634 + 1 = 635
Tytuł: Listopadowe porzeczki
Autor: Andrus Kivirähk
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 8/10
#bookmeter
– Przychodzisz ze służby u diabła i chcesz się przyjąć do kościoła?
– No i co z tego? – Ott wzruszył ramionami – Praca to praca, a pan to pan. Stary Piekielnik kazał mi co prawda każdego ranka przed pracą splunąć na krzyż…
– I spluwałeś?
– Spluwałem. I czy jestem gorszym chrześcijaninem? To jeszcze ze mnie diabła nie czyni. Gdyby na przykład pastor kazał mi splunąć na obraz diabła, proszę bardzo, bez zwlekania! Najważniejsze, by służba była zacna.
„
Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!” – te wspaniałe słowa pana Gogola zawsze przychodzą mi do głowy, kiedy mam okazję i przyjemność czytać dobrą komedię. „Dobrą” w moim rozumieniu znaczy tyle co taką, w której sam mogę odnaleźć swoje wady i przywary. Dobrą, to znaczy taką, w której te wady i przywary przedstawione są w sposób sympatyczny; taką, gdzie autor nie wchodzi w rolę moralisty; taką, gdzie to właśnie te wady i przywary nie tylko budują bohaterów, ale i, powodując u nich pewne zachowania, które wywołują konsekwencje, pchają akcję do przodu. Dobrą, to znaczy na przykład taką jak
Listopadowe porzeczki pana Kivirähka, bo w
Listopadowych porzeczkach tych moich wad i przywar jest mnóstwo. Różnica jest taka, że u mnie objawiają się te wady i przywary raczej w sposobie myślenia, w pomysłach, które przychodzą mi do głowy, a które potrafię na szczęście w jakiś sposób powstrzymać przed wcieleniem ich w życie. Choć może spowodowane jest to nie tyle moją umiejętnością samokontroli a po prostu tym, że nie umiem stworzyć własnego krata?
No właśnie. Krat. Albo bieruch. Istota wywodząca się z estońskiego folkloru, tworzona przez człowieka z tego, co akurat ma pod ręką i obdarzana duszą, którą tworzący ją człowiek „wypożyczał” niejako od Starego Piekielnika, jak czasami Estończycy nazywają diabła. Miała za zadanie pomagać w gospodarstwie, wykonując polecenia tego, który ją stworzył. Mogła na przykład pilnować ognia, ale mogła też – do czego często i chętnie mieszkańcy nienazwanej przez autora wsi swoje kraty wykorzystywali – zajrzeć do spichlerza. Czy to do spichlerza sąsiada, czy też mieszkającego we dworze niemieckiego barona, nie miało to większego znaczenia. Znaczenie za to miało to, że krat mógł z tego spichlerza zabrać coś – czy to szynkę, czy zboże, albo nawet i mydło – co gospodarzowi mogło się akurat przydać. Kłopot tylko w tym, że sąsiad też miał swojego krata, którego mógł wysłać po „moje”. A „mojego” należy przecież bronić. Drugi kłopot z kolei polegał na tym, że Stary Piekielnik jest jednak istotą interesowną. W związku z tym nie „wypożyczał” tych dusz dla kratów za darmo, co to to nie! Ceną była dusza „najemcy”, co należało w piekielnych dokumentach odpowiednio pokwitować. Ale czy cwany człowiek i na to nie znajdzie sposobu?
Wspaniała to była książka, bo to nie tylko satyra na egoizm, chciwość, zapalczywość i na jeszcze kilka innych jakże ludzkich cech, ale też świetnie oddany na wpół magiczny świat, w którym ta opowieść została osadzona. Świat, w którym po niebie latają kraty, Stary Piekielnik przechadza się lasem a ludzie za pomocą magicznych maści przemieniają się w wilki i pod postacią tych wilków zakradają się żeby oglądać to, co chcą oglądać albo zdobywać to, co chcą zdobyć. To też opowieść o miłości, a nawet kilku miłościach, które jednak nie kończą się dobrze. I jeszcze opowieść o „chłopskim rozumie”, bo takim często kierują się bohaterowie, co szczególnie podobało mi się u Insta, estońskiego zarządcy na niemieckim dworze oraz u Otta, tego z cytatu na początku wpisu. Nie wiem czy potrafiłbym znaleźć jakąś główną oś fabularną tej opowieści, bo w istocie
Listopadowe porzeczki wyglądały dla mnie jak zbiór następujących po sobie historii, które łączy miejsce, gdzie one się wydarzają i bohaterowie, którzy biorą w nich udział. Ale nic to! To wcale nie szkodzi, bo każda z tych historii, mimo że często oparta na powtarzającym się schemacie, była nie tylko zabawna, ale i prowokowała do zastanowienia się. Nad sobą. Albo może lepiej nad innymi, jeśli dla wygody przyjąć mentalność mieszkańców tej estońskiej wioski i, choć na chwilę, zapomnieć o panu Gogolu.