634 + 1 = 635
Tytuł: Listopadowe porzeczki
Autor: Andrus Kivirähk
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 8/10
#bookmeter
„Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!” – te wspaniałe słowa pana Gogola zawsze przychodzą mi do głowy, kiedy mam okazję i przyjemność czytać dobrą komedię. „Dobrą” w moim rozumieniu znaczy tyle co taką, w której sam mogę odnaleźć swoje wady i przywary. Dobrą, to znaczy taką, w której te wady i przywary przedstawione są w sposób sympatyczny; taką, gdzie autor nie wchodzi w rolę moralisty; taką, gdzie to właśnie te wady i przywary nie tylko budują bohaterów, ale i, powodując u nich pewne zachowania, które wywołują konsekwencje, pchają akcję do przodu. Dobrą, to znaczy na przykład taką jak Listopadowe porzeczki pana Kivirähka, bo w Listopadowych porzeczkach tych moich wad i przywar jest mnóstwo. Różnica jest taka, że u mnie objawiają się te wady i przywary raczej w sposobie myślenia, w pomysłach, które przychodzą mi do głowy, a które potrafię na szczęście w jakiś sposób powstrzymać przed wcieleniem ich w życie. Choć może spowodowane jest to nie tyle moją umiejętnością samokontroli a po prostu tym, że nie umiem stworzyć własnego krata?
No właśnie. Krat. Albo bieruch. Istota wywodząca się z estońskiego folkloru, tworzona przez człowieka z tego, co akurat ma pod ręką i obdarzana duszą, którą tworzący ją człowiek „wypożyczał” niejako od Starego Piekielnika, jak czasami Estończycy nazywają diabła. Miała za zadanie pomagać w gospodarstwie, wykonując polecenia tego, który ją stworzył. Mogła na przykład pilnować ognia, ale mogła też – do czego często i chętnie mieszkańcy nienazwanej przez autora wsi swoje kraty wykorzystywali – zajrzeć do spichlerza. Czy to do spichlerza sąsiada, czy też mieszkającego we dworze niemieckiego barona, nie miało to większego znaczenia. Znaczenie za to miało to, że krat mógł z tego spichlerza zabrać coś – czy to szynkę, czy zboże, albo nawet i mydło – co gospodarzowi mogło się akurat przydać. Kłopot tylko w tym, że sąsiad też miał swojego krata, którego mógł wysłać po „moje”. A „mojego” należy przecież bronić. Drugi kłopot z kolei polegał na tym, że Stary Piekielnik jest jednak istotą interesowną. W związku z tym nie „wypożyczał” tych dusz dla kratów za darmo, co to to nie! Ceną była dusza „najemcy”, co należało w piekielnych dokumentach odpowiednio pokwitować. Ale czy cwany człowiek i na to nie znajdzie sposobu?
Wspaniała to była książka, bo to nie tylko satyra na egoizm, chciwość, zapalczywość i na jeszcze kilka innych jakże ludzkich cech, ale też świetnie oddany na wpół magiczny świat, w którym ta opowieść została osadzona. Świat, w którym po niebie latają kraty, Stary Piekielnik przechadza się lasem a ludzie za pomocą magicznych maści przemieniają się w wilki i pod postacią tych wilków zakradają się żeby oglądać to, co chcą oglądać albo zdobywać to, co chcą zdobyć. To też opowieść o miłości, a nawet kilku miłościach, które jednak nie kończą się dobrze. I jeszcze opowieść o „chłopskim rozumie”, bo takim często kierują się bohaterowie, co szczególnie podobało mi się u Insta, estońskiego zarządcy na niemieckim dworze oraz u Otta, tego z cytatu na początku wpisu. Nie wiem czy potrafiłbym znaleźć jakąś główną oś fabularną tej opowieści, bo w istocie Listopadowe porzeczki wyglądały dla mnie jak zbiór następujących po sobie historii, które łączy miejsce, gdzie one się wydarzają i bohaterowie, którzy biorą w nich udział. Ale nic to! To wcale nie szkodzi, bo każda z tych historii, mimo że często oparta na powtarzającym się schemacie, była nie tylko zabawna, ale i prowokowała do zastanowienia się. Nad sobą. Albo może lepiej nad innymi, jeśli dla wygody przyjąć mentalność mieszkańców tej estońskiej wioski i, choć na chwilę, zapomnieć o panu Gogolu.
Tytuł: Listopadowe porzeczki
Autor: Andrus Kivirähk
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 8/10
#bookmeter
– Przychodzisz ze służby u diabła i chcesz się przyjąć do kościoła?
– No i co z tego? – Ott wzruszył ramionami – Praca to praca, a pan to pan. Stary Piekielnik kazał mi co prawda każdego ranka przed pracą splunąć na krzyż…
– I spluwałeś?
– Spluwałem. I czy jestem gorszym chrześcijaninem? To jeszcze ze mnie diabła nie czyni. Gdyby na przykład pastor kazał mi splunąć na obraz diabła, proszę bardzo, bez zwlekania! Najważniejsze, by służba była zacna.
„Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!” – te wspaniałe słowa pana Gogola zawsze przychodzą mi do głowy, kiedy mam okazję i przyjemność czytać dobrą komedię. „Dobrą” w moim rozumieniu znaczy tyle co taką, w której sam mogę odnaleźć swoje wady i przywary. Dobrą, to znaczy taką, w której te wady i przywary przedstawione są w sposób sympatyczny; taką, gdzie autor nie wchodzi w rolę moralisty; taką, gdzie to właśnie te wady i przywary nie tylko budują bohaterów, ale i, powodując u nich pewne zachowania, które wywołują konsekwencje, pchają akcję do przodu. Dobrą, to znaczy na przykład taką jak Listopadowe porzeczki pana Kivirähka, bo w Listopadowych porzeczkach tych moich wad i przywar jest mnóstwo. Różnica jest taka, że u mnie objawiają się te wady i przywary raczej w sposobie myślenia, w pomysłach, które przychodzą mi do głowy, a które potrafię na szczęście w jakiś sposób powstrzymać przed wcieleniem ich w życie. Choć może spowodowane jest to nie tyle moją umiejętnością samokontroli a po prostu tym, że nie umiem stworzyć własnego krata?
No właśnie. Krat. Albo bieruch. Istota wywodząca się z estońskiego folkloru, tworzona przez człowieka z tego, co akurat ma pod ręką i obdarzana duszą, którą tworzący ją człowiek „wypożyczał” niejako od Starego Piekielnika, jak czasami Estończycy nazywają diabła. Miała za zadanie pomagać w gospodarstwie, wykonując polecenia tego, który ją stworzył. Mogła na przykład pilnować ognia, ale mogła też – do czego często i chętnie mieszkańcy nienazwanej przez autora wsi swoje kraty wykorzystywali – zajrzeć do spichlerza. Czy to do spichlerza sąsiada, czy też mieszkającego we dworze niemieckiego barona, nie miało to większego znaczenia. Znaczenie za to miało to, że krat mógł z tego spichlerza zabrać coś – czy to szynkę, czy zboże, albo nawet i mydło – co gospodarzowi mogło się akurat przydać. Kłopot tylko w tym, że sąsiad też miał swojego krata, którego mógł wysłać po „moje”. A „mojego” należy przecież bronić. Drugi kłopot z kolei polegał na tym, że Stary Piekielnik jest jednak istotą interesowną. W związku z tym nie „wypożyczał” tych dusz dla kratów za darmo, co to to nie! Ceną była dusza „najemcy”, co należało w piekielnych dokumentach odpowiednio pokwitować. Ale czy cwany człowiek i na to nie znajdzie sposobu?
Wspaniała to była książka, bo to nie tylko satyra na egoizm, chciwość, zapalczywość i na jeszcze kilka innych jakże ludzkich cech, ale też świetnie oddany na wpół magiczny świat, w którym ta opowieść została osadzona. Świat, w którym po niebie latają kraty, Stary Piekielnik przechadza się lasem a ludzie za pomocą magicznych maści przemieniają się w wilki i pod postacią tych wilków zakradają się żeby oglądać to, co chcą oglądać albo zdobywać to, co chcą zdobyć. To też opowieść o miłości, a nawet kilku miłościach, które jednak nie kończą się dobrze. I jeszcze opowieść o „chłopskim rozumie”, bo takim często kierują się bohaterowie, co szczególnie podobało mi się u Insta, estońskiego zarządcy na niemieckim dworze oraz u Otta, tego z cytatu na początku wpisu. Nie wiem czy potrafiłbym znaleźć jakąś główną oś fabularną tej opowieści, bo w istocie Listopadowe porzeczki wyglądały dla mnie jak zbiór następujących po sobie historii, które łączy miejsce, gdzie one się wydarzają i bohaterowie, którzy biorą w nich udział. Ale nic to! To wcale nie szkodzi, bo każda z tych historii, mimo że często oparta na powtarzającym się schemacie, była nie tylko zabawna, ale i prowokowała do zastanowienia się. Nad sobą. Albo może lepiej nad innymi, jeśli dla wygody przyjąć mentalność mieszkańców tej estońskiej wioski i, choć na chwilę, zapomnieć o panu Gogolu.
Zaloguj się aby komentować