Rankiem jednak miałem jeszcze do załatwienia jedną rzecz, a mianowicie wymianę euro na argentyńskie peso. Udałem się do recepcji mojego hostelu i podpytałem babkę siedzącą za biurkiem czy mogę wymienić hajs i po ile. Ta wykonała telefon i wisząc na słuchawce spytała o jaką kwotę chodziy. Po uzyskaniu odpowiedzi i przekazaniu jej dalej, pokazała mi na kalkulatorze kurs. Ten wyglądał bardzo sensownie, więc powiedziałem, że jestem zainteresowany. Rzuciła jeszcze coś do słuchawki i powiedziała, że za 15 minut przyjedzie jej znajomy, z którym dokonam wymiany.
Po kwadransie zjawił się facet około 50 lat - z wyglądu, zachowania i gburowatości przypominał mi trochę typowego polskiego Janusza. Znów dostałem pytanie, ile chcę wymienić pieniędzy, a gdy podałem mu kwotę i pokazałem banknoty, pokręcił głową, zmarszczył brwi, podrapał się po wąsie i westchnąwszy zaczął wyjmować plik argentyńskich peso. Dał mi przeliczone przez siebie banknoty, żebym też mógł sprawdzić czy wszystko się zgadza. Gdy zauważyłem lekko rozdarty banknot i spytałem czy może mi go wymienić na inny, ten się zagotował i zaczął rzucać na stół moje euro, wskazując na zagięcia. W istocie, ze względów bezpieczeństwa trzymałem moje eurasy w specjalnym pasku, co wymagało złożenia ich w harmonijkę. Efektem tego, mimo że jakiś tydzień wcześniej wyjmowałem je z bankomatu we Frankfurcie jako fabrycznie nowe, to obecnie nie wyglądały już wzorowo. Stwierdziłem więc, że nie będę się wykłócał - w sumie wcześniej czytałem, że teoretycznie mogę dostać gorszy kurs, jeśli banknoty nie będą w idealnym stanie.
Mimo dobrego kursu u Janusza stwierdziłem, że kolejny hajs wymienię już gdzieś indziej. Jeszcze tego samego dnia przekonałem się, że nie będzie z tym problemu, bo w co drugim hostelu i restauracji były wyraźne tabliczki z bieżącym kursem (a przypomnę, że to był kurs czarnorynkowy, więc poniekąd ta wymiana odbywała się na nielegalu).
Po tym jak pożegnałem się z wąsaczem i rozlokowałem grubą kupkę gotówki po kilku kryjówkach, spakowałem się do wyjścia na bouldery. Umówiłem się z kumplem pod jego hostelem i bo mieliśmy pójść jeszcze wypożyczyć crashpada. Dla niewtajemniczonych - bouldering polega na technicznym wspinaniu się na stosunkowo niskie głazy, gdzie jedynym zabezpieczeniem jest crashpad - przenośny materac kładziony na ziemi (nie używa się uprzęży ani liny).
Gdy doszliśmy do wypożyczalni, przywitały nas zamknięte drzwi i karteczka, że otwarcie nastąpi dopiero około 15. No to dupa - myślimy. Z drugiej strony kolega już dzień wcześniej pożyczył buty i za to zapłacił (ja swoje przywiozłem z Polski), więc cebula nakazywała nie rezygnować. Postanowiliśmy, że po prostu powspinamy się po czymś banalnym, gdzie asekuracja jest zbędna.
Po 30 minutach marszu dotarliśmy w rejon boulderów. No nie były to idealne warunki - same bouldery były dość wysokie (nawet 5-6 metrów), a gleba pod nimi cholernie twarda. Upadek z kilku metrów na takie podłoże nie miał prawa się dobrze skończyć. Nic to - stwierdziliśmy, że będziemy się prowizorycznie asekurować i ograniczymy do w miarę łatwych dróg. Dodatkowo jeszcze przed każdą próbą układaliśmy na ziemi niewielką foliową reklamówkę i udając, że to crashpad z pełną powagą powtarzaliśmy: safety first!
Obeszliśmy wszystkie głazy w tej okolicy i coś tam nawet udało się powspinać. Z perspektywy czasu myślę, że najmądrzejsze to nie było, bo nawet przy tym relatywnie niewielkim stopniu trudności, każdy błąd mógł skończyć się złamaną nogą lub gorzej.
Po jakimś czasie stwierdziliśmy, że sprawdzimy jeszcze drugą miejscówkę z boulderami, którą ktoś nam zaznaczył na mapie. Żeby tam dojść należało cofnąć się jakieś 15 minut do rozwidlenia szlaków i udać niejako w stronę Fitz Roy - szlakiem równoległym do tego, na którym się znajdowaliśmy. Oczywiście ułańska fantazja podpowiedziała mi alternatywny scenariusz.
- Jeśli wdrapiemy się o tam, to powinniśmy dojść w to samo miejsce, ale skrótem - mówię do kolegi wskazując na piętrzące się na wysokość jakichś 30 metrów skały nieopodal.
- Wygląda spoko, idziemy - słyszę odpowiedź żądnego przygód kolegi.
Zdecydowanie nie był to szlak turystyczny, ale też teren nie był jakoś wybitnie trudny. Trzeba było sobie pomagać rękoma tu i ówdzie, ale nie było tam żadnych trudności, którym nie sprostałaby względnie wysportowana osoba. Przynajmniej na początku. Później odsłoniły się przed nami nieco większe trudności, bo oto trzeba było iść mocno schylonym po połogiej płycie, nad którą wisiał skalny okap, a działo się to jakiś metr od kilkunastometrowej przepaści. Wtedy zacząłem się zastanawiać, czy to jednak nie był głupi pomysł, żeby się tędy pchać.
Zasugerowałem koledze, żeby chwilę poczekał, gdy sam udałem się na mały rekonesans. Po pokonaniu głównej trudności i kolejnych 20 metrów nieco łatwiejszego terenu zobaczyłem nasz cel w miarę w zasięgu ręki. Wróciłem po kolegę i ruszyliśmy pod górę.
Wysforowałem się na kilkumetrowe prowadzenie i gdy z uwagą obserwowałem gdzie stawiam kroki, w sposób dziwnie nagły zaszło i ponownie wyszło słońce. Zerknąłem ku górze i zamarłem. Jakieś 3 metry nade mną przelatywał olbrzymi kondor - aż czułem podmuch powietrza wygenerowany przez jego dwumetrowe skrzydła. Przez głowę przebiegła mi błyskawiczna myśl o tym, że gdzieś kiedyś słyszałem o gatunkach ptaków, które spychają swoje ofiary ze skał, by ucztować na połamanych truchłach. Kondor jednak przeleciał dalej, nabierając wysokości.
- Hey dude! - krzyczę do kolegi.
- Holy fuck dude! - odpowiada nie mogąc oderwać oczu.
Zanim się otrząsnąłem i wyciągnąłem telefon, kondor był już całkiem wysoko. Stąd niestety brak dobrych zdjęć. No ale co tam - ten nagły cień i podmuch powietrza pozostanie w mojej pamięci na długo.
Po 3 minutach wyszliśmy w końcu z dzikiego terenu na oficjalny szlak, tuż obok punktu widokowego, który miał coś z kondorem w nazwie. To by wyjaśniało dlaczego się tam kręciły
Niestety ostatecznie nie znaleźliśmy tych innych boulderów tam gdzie powinny być. Po kwadransie poszukiwań rozpoczęliśmy więc schodzenie w stronę miasteczka. Dopiero schodząc natknęliśmy się na jeszcze jeden teren wspinaczkowy, na którym rozgościł się niewysoki Izraelczyk o kędzierzawych włosach. Pogadaliśmy chwilę i pokazał nam trawers, który próbował od tygodnia machnąć. Wstawiliśmy się nawet próbnie w ten projekt, ale palce mieliśmy już na tyle skostniałe (skała była naprawdę zimna), że po paru minutach się pożegnaliśmy i zawinęliśmy na browara do miasteczka. No bo czemu by nie?
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
Myślałem, że to opowieść zakończy się tym, że kolo oszukał Cię metodą na gumkę przy wymianie waluty
@Arteqq hahahah, na szczęście nie - sprawdzałem dokładnie co dostaję, zresztą gość raczej nie byłby taki głupi, żeby oszukać mnie w sytuacji, w której to opiekunka hostelu po niego dzwoniła - mógłbym jej narobić problemów
Szczęśliwie w całej Argentynie nikt mnie nie chciał ani razu oszukać
A dał Ci dwa tysiące peso czy dwa razy po tysiąc?
@moderacja_sie_nie_myje no właśnie udarta połówka dwóch tysięcy, którą wręczył mi i rzekł, bym udał się z nią na cargo lotniska Okęcie gdzie będzie na mnie czekał niejaki Waldi z towarem. Nie wiem o co mu chodziło. ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Ale ptaszora to się nie spodziewałem w tej opowieści
Powiedz mi proszę jak tam było z językiem angielskim podczas Twojego wyjazdu?
@michalnaszlaku sorry, że odpowiadam po tygodniu, ale jakoś tak czasu brak, żeby aktywnie zaglądać.
W takiej Patagonii raczej bez problemu się dogadasz w hostelach. W knajpach też sobie poradzisz. W pozostałych przypadkach pomoże translator telefonowy. Ja jechałem do Ameryki Południowej znając tylko kilkanaście (ok. kilkadziesiąt) słów, których nauczyłem się w 5 dni na duolingo. I dałem radę
Zaloguj się aby komentować