Hej Tomki, hej Tosie!
Kolejne perypetie #polacorojo , tym razem z Puerto Natales. Jest to mała mieścinka, a jednak tętni życiem dzięki byciu punktem startowym wypraw do parku narodowego Torres del Paine. Co za tym idzie, pełno w niej hosteli, knajp, sklepów, wypożyczalni sprzętu turystycznego, no i turystów z całego świata rzecz jasna.
Pierwotnie w Puerto Natales miałem mieć prawie 2 dni na spokojne ogarnięcie niezbędnych rzeczy do ponad 100 km trekkingu, jednak już na starcie podróży do Chile straciłem połowę tego marginesu (o czym pisałem w pierwszym poście). Wciąż jednak wszystko było do załatwienia na względnym luzie, bo brakowało mi tak na dobrą sprawę tylko namiotu, części pożywienia i kartusza gazowego. Całą resztę przywiozłem z Polski, w tym puchowy śpiwór, grubą karimatę, kijki trekkingowe, mini palnik gazowy, obiady i śniadania z Decathlonu w formie liofilizowanej oraz inne niezbędne szpargały. Dojeżdżając więc do miasta przed południem miałem czas do wieczora na zameldowanie się w hostelu i udanie się na łowy. Wczesnym rankiem następnego dnia musiałem już być w autobusie jadącym do parku.
Słowem kontekstu dlaczego np. nie mogłem po prostu zacząć trekkingu dzień później - w Torres del Paine zabronione jest spanie na dziko, wszystkie noclegi muszą się odbyć na dedykowanych polach namiotowych o limitowanych miejscach. Z racji, że znajduje się tam najpopularniejszy szlak turystyczny w całym Chile, przyciągający ludzi z całego świata, rezerwacji należy dokonywać z wielotygodniowym, jeśli nie wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Ochrona parku dość skrupulatnie pilnuje, czy wjeżdżający na jego teren turyści legitymują się stosownymi rezerwacjami, tak więc gdybym spóźnił się choć o jeden dzień, mógłbym spotkać się z odmową wjazdu.
Po zameldowaniu się w hostelu ruszyłem obejrzeć miasto. Usłyszałem, że i tak nie zrobię teraz zakupów, bo sklepy wczesnym popołudniem są zamknięte. Zmniejszało to czas na załatwienie wszystkiego, ale wciąż nie było tragedii. Wróciwszy do współdzielonego pokoju hostelowego zdziwiłem się, czemu wszyscy w nim siedzą w maskach. Po chwili wydało się - jedna z dziewczyn bardzo źle się czuje i prawdopodobnie ma Covida. Jak prawdopodobnie? No bardzo, bo zrobiła sobie 2 sklepowe testy i oba wyszły na plus.
Zmroziło mnie, bo po pierwsze - jeśli bym się od niej zaraził, cały trekking mógłby wziąć w łeb. Nawet przy w miarę łagodnym przebiegu mógłbym nie dać rady łazić dziennie po kilkanaście kilometrów po górach z 20-kilogramowym plecakiem. A jeśli siekłoby mnie mocniej, to też nietęgo byłoby leżeć półżywy jakieś 3 dni marszu od najbliższej cywilizacji). Po drugie - nawet jeśli się niczym nie zdążę zarazić, to znając chilijskie podejście do Covida (jak wspomniałem - bardzo restrykcyjne) zaraz nałożą na mnie kwarantannę i tyle będzie z moich planów. Osobna kwestia, że już wówczas słyszałem o praktykach wysyłania zagranicznych turystów na kwarantannę do szalenie drogich izolatek płatnych po kilkaset dolarów dziennie, bo w sumie czemu by nie.
W panice zacząłem szukać na bookingu innych miejsc noclegowych w miasteczku. Nie mogłem sobie pozwolić, żeby zostać w tym miejscu. Cudem udało mi się coś znaleźć (jak wspomniałem - szczyt sezonu) i ku memu zaskoczeniu, kierownictwo pierwotnie wybranego hostelu zwróciło mi pieniądze, które już zapłaciłem za nocleg. Swoją drogą szalenie mili właściciele i cudowny hostel, o czym może jeszcze kiedyś.
Całe to zamieszanie sprawiło, że straciłem cenne 2 godziny, bo musiałem się przenieść ze wszystkimi rzeczami w nowe miejsce. Zegar tykał, a ja wciąż nie miałem namiotu, jedzenia i kartusza gazowego. Dość powiedzieć, że kartusz udało mi się kupić rzutem na taśmę, 2 minuty przed zamknięciem sklepu, gdy ochroniarz już nie chciał mnie wpuścić. Łamany hiszpański i oczy kota ze Shreka zmiękczyły jednak jego serce.
Przy okazji wypożyczania namiotu zapytałem o kilka praktycznych wskazówek dotyczących tego trekkingu. Z tych najważniejszych, które zapamiętałem:
#podroze #chile #patagonia #polacorojo
PS. Kurde, potwornie długie te wpisy, mimo że i tak przycinam na kontekście i anegdotach. No ale jednocześnie odkryłem, że spisywanie tego daje mi frajdę i będzie pamiątką na przyszłość, gdy już pamięć zwietrzeje. Kto wie, może nawet kiedyś machnę z tego jakąś mini prelekcję z pokazem zdjęć.
Kolejne perypetie #polacorojo , tym razem z Puerto Natales. Jest to mała mieścinka, a jednak tętni życiem dzięki byciu punktem startowym wypraw do parku narodowego Torres del Paine. Co za tym idzie, pełno w niej hosteli, knajp, sklepów, wypożyczalni sprzętu turystycznego, no i turystów z całego świata rzecz jasna.
Pierwotnie w Puerto Natales miałem mieć prawie 2 dni na spokojne ogarnięcie niezbędnych rzeczy do ponad 100 km trekkingu, jednak już na starcie podróży do Chile straciłem połowę tego marginesu (o czym pisałem w pierwszym poście). Wciąż jednak wszystko było do załatwienia na względnym luzie, bo brakowało mi tak na dobrą sprawę tylko namiotu, części pożywienia i kartusza gazowego. Całą resztę przywiozłem z Polski, w tym puchowy śpiwór, grubą karimatę, kijki trekkingowe, mini palnik gazowy, obiady i śniadania z Decathlonu w formie liofilizowanej oraz inne niezbędne szpargały. Dojeżdżając więc do miasta przed południem miałem czas do wieczora na zameldowanie się w hostelu i udanie się na łowy. Wczesnym rankiem następnego dnia musiałem już być w autobusie jadącym do parku.
Słowem kontekstu dlaczego np. nie mogłem po prostu zacząć trekkingu dzień później - w Torres del Paine zabronione jest spanie na dziko, wszystkie noclegi muszą się odbyć na dedykowanych polach namiotowych o limitowanych miejscach. Z racji, że znajduje się tam najpopularniejszy szlak turystyczny w całym Chile, przyciągający ludzi z całego świata, rezerwacji należy dokonywać z wielotygodniowym, jeśli nie wielomiesięcznym wyprzedzeniem. Ochrona parku dość skrupulatnie pilnuje, czy wjeżdżający na jego teren turyści legitymują się stosownymi rezerwacjami, tak więc gdybym spóźnił się choć o jeden dzień, mógłbym spotkać się z odmową wjazdu.
Po zameldowaniu się w hostelu ruszyłem obejrzeć miasto. Usłyszałem, że i tak nie zrobię teraz zakupów, bo sklepy wczesnym popołudniem są zamknięte. Zmniejszało to czas na załatwienie wszystkiego, ale wciąż nie było tragedii. Wróciwszy do współdzielonego pokoju hostelowego zdziwiłem się, czemu wszyscy w nim siedzą w maskach. Po chwili wydało się - jedna z dziewczyn bardzo źle się czuje i prawdopodobnie ma Covida. Jak prawdopodobnie? No bardzo, bo zrobiła sobie 2 sklepowe testy i oba wyszły na plus.
Zmroziło mnie, bo po pierwsze - jeśli bym się od niej zaraził, cały trekking mógłby wziąć w łeb. Nawet przy w miarę łagodnym przebiegu mógłbym nie dać rady łazić dziennie po kilkanaście kilometrów po górach z 20-kilogramowym plecakiem. A jeśli siekłoby mnie mocniej, to też nietęgo byłoby leżeć półżywy jakieś 3 dni marszu od najbliższej cywilizacji). Po drugie - nawet jeśli się niczym nie zdążę zarazić, to znając chilijskie podejście do Covida (jak wspomniałem - bardzo restrykcyjne) zaraz nałożą na mnie kwarantannę i tyle będzie z moich planów. Osobna kwestia, że już wówczas słyszałem o praktykach wysyłania zagranicznych turystów na kwarantannę do szalenie drogich izolatek płatnych po kilkaset dolarów dziennie, bo w sumie czemu by nie.
W panice zacząłem szukać na bookingu innych miejsc noclegowych w miasteczku. Nie mogłem sobie pozwolić, żeby zostać w tym miejscu. Cudem udało mi się coś znaleźć (jak wspomniałem - szczyt sezonu) i ku memu zaskoczeniu, kierownictwo pierwotnie wybranego hostelu zwróciło mi pieniądze, które już zapłaciłem za nocleg. Swoją drogą szalenie mili właściciele i cudowny hostel, o czym może jeszcze kiedyś.
Całe to zamieszanie sprawiło, że straciłem cenne 2 godziny, bo musiałem się przenieść ze wszystkimi rzeczami w nowe miejsce. Zegar tykał, a ja wciąż nie miałem namiotu, jedzenia i kartusza gazowego. Dość powiedzieć, że kartusz udało mi się kupić rzutem na taśmę, 2 minuty przed zamknięciem sklepu, gdy ochroniarz już nie chciał mnie wpuścić. Łamany hiszpański i oczy kota ze Shreka zmiękczyły jednak jego serce.
Przy okazji wypożyczania namiotu zapytałem o kilka praktycznych wskazówek dotyczących tego trekkingu. Z tych najważniejszych, które zapamiętałem:
-
Mieć 2 komplety ubrań - jeden na trekking, a drugi na pobyt na polu namiotowym. Utrzymywać ten drugi suchy za wszelką cenę. Nawet jeśli w trakcie trekkingu zmokniemy, następnego ranka ubieramy na wymarsz rzeczy mokre, a nie suchy komplet. Suchy komplet jest niezbędny do przebywania na kempingu, gdzie spędza się w sumie większą część doby i siedzenie bez ruchu w mokrym to proszenie się o konkretne wyziębienie organizmu. Gdy się łazi, ciuchy schną na nas ze względu na ciepło wytwarzane przez ciało. Zresztą, jak mówił mi gość, jeśli na szlaku będzie słońce, w suszeniu pomoże słońce, jeśli będzie wiało, to patagoński wiatr jest bardzo suchy i też potrafi pięknie zadziałać, a jeśli będzie deszcz, to i tak będę mokry, więc jeden chuj xD
-
Kupić grube worki na śmieci i pakować w nie osobno rzeczy do trekkingu, osobno na kemping i osobno na inne kategorie rzeczy (elektronika, żywność itd.). Wszystko trzymać w workach. Górskie ulewy będą miały w dupie nasze przeciwdeszczowe pokrowce (jeśli wcześniej nie porwie ich wiatr) i dobiorą się do wnętrza plecaka. Worki foliowe nie przemokną.
-
Opakowania po żywności albo trzymać hermetycznie zamknięte, albo wieszać nocą na drzewie. Na pewno nie trzymać w namiocie, bo myszy są obecne na wielu polach namiotowych i wiedzione zapachem przegryzą dziurę w namiocie (co nie byłoby tanią przygodą).
-
Rozbijać namiot z głową - ustawiając go tak, by jego niższa i węższa strona ustawiona była w stronę z której wieje wiatr (nie wypożyczali tam zwykłych iglo, tylko namioty o specjalnej konstrukcji). Niby oczywiste, ale gość podkreślał, że jest to ważne. Jeśli wiałoby tak, jak potrafi tam wiać, a namiot nie byłby ustawiony właściwą stroną, poszycie mogłoby ulec poszarpaniu (no i game over).
-
Wziąć więcej żarcia niż początkowo planowałem. Co prawda zakładałem, że da się na polach namiotowych kupić coś w tamtejszych sklepikach, ale gość powiedział "nigdy nie ma pewności, czy starczy dla wszystkich chętnych, a ostatnie czego chcesz po solidnej wyrypie, to zasypiać na głodniaka".
#podroze #chile #patagonia #polacorojo
PS. Kurde, potwornie długie te wpisy, mimo że i tak przycinam na kontekście i anegdotach. No ale jednocześnie odkryłem, że spisywanie tego daje mi frajdę i będzie pamiątką na przyszłość, gdy już pamięć zwietrzeje. Kto wie, może nawet kiedyś machnę z tego jakąś mini prelekcję z pokazem zdjęć.
Wpisy bardzo ciekawe. Nie ograniczaj się proszę w długości bo czyta się super! Anegdoty mile widziane!
@vcl dzięki za słowa wsparcia!
@Sniffer Worki na ciuchy to patent, którego nauczyła mnie mama. Nie potrafię bez worków podróżować nawet ciuchy w walizce w worki pakuje bo mam skrzywioną psyche, że coś zamoknie
@Today mama zawsze ma rację
Dzięki wielkie!
Zaloguj się aby komentować