Nie napiszę, że zapewne czekaliście z zapartym tchem na kolejny wpis z cyklu #polacorojo , bo pewnie nie. Ale nie szkodzi
Oto nadszedł długo wyczekiwany dzień. Wjeżdżałem autobusem na teren parku Torres del Paine - głównego, a na tamten moment jedynego celu mojej wyprawy do Chile. Czekał mnie wielodniowy trekking w otoczeniu górskiej scenerii, choć akurat w tym dniu nie miałem założonego żadnego marszu. Rezerwując miejsca na kempingach kilka tygodni wcześniej nie wiedziałem, o której uda mi się dotrzeć do punktu startowego, a co za tym idzie - czy zdołam dojść przed zmrokiem do kolejnego kempingu. Tak więc pierwszy dzień polegał wyłącznie na dopłynięciu małym promem do kempingu Paine Grande i rozbiciu namiotu. Mimo, że ostatecznie wczesna pora spokojnie pozwoliłaby mi na dotarcie do kolejnego pola namiotowego, Francés, nie mogłem ruszyć przed siebie z tego prozaicznego powodu, że moja rezerwacja w nim była założona dopiero na kolejny dzień. Pozostało więc rozbić namiot, pogapić się po prostu na góry, albo ewentualnie odwiedzić w stylu "na lekko" jakąś poboczną odnogę szlaku.
W decyzji pomógł mi jeden aspekt - pogoda. Już wsiadając na prom chciało mi się zacytować klasyka - ależwieje.jpg. Tak na dobrą sprawę, to nie wiało - pizgało złem. Właściwie to nawet chciałem wybrać się na mały spacer. Ba, wybrałem się! Z tym, że zamiast założonego godzinnego marszu w jedną stronę, po kwadransie byłem z powrotem w namiocie. Jedna rzecz to wiatr, który potrafił przestawić człowieka o kilka kroków. Druga, to marznący deszcz, więc trochę szkoda było mi moczyć ciuchy bez konkretnego celu (co innego, gdybym już musiał się przemieszczać). Trzecia rzecz - wiatr plus marznący deszcz w pysk nie należy do najprzyjemniejszych - autentycznie boli jak cholera, a oczy trzeba tak mrużyć, że nic nie widać. Choć to i tak było wszystko jedno, bo w sumie przez chmury było gówno widać. Nie widząc celu w łażeniu w takich warunkach, resztę dnia spędziłem w zbiorczej kuchni.
Siedziałem tak popijając herbatę i myślałem - co ja tu kurwa robię. Jeśli będzie taka chujnia przez kolejne dni, to będę przeklinał tę "przygodę życia" przez długi czas. Serio, momentami nie dało się zrobić kroku pod wiatr, co dopiero z 20 kilogramami mało aerodynamicznego pakunku noszonego na plecach. A tego typu wiatry miały tam być bardzo częste.
To jednak nie było moim największym zmartwieniem, bo mimo wszystko jestem uparty i lubię łazić po górach, nawet przy słabej pogodzie. Ponadto byłem całkiem dobrze przygotowany do słabych warunków pogodowych. Miałem puchowy śpiwór Cumulusa dający komfort do minus 13 stopni, grubą piankową karimatę, niezłą kurtkę przeciwdeszczową, specjalne spodnie przeciwdeszczowe, 2 pary uwielbianych przeze mnie spodni trekkingowych Milo Brenta, szorty trekkingowe, polar, cienką puchówkę, czapkę, buffkę i arsenał ciuchów z wełny merino - opaskę, 3 koszulki, 4 pary skarpet (ciepłe długie i stopki) i 3 pary gatek (tak, może brzmieć jak fujka, żeby chodzić w jednych przez kilka dni, ale wełna merino jest absolutnie cudownym wynalazkiem chroniącym przed smrodem i umożliwiającym spakowanie się znacznie lżej).
Nie pomyślałem jednak o dłoniach. Albo inaczej - pomyślałem, ale uznałem że wystarczą mi w zupełności bawełniane rękawice (no bo branie goretexowych rękawic snowboardowych na lato uznałem za totalny absurd). Tymczasem tego pierwszego dnia nie byłem w stanie, mimo rękawic, utrzymać rąk poza kieszeniami dłużej niż przez minutę (cholernie szybko marzną mi palce, aż do braku czucia, po czym następuje ból nie do opisania). Zapowiadało się więc, że nie skorzystam z zabranych z Polski kijków trekkingowych, bo nie dałbym rady ich utrzymać (a jednym z ich głównych zadań, oprócz odciążania kolan, była pomoc w łapaniu równowagi przy podmuchach wiatru). Tak więc miałem paść ofiarą paradoksu - chętnie użyłbym kijków z powodu wiatru, ale nie użyję ich z powodu wiatru XD
Jako, że jednak nie jestem w ciemię bity, obmyśliłem plan B - włożyć na ręce jedną par grubych skarpet z wełny merino (do względnie dobrego trzymania kijków nie trzeba jakoś super chwytnych palców), a na to, w razie deszczu, woreczki foliowe. Brzmiało to na tyle solidnie, że zasypiałem ze spokojniejszą głową. A raczej starałem się zasnąć, bo huraganowy wiatr szarpał poszyciem mojego namiotu niczym 2 emerytki ostatniego karpia w lidlowej promocji. Deszcz również nie ustawał padać. Zapowiadała się ciężka noc i jeszcze cięższy marsz.
#podroze #patagonia #chile #gory #polacorojo
Kolejna zagadka dla chętnych (mimo, że ta z wpisu o Punta Arenas wciąż nie została rozwiązana). Jaka jest główna funkcja tych płotków z kempingu Paine Grande? https://thumbs.dreamstime.com/z/tents-campsite-torres-del-paine-national-park-magallanes-region-southern-chile-campsite-paine-grande-hut-117919585.jpg.
@Sniffer "złapać" namiot jeżeli wiatr "zabierze"?
@Analnydestruktor mogę uznać, bo faktycznie o wiatr chodzi
@Sniffer do ochrony przed wiatrem wydało mi się zbyt oczywiste ehh
@Analnydestruktor to spróbuj jeszcze z zagadką z mojego wpisu z Punta Arenas
Zaloguj się aby komentować