilku godzin można tam zaznać 4 pór roku.
Po mniej więcej 2 godzinach dotarłem do rozwidlenia szlaku. Idąc prosto dotarłbym po 30 minutach do mojego kolejnego miejsca noclegowego. W lewo skręcało się natomiast do "Francuskiej Doliny". Jeszcze przed dotarciem do parku moim planem było najpierw dotarcie do kolejnego kempingu w celu rozbicia namiotu i zostawienia zbędnych rzeczy, żeby do Valle Francés iść już na lekko. Dowiedziałem się jednak zawczasu, że tuż obok rozwidlenia szlaków jest kolejny kemping, Italiano, w którym na spokojnie można zostawić zbędne rzeczy i ruszyć wyżej. No i faktycznie, mimo że sam kemping był nieczynny, można było złożyć pod zadaszeniem swój bagaż i ruszyć przed siebie.
Niestety od strażników parku rezydujących w Italiano dowiedziałem się, że można dotrzeć wyłącznie do pierwszego punktu widokowego Mirador Francés. Szlak wiodący wyżej, do Mirador Británico, był zamknięty ze względu na złe warunki pogodowe. Nie powiem, zasmuciło mnie to, bo chciałem zobaczyć wszystko co się dało. Na pytanie, czy faktycznie jest tak źle, odpowiedzieli, że na szlaku może być bardzo ślisko z powodu wczorajszych opadów śniegu, no a dwa - i tak nic tam nie zobaczę ze względu na niski pułap chmur. Faktycznie, mimo słońca prześwitującego gdzieniegdzie, tam dokąd szedłem wisiały niskie chmury, zapowiadające widoczność na jakieś 10 metrów.
Jeden punkt widokowy jest lepszy niż zero, więc ruszyłem przed siebie. Po niedługim czasie dotarłem do Mirador Francés. Tu miał nastąpić kres mojego spaceru. Zegarek pokazywał wczesną porę, więc nie miałem żadnych powodów do pośpiechu. Mogłem porozkoszować się widokami we względnym odosobnieniu (kilku turystów już tam było, ale znalazłem swój chichy kącik).
Po chwili pojawiła się parka, którą widziałem wcześniej. Też żałowali, że szlak jest zamknięty, ale stwierdzili, że pójdą choć kawałek dalej i najwyżej zawrócą przy kolejnej budce strażników parku. Kiwnąłem im na pożegnanie i wgapiłem się w szczyt, którego raz po raz schodziła niewielka lawina.
Słońce zaczęło przyjemnie przygrzewać. Aż postanowiłem posiedzieć z gołą klatą i przesuszyć swoją koszulkę mokrą od potu. Aura była naprawdę przyjemna. I tak leżąc sobie na rozgrzanym kamieniu i opalając blade ciało zdałem sobie sprawę, że tej parki nie ma już od dobrych 30 minut. Więc albo zastrzelił ich strażnik, albo błękit, który coraz śmielej poczynał sobie na niebie, zwiastował, że szlak nie jest aż tak zamknięty jak wcześniej słyszałem.
Ruszyłem w górę. Faktycznie wyglądało tak, jakby była szansa na widoki. Tylko co z tymi strażnikami? Może powiedzą mi, że teraz to już za późno, by iść w górę, bo nie zdążę na kemping przed zmrokiem?
Słowem kontekstu, każdy szlak miał określoną najpóźniejszą godzinę wyruszenia na niego. Po tej godzinie strażnicy rozpościerali szarfę broniącą dostępu do szlaku i pilnowali, by nikt sobie i im nie przysporzył kłopotu.
No i tak idę i idę i idę i... docieram na sam koniec. Żadnych strażników nie było. Mijam jedynie wspomnianą wcześniej parkę i jeszcze 2 inne osoby, które właśnie schodzą w dół, przechodząc przez kilkunastometrowy placek śniegu - jedyną pozostałość po wczorajszych opadach. Szlak więc okazał się całkowicie bezpieczny. A widoczność też niczego sobie, choć akurat słońce już nieśmiało skryło się za którąś z chmur.
Mam cały punkt widokowy dla siebie. Ucieszyło mnie, że cała reszta piechurów została karnie na pierwszym punkcie widokowym, a tylko garstka postanowiła nie posłuchać strażników. A z tej garstki zostałem tylko ja.
Rozsiadłem się na kamieniu i podziwiałem widoki. Tak po prostu. Bez pośpiechu, mimo że teoretycznie też powinienem wracać, by strażnicy na dole nie robili mi problemu. No i w sumie zostawiłem tam prawie wszystkie swoje rzeczy, więc wracając zbyt późno coś tam ryzykowałem, mimo ogólnego wrażenia bezpieczeństwa pod tym względem. Ale nie chciałem się spieszyć. Wiedziałem, że potrafię bardzo szybko schodzić, więc przeciągałem moment odwrotu do ostatniej chwili.
Ostatecznie spędziłem tam godzinę, w całkowitej samotności, jeśli nie liczyć ciekawskich ptaszków podchodzących pod sam plecak i próbujących wydziobać z jego bocznej kieszeni okruszki po batoniku zbożowym. Ruszyłem w dół o 45 później niż nakazywała mapa. Ale szło mi się świetnie, więc z 15 minutowym zapasem zbierałem swój bagaż z Italiano i ruszyłem na swój kemping.
Rozbiłem namiot na jednej z drewnianych platform postawionych na gęsto zalesionej skarpie (pod tym względem Campamento Francés jest inne od wszystkich pozostałych) i udałem się w stronę schroniska, znajdującego się kilkaset metrów dalej (bliżej jeziora). I tak jak początkowo myślałem, że przynajmniej oszczędzę pieniądze i wątrobę nie pijąc piwa przez tydzień, tak nie potrafiłem sobie odmówić tej drobnej przyjemności. Zwłaszcza że płacąc za dwa piwa z góry płaciło się mniej niż kupując pojedynczo - żal nie skorzystać
To właśnie w okolicach schroniska zrobiłem to główne zdjęcie dołączone do posta. I chyba podoba mi się ono najbardziej z całego dnia. Niby ta Francuska Dolina była jednym z najbardziej urokliwych miejsc na całej pętli dookoła Torres del Paine, no i faktycznie było tam pięknie, ale... jakoś tak znajomo. Nie różniło się to miejsce aż tak od innych, które miałem okazję kiedyś podziwiać. Nie zrozumcie mnie źle, było naprawdę pięknie, ale bardziej w pamięci wyrył mi się ten obraz ozłoconego zachodzącym słońcem trawiastego wzgórza nad jeziorem Nordenskjöld (dziwnie nordycka nazwa pochodzi od nazwiska odkrywcy jeziora - szwedzkiego geologa, który kręcił się tam na przełomie XIX i XX wieku). Wciąż jest to jedno z moich ulubionych zdjęć całego trekkingu.
#podroze #patagonia #chile #gory #polacorojo
e6316760-bc60-46d0-ac5b-e60ecd3f17bf
1eaa0c76-2d0b-42e3-ab49-d034a999a942
6736af17-d70b-4b01-838e-db5628b8e13e
7676db9c-2021-4400-87cd-4e1d829363c4
7ed7ea84-cbeb-4249-8a12-89b03185f3e0
myjourneytojahh

Takie trochę Dolomity. Pierwsze skojarzenia to Drei Zinnen i Alpe di Siusi. Tak, czy inaczej, pięknie! Ps. Nie wiem jakim cudem przegapiłam poprzednie wpisy biorę się za nadrabianie!

Sniffer

@myjourneytojahh hah, miałem dokładnie to samo spostrzeżenie (zwłaszcza po kolejnych dniach, np. oglądając Base las Torres) - toż to Dolomity, ale w innej części globu!


Ale tak po prawdzie Dolomity podobały mi się nawet bardziej


Swoją drogą, nie wiedzieć czemu preferuję włoskie nazewnictwo i dla mnie to zawsze będą Tre Cime, a nie Drei Zinnen

myjourneytojahh

@Sniffer haha, a u mnie zależy, która nazwa mi bardziej "siądzie", bo np. wolę Brixen od Bressanone, ale jakoś Seiser Alm już mi nie leży xD ¯\_(ツ)_/¯

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki, hej Tosie!
Nie napiszę, że zapewne czekaliście z zapartym tchem na kolejny wpis z cyklu #polacorojo , bo pewnie nie. Ale nie szkodzi
Oto nadszedł długo wyczekiwany dzień. Wjeżdżałem autobusem na teren parku Torres del Paine - głównego, a na tamten moment jedynego celu mojej wyprawy do Chile. Czekał mnie wielodniowy trekking w otoczeniu górskiej scenerii, choć akurat w tym dniu nie miałem założonego żadnego marszu. Rezerwując miejsca na kempingach kilka tygodni wcześniej nie wiedziałem, o której uda mi się dotrzeć do punktu startowego, a co za tym idzie - czy zdołam dojść przed zmrokiem do kolejnego kempingu. Tak więc pierwszy dzień polegał wyłącznie na dopłynięciu małym promem do kempingu Paine Grande i rozbiciu namiotu. Mimo, że ostatecznie wczesna pora spokojnie pozwoliłaby mi na dotarcie do kolejnego pola namiotowego, Francés, nie mogłem ruszyć przed siebie z tego prozaicznego powodu, że moja rezerwacja w nim była założona dopiero na kolejny dzień. Pozostało więc rozbić namiot, pogapić się po prostu na góry, albo ewentualnie odwiedzić w stylu "na lekko" jakąś poboczną odnogę szlaku.
W decyzji pomógł mi jeden aspekt - pogoda. Już wsiadając na prom chciało mi się zacytować klasyka - ależwieje.jpg. Tak na dobrą sprawę, to nie wiało - pizgało złem. Właściwie to nawet chciałem wybrać się na mały spacer. Ba, wybrałem się! Z tym, że zamiast założonego godzinnego marszu w jedną stronę, po kwadransie byłem z powrotem w namiocie. Jedna rzecz to wiatr, który potrafił przestawić człowieka o kilka kroków. Druga, to marznący deszcz, więc trochę szkoda było mi moczyć ciuchy bez konkretnego celu (co innego, gdybym już musiał się przemieszczać). Trzecia rzecz - wiatr plus marznący deszcz w pysk nie należy do najprzyjemniejszych - autentycznie boli jak cholera, a oczy trzeba tak mrużyć, że nic nie widać. Choć to i tak było wszystko jedno, bo w sumie przez chmury było gówno widać. Nie widząc celu w łażeniu w takich warunkach, resztę dnia spędziłem w zbiorczej kuchni.
Siedziałem tak popijając herbatę i myślałem - co ja tu kurwa robię. Jeśli będzie taka chujnia przez kolejne dni, to będę przeklinał tę "przygodę życia" przez długi czas. Serio, momentami nie dało się zrobić kroku pod wiatr, co dopiero z 20 kilogramami mało aerodynamicznego pakunku noszonego na plecach. A tego typu wiatry miały tam być bardzo częste.
To jednak nie było moim największym zmartwieniem, bo mimo wszystko jestem uparty i lubię łazić po górach, nawet przy słabej pogodzie. Ponadto byłem całkiem dobrze przygotowany do słabych warunków pogodowych. Miałem puchowy śpiwór Cumulusa dający komfort do minus 13 stopni, grubą piankową karimatę, niezłą kurtkę przeciwdeszczową, specjalne spodnie przeciwdeszczowe, 2 pary uwielbianych przeze mnie spodni trekkingowych Milo Brenta, szorty trekkingowe, polar, cienką puchówkę, czapkę, buffkę i arsenał ciuchów z wełny merino - opaskę, 3 koszulki, 4 pary skarpet (ciepłe długie i stopki) i 3 pary gatek (tak, może brzmieć jak fujka, żeby chodzić w jednych przez kilka dni, ale wełna merino jest absolutnie cudownym wynalazkiem chroniącym przed smrodem i umożliwiającym spakowanie się znacznie lżej).
Nie pomyślałem jednak o dłoniach. Albo inaczej - pomyślałem, ale uznałem że wystarczą mi w zupełności bawełniane rękawice (no bo branie goretexowych rękawic snowboardowych na lato uznałem za totalny absurd). Tymczasem tego pierwszego dnia nie byłem w stanie, mimo rękawic, utrzymać rąk poza kieszeniami dłużej niż przez minutę (cholernie szybko marzną mi palce, aż do braku czucia, po czym następuje ból nie do opisania). Zapowiadało się więc, że nie skorzystam z zabranych z Polski kijków trekkingowych, bo nie dałbym rady ich utrzymać (a jednym z ich głównych zadań, oprócz odciążania kolan, była pomoc w łapaniu równowagi przy podmuchach wiatru). Tak więc miałem paść ofiarą paradoksu - chętnie użyłbym kijków z powodu wiatru, ale nie użyję ich z powodu wiatru XD
Jako, że jednak nie jestem w ciemię bity, obmyśliłem plan B - włożyć na ręce jedną par grubych skarpet z wełny merino (do względnie dobrego trzymania kijków nie trzeba jakoś super chwytnych palców), a na to, w razie deszczu, woreczki foliowe. Brzmiało to na tyle solidnie, że zasypiałem ze spokojniejszą głową. A raczej starałem się zasnąć, bo huraganowy wiatr szarpał poszyciem mojego namiotu niczym 2 emerytki ostatniego karpia w lidlowej promocji. Deszcz również nie ustawał padać. Zapowiadała się ciężka noc i jeszcze cięższy marsz.
#podroze #patagonia #chile #gory #polacorojo
7f519560-c643-43af-b374-25fe8bd48255
fc726dbd-61fb-4c6a-b0ac-7ad2ebc65028
9e6d094c-f8c8-48f3-8516-deac409a3185
Sniffer

@Analnydestruktor mogę uznać, bo faktycznie o wiatr chodzi Natomiast najzwyczajniej w świecie pomagają chronić przed wiatrem przyjmując część jego siły na siebie (a dzięki temu, że są ażurowe, same się nie łamią). Na tamtym campingu zawsze wieje z jednego kierunku, dlatego wystarczy konstrukcja z 2 ścianek.

Analnydestruktor

@Sniffer do ochrony przed wiatrem wydało mi się zbyt oczywiste ehh

Sniffer

@Analnydestruktor to spróbuj jeszcze z zagadką z mojego wpisu z Punta Arenas

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki, hej Tosie!
Kolejne perypetie #polacorojo , tym razem z Puerto Natales. Jest to mała mieścinka, a jednak tętni życiem dzięki byciu punktem startowym wypraw do parku narodowego Torres del Paine. Co za tym idzie, pełno w niej hosteli, knajp, sklepów, wypożyczalni sprzętu turystycznego, no i turystów z całego świata rzecz jasna.
Pierwotnie w Puerto Natales miałem mieć prawie 2 dni na spokojne ogarnięcie niezbędnych rzeczy do ponad 100 km trekkingu, jednak już na starcie podróży do Chile straciłem połowę tego marginesu (o czym pisałem w pierwszym poście). Wciąż jednak wszystko było do załatwienia na względnym luzie, bo brakowało mi tak na dobrą sprawę tylko namiotu, części pożywienia i kartusza gazowego. Całą resztę przywiozłem z Polski, w tym puchowy śpiwór, grubą karimatę, kijki trekkingowe, mini palnik gazowy, obiady i śniadania z Decathlonu w formie liofilizowanej oraz inne niezbędne szpargały. Dojeżdżając więc do miasta przed południem miałem czas do wieczora na zameldowanie się w hostelu i udanie się na łowy. Wczesnym rankiem następnego dnia musiałem już być w autobusie jadącym do parku.
Słowem kontekstu dlaczego np. nie mogłem po prostu zacząć trekkingu dzień później - w Torres del Paine zabronione jest spanie na dziko, wszystkie noclegi muszą się odbyć na dedykowanych polach namiotowych o limitowanych miejscach. Z racji, że znajduje się tam najpopularniejszy szlak turystyczny w całym Chile, przyciągający ludzi z całego świata, rezerwacji należy dokonywać z wielotygodniowym, jeśli nie wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Ochrona parku dość skrupulatnie pilnuje, czy wjeżdżający na jego teren turyści legitymują się stosownymi rezerwacjami, tak więc gdybym spóźnił się choć o jeden dzień, mógłbym spotkać się z odmową wjazdu.
Po zameldowaniu się w hostelu ruszyłem obejrzeć miasto. Usłyszałem, że i tak nie zrobię teraz zakupów, bo sklepy wczesnym popołudniem są zamknięte. Zmniejszało to czas na załatwienie wszystkiego, ale wciąż nie było tragedii. Wróciwszy do współdzielonego pokoju hostelowego zdziwiłem się, czemu wszyscy w nim siedzą w maskach. Po chwili wydało się - jedna z dziewczyn bardzo źle się czuje i prawdopodobnie ma Covida. Jak prawdopodobnie? No bardzo, bo zrobiła sobie 2 sklepowe testy i oba wyszły na plus. 
Zmroziło mnie, bo po pierwsze - jeśli bym się od niej zaraził, cały trekking mógłby wziąć w łeb. Nawet przy w miarę łagodnym przebiegu mógłbym nie dać rady łazić dziennie po kilkanaście kilometrów po górach z 20-kilogramowym plecakiem. A jeśli siekłoby mnie mocniej, to też nietęgo byłoby leżeć półżywy jakieś 3 dni marszu od najbliższej cywilizacji). Po drugie - nawet jeśli się niczym nie zdążę zarazić, to znając chilijskie podejście do Covida (jak wspomniałem - bardzo restrykcyjne) zaraz nałożą na mnie kwarantannę i tyle będzie z moich planów. Osobna kwestia, że już wówczas słyszałem o praktykach wysyłania zagranicznych turystów na kwarantannę do szalenie drogich izolatek płatnych po kilkaset dolarów dziennie, bo w sumie czemu by nie.
W panice zacząłem szukać na bookingu innych miejsc noclegowych w miasteczku. Nie mogłem sobie pozwolić, żeby zostać w tym miejscu. Cudem udało mi się coś znaleźć (jak wspomniałem - szczyt sezonu) i ku memu zaskoczeniu, kierownictwo pierwotnie wybranego hostelu zwróciło mi pieniądze, które już zapłaciłem za nocleg. Swoją drogą szalenie mili właściciele i cudowny hostel, o czym może jeszcze kiedyś.
Całe to zamieszanie sprawiło, że straciłem cenne 2 godziny, bo musiałem się przenieść ze wszystkimi rzeczami w nowe miejsce. Zegar tykał, a ja wciąż nie miałem namiotu, jedzenia i kartusza gazowego. Dość powiedzieć, że kartusz udało mi się kupić rzutem na taśmę, 2 minuty przed zamknięciem sklepu, gdy ochroniarz już nie chciał mnie wpuścić. Łamany hiszpański i oczy kota ze Shreka zmiękczyły jednak jego serce.
Przy okazji wypożyczania namiotu zapytałem o kilka praktycznych wskazówek dotyczących tego trekkingu. Z tych najważniejszych, które zapamiętałem:
  1. Mieć 2 komplety ubrań - jeden na trekking, a drugi na pobyt na polu namiotowym. Utrzymywać ten drugi suchy za wszelką cenę. Nawet jeśli w trakcie trekkingu zmokniemy, następnego ranka ubieramy na wymarsz rzeczy mokre, a nie suchy komplet. Suchy komplet jest niezbędny do przebywania na kempingu, gdzie spędza się w sumie większą część doby i siedzenie bez ruchu w mokrym to proszenie się o konkretne wyziębienie organizmu. Gdy się łazi, ciuchy schną na nas ze względu na ciepło wytwarzane przez ciało. Zresztą, jak mówił mi gość, jeśli na szlaku będzie słońce, w suszeniu pomoże słońce, jeśli będzie wiało, to patagoński wiatr jest bardzo suchy i też potrafi pięknie zadziałać, a jeśli będzie deszcz, to i tak będę mokry, więc jeden chuj xD
  2. Kupić grube worki na śmieci i pakować w nie osobno rzeczy do trekkingu, osobno na kemping i osobno na inne kategorie rzeczy (elektronika, żywność itd.). Wszystko trzymać w workach. Górskie ulewy będą miały w dupie nasze przeciwdeszczowe pokrowce (jeśli wcześniej nie porwie ich wiatr) i dobiorą się do wnętrza plecaka. Worki foliowe nie przemokną.
  3. Opakowania po żywności albo trzymać hermetycznie zamknięte, albo wieszać nocą na drzewie. Na pewno nie trzymać w namiocie, bo myszy są obecne na wielu polach namiotowych i wiedzione zapachem przegryzą dziurę w namiocie (co nie byłoby tanią przygodą).
  4. Rozbijać namiot z głową - ustawiając go tak, by jego niższa i węższa strona ustawiona była w stronę z której wieje wiatr (nie wypożyczali tam zwykłych iglo, tylko namioty o specjalnej konstrukcji). Niby oczywiste, ale gość podkreślał, że jest to ważne. Jeśli wiałoby tak, jak potrafi tam wiać, a namiot nie byłby ustawiony właściwą stroną, poszycie mogłoby ulec poszarpaniu (no i game over).
  5. Wziąć więcej żarcia niż początkowo planowałem. Co prawda zakładałem, że da się na polach namiotowych kupić coś w tamtejszych sklepikach, ale gość powiedział "nigdy nie ma pewności, czy starczy dla wszystkich chętnych, a ostatnie czego chcesz po solidnej wyrypie, to zasypiać na głodniaka". 
Tak więc kupiłem żarcie, które nieznośnie obciążyło mój plecak o kilka kilogramów (niestety nie dało się tam już kupić liofilizatów), przerzuciłem rzeczy nieprzydatne na trekking do małego plecaka, który zostawiłem w depozycie w nowym hostelu i kolejnego ranka, pełen ekscytacji, wsiadłem do autokaru jadącego w stronę jedynego, na tamten moment, celu mojej wyprawy - Torres del Paine.
#podroze #chile #patagonia #polacorojo
PS. Kurde, potwornie długie te wpisy, mimo że i tak przycinam na kontekście i anegdotach. No ale jednocześnie odkryłem, że spisywanie tego daje mi frajdę i będzie pamiątką na przyszłość, gdy już pamięć zwietrzeje. Kto wie, może nawet kiedyś machnę z tego jakąś mini prelekcję z pokazem zdjęć.
baf08e97-af86-4888-ad13-97d289cd54b4
Sniffer

@vcl dzięki za słowa wsparcia!

Today

@Sniffer Worki na ciuchy to patent, którego nauczyła mnie mama. Nie potrafię bez worków podróżować nawet ciuchy w walizce w worki pakuje bo mam skrzywioną psyche, że coś zamoknie pisz dużo i więcej bo bardzo ciekawe!

Sniffer

@Today mama zawsze ma rację


Dzięki wielkie!

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki, hej Tosie!
Dziś historia #polacorojo z Punta Arenas - bardzo krótka. Nie rozpisuję się, bo spędziłem w tym największym mieście dalekiego chiliskiego południa zaledwie kilka godzin w drodze z Santiago de Chile do Puerto Natales. Piszę "największe miasto", choć mi zdawało się ledwie małą, senną mieściną. Zdziwiłem się więc czytając dziś, że mieszka tam ponad 100 tysięcy osób.
Kiedyś było to niezwykle istotne miasto portowe, skąd załogi statków przygotowywały się do trudnej przeprawy wokół przylądka Horn w stronę Europy, ale po budowie Kanału Panamskiego sytuacja oczywiście mocno się zmieniła i znaczenie miasta spadło.
W Punta Arenas wylądowałem pod wieczór, a jako że nie funkcjonował tam Uber, szukałem kogoś do współdzielenia kosztów taksówki w stronę centrum miasta. Szukałem kogoś o niemiejscowych rysach i udało mi się zgadać z pewnym Włochem, który nazajutrz miał lecieć na Antarktydę, czego cholernie mu zazdrościłem (no właśnie, Punta Arenas jest jednym z punktów startowych do odwiedzenia wiecznie zmarzniętego, siódmego kontynentu). Będąc we dwójkę można założyć, że koszt na osobę będzie dwukrotnie mniejszy, prawda? Należy jednak temu dopomóc. W tym celu najpierw podszedłem do taksówkarza w pojedynkę i po poznaniu ceny (zgodnej z tym, o czym czytałem wcześniej na grupach facebookowych dotyczących Chile) powiedziałem, że jest nas dwóch i że rozumiem, że cena się nie zmienia. Taksówkarz roześmiał się i potwierdził.
Pomyślicie - no a czemu niby cena miałaby być inna? Pozwólcie, że dokończę. Taksówkarz kazał nam chwilę poczekać, po czym po 3 minutach wrócił z jakąś kobieciną, wyglądającą na ewidentnie miejscową - okazała się być trzecią pasażerką. Gdy wysiadła jako pierwsza, Włoch mówi do mnie - Ty, zauważyłem, że ona zapłaciła dokładnie tyle, ile my płacimy za nas 2. Co w sumie faktycznie dziwne, że jako lokals została potraktowana gorzej niż 2 gringos.
W skromnym hostelu (ciemnawo, brak ogrzewania - grube kołdry na piętrowych łóżkach, nieheblowane deski jako podłoga) poznałem kilku viajeros, czyli podróżnych takich jak ja. Długo nie pogadaliśmy, bo wcześnie rano trzeba było wstawać na autokar do Puerto Natales, ale fajnie było poznać trochę historii czy planów innych osób przy kieliszku (a raczej szklance) czerwonego chilijskiego wina w przystępnej cenie.
Niedziela, 7 rano. Idę opustoszałymi uliczkami zaspanego miasteczka w stronę dworca. W ciągu 20 minut marszu zauważyłem może 2 samochody przejeżdżające w oddali. Zatrzymuję się na chwilę i podziwiam linię brzegową miasta z jednego z pagórków, które porosły domostwa i poprzecinały ulice (stąd właśnie załączone zdjęcie).
Nagle jak coś nie zatrąbi wściekle! Obracam się zaskoczony tym nagłym atakiem na moje błony bębenkowe i moim oczom ukazuje się stary, wiśniowo-rdzawy pickup, a za jego kierownicą pomarszczona staruszka w maseczce, wygrażająca mi rękoma i pokazująca, bym i ja zasłonił usta i nie roznosił zarazy. Rozglądam się, by ocenić ilu żywotom zagrażam swym nieodpowiedzialnym zachowaniem. Pół kilometra dalej widzę mewę w locie. Tak, to pewnie o nią chodzi.
W sumie zapomniałem o tym napisać wcześniej, ale w Santiago też ludzie chodzili w maseczkach dość tłumnie - nawet w ogrodach i parkach. W Polsce wówczas już mało kto się tym przejmował, ale Chile jeszcze dość poważnie podchodziło do obostrzeń i mniej niż 5% ludzi widziałem bez masek w miejscach publicznych.
To tyle na dziś! Pisać dalej? Czy dać se siana?
#podroze #chile #patagonia #polacorojo
PS. W komentarzu daję jeszcze małą fotograficzną zagadkę dla chętnych.
47f0353c-784a-4769-9bbb-b44afbf5c8f6
Sniffer

@Analnydestruktor wciąż nie, ale pod pewnym względem dobrze myślisz. Dodam więc, że taka konstrukcja stoi przed każdym domem

tentego

@Sniffer chciało by się powiedzieć, że nie jak na pocztę to na paczki, ale w sumie to to samo, a innych pomysłów mi brak ¯\_(ツ)_/¯

Sniffer

Zagadka już rozwiązana w komentarzach do innego wpisu - konstrukcja służy do wstawiania tam śmieci - a konkretniej worków ze śmieciami. Są to więc trochę dziwaczne i średnio moim zdaniem praktyczne "kubły na śmieci". Piszę "kubły" a nie "kosze", bo kosze są do użytku publicznego, a kubły prywatnego

Zaloguj się aby komentować

Zmotywowany nieco przez @bojowonastawionaowca oraz @Ramirezvaca opiszę może w kilku wpisach moją wyprawę do Ameryki Południowej. 
Oznaczę je sobie tagiem #polacorojo, choć nie wiem czy to cokolwiek da czy nie, bo chyba trzeba mieć jakąś tam rangę na swój własny tag? No nie wiem. W sumie nieważne. A czemu #polacorojo? O tym w jednym z przyszłych wpisów (o ile dożyję lub ktokolwiek będzie czytał). 
Skąd pomysł na Amerykę Południową - ano poza Antarktydą był to ostatni kontynent, na którym nie postawiłem stopy, a dodatkowo jest tam Patagonia. Nie muszę chyba wspominać, że kocham góry? 
Tak więc mając do dyspozycji kilka miesięcy wolnego pomyślałem sobie - a co mi tam, polecę sobie do Patagonii. A potem się zobaczy. To był właściwie mój pierwszy taki prawdziwy backpacking i podróż bez konkretnego planu, więc wyjście ze strefy komfortu mocno (zwłaszcza, że zazwyczaj bardzo lubiłem mieć wszystko zaplanowane). 
Bilet kupiłem w jedną stronę. Bo nie wiedziałem jeszcze kiedy będę wracał i skąd. Było mi wszystko jedno. Oczywiście w takiej sytuacji ciężko o tanie bilety, ale to mnie akurat za bardzo nie interesowało. Realizowałem swoje wielkie marzenie, więc koszty były drugorzędne. 
Zastanawiałem się pomiędzy lotem do Buenos Aires, a Santiago de Chile, bo chciałem obejrzeć zarówno argentyńską, jak i chilijską stronę Patagonii. Akurat kosztowo bardziej pasowało Santiago, więc bilet kupiony i zaczęło się przygotowywanie. Choć może o przygotowaniach i pakowaniu kiedy indziej. Przejdę może po prostu do opisu pierwszego etapu podróży. 
Dolecieć do Santiago to prosta sprawa. Z Polski do Berlina Flixbusem, z Berlina lot do Frankturtu, skąd lecimy do Houston i potem już do samego Santiago. Wygodne, niezbyt długie przesiadki, Lufthansa + United Airlines - co może pójść nie tak? Ano może. We Frankfurcie okazało się, że samolot do Houston będzie opóźniony przez fakt, że w Houston kilka godzin temu była burza. A samolot, którym miałem lecieć do Houston, najpierw musiał z tego Houston przylecieć, żeby zapakować moje dupsko na pokład i wrócić do Ju-es-ej. 
Stało się jasne, że mogę nie zdążyć na przesiadkę do Santiago. No i nie zdążyłem, bo zabrakło może pół godziny. A następny lot za 24h. No ale zgodnie z unijną dyrektywą przynajmniej zwrócą za opóźnienie powyżej 6h, prawda? Prawda? [amidala.jpg]. 
No gówno prawda. Byłem pewien swojego, bo nawet obsługa lotniska mówiła, że będzie się to kwalifikować na zwrot 600 EUR. Ale United było innego zdania. I nawet Airhelp po pół roku ogarniania tematu okazał się bezradny. 
Tak więc straciłem całą dobę nie mogąc zrobić nic sensownego. Wraz z innymi pasażerami dostaliśmy gratis noc w hotelu pod lotniskiem i jakiś mały bon na żarcie. Tyle. W dodatku hotel był taki se (mimo że któraś z większych sieciówek) i niektórzy goście chwilę po zameldowaniu wrócili na dół zwrócić klucze, burknęli "bugs on bed" i ruszyli szukać innego hotelu na własną rękę. Mój pokój szczęśliwie okazał się być bez pluskiew :) 
Następnego dnia udałem się na gównośniadanko do typowej amerykańskiej knajpy ze śniadaniami - uwieczniłem ją na zdjęciu, tak jak i menu. No i jednak żałowałem, że nie wybrałem Subway'a, bo śniadanie było obrzydliwe - cholernie tłuste i bez smaku. Musiałem zapijać lurowatą kawą z dzbanka, żeby w ogóle to przełknąć. Zawsze jednak jakieś wspomnienie
Po śniadanku trzeba było się wymeldować z pokoju i by nie ryzykować spóźnienia na wieczorny lot - wrócić na lotnisko (jazda do centrum Houston mijała się z celem). Jednym z powodów było też to, że ze względu na opóźnienie 24h na lotnisku mogli nagle stwierdzić, że mój test Covidowy już jest nieważny i nie wlecę do Chile. Wolałem się więc upewnić, że wszystko gra. 
No i z ciekawostek - obsługa weryfikowała ten mój test i stwierdziła, że wszystko jest ok, bo w momencie wejścia na pokład wciąż nie miną 72h od chwili przeprowadzenia testu (a to było warunkiem podróży). Z tym, że nie uwzględnili stref czasowych XDDDD Tak więc mi się upiekło, bo fizycznie te 72h były już przekroczone - po prostu nie podumali, że spojrzenie na datę i godzinę wykonania testu oraz dodanie 3 dni nie jest równoznaczne z faktycznym upływem czasu Stwierdziłem, że nie będę ich już wyprowadzał z błędu xD
I tak oto, po pewnych potknięciach, wsiadłem do samolotu, który następnego ranka lądował w Santiago de Chile. Ale o tym może w następnym wpisie. 
#podroze #patagonia #chile #polacorojo
9a2aa83b-fc67-4598-bd69-47c97b919722
ac1ffcec-d69d-465e-aaea-b8d3d59026a0
Kaa_Pii

Nie przejmuj się małym odbiorem Twojego tekstu, jest świetny i zapewne gdyby nie dzisiejszy problem z Hejto miałbys o wiele większe zainteresowanie wpisem, obserwuje i czekam na więcej!

Sniffer

@MuojemuKotu nie ma reguły - ja po prostu miałem pecha. Lecąc jakieś 3 miesiące później do Buenos z Polski, odrzuciłem opcję przez Hiszpanię, bo nie wychodziła optymalnie. Czyli trzeba zrobić swój własny research przed wylotem, bo sytuacja zmienia się dynamicznie.


Mały hint - jeśli byłby to bilet w jedną stronę, warto sprawdzić opcję przelotu przez Cancun lub Punta Cana. Bilety do tych kurortów bywają dość tanie, na miejscu można sobie z 2 dni posiedzieć na plaży i ruszać dalej już innym lotem. Bardzo wiele osób wracających z Ameryki Południowej do Europy leciało właśnie przez jeden z tych 2 kurortów

Sniffer

@Kaa_Pii Bardzo dziękuję za miłe słowa! Nawet jeśli będzie tylko tych kilka grzmotów na wpis, to postaram się dodawać coś raz na jakiś czas. Miłej niedzieli!

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki i Tosie,
Po prawie 11 latach z kontem na wypoku, mimo głównie tam lurkowałem, pomyślałem że może warto dodać choć mini cegiełkę do nowej, rozkwitającej społeczności hejto.
Nie wiedziałem czym się tu ciekawym podzielić. Z pomocą przyszedł mi Google Photos przypominając co robiłem dokładnie rok temu, 21 stycznia 2022. No i może nikogo to nie zainteresuje, ale żyję nadzieją, że przynajmniej nikt mnie tu od normików ani oskarków nie wyzwie.
Na zdjęciu lodowiec Grey w parku Torres del Paine po chilijskiej stronie Patagonii. Choć najbardziej znane z tego parku są ikoniczne "wieże" Base Las Torres, to na mnie osobiście największe wrażenie zrobił właśnie ten lodowiec. Miałem okazję widzieć już lodowce wcześniej, jednak były one zdecydowanie mniejsze i wielokrotnie mniej imponujące. Spójrzcie tylko na to morze lodu ciągnące się aż po horyzont. Gdy tylko ukazało się to moim oczom, porzuciłem wcześniejsze plany szybkiego dostania się do kolejnego miejsca campingowego. Łącznie z 3 godziny podziwiałem poranne słońce stopniowo oświetlające coraz większe połacie lodowego kolosa. Piękne to były chwile, nie zapomnę ich nigdy.
Ogólnie bardzo miło wspominam ten 130 kilometrowy tygodniowy trekking w Torres del Paine. Pierwszy raz się na coś takiego porwałem i okazało się, że wcale a wcale nie jest to wyzwanie. Zajebiście oczyszczająca podróż, tym bardziej że szedłem sobie sam, a jaki zjebany bym nie był, okazało się że doceniam swoje własne towarzystwo. A no i na szlaku i na campingach mimo introwertyzmu poznaje się bardzo fajnych ludzi
Gdyby kogokolwiek cokolwiek interesowało, dawajcie pytania. A jeśli nie, to też spoko - po prostu odpuszczę sobie pisanie Miłego dnia!
#podroze #gory #trekking #patagonia #chile
7cb9f7a5-fa18-4b2f-806e-08fb8fe9ed80
Ramirezvaca

@Sniffer Ja i tak chodzę z namiotem wiec kasę ogarnę :) Napewno nie bedzie nudno jak w Arabii Saudyjskiej 😀

Sniffer

@Ramirezvaca ło panie, to widzę że solidny z ciebie globtroter, a nie taka popierdółka jak ja


Pomyśl przy okazji o Argentynie - tam jest trochę bardziej dziko, wyraźnie taniej, a też absolutnie przepięknie

Ramirezvaca

@Sniffer no to pomysł na 2024 juz mam teraz poluje na tanie bikety do Argentyny Dzięki Tomku za inspiracje.

Zaloguj się aby komentować

Poprzednia