784 + 1 = 785
Tytuł: Dżozef
Autor: Jakub Małecki
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 6/10
#bookmeter
Takich ludzi już nie ma, skończyli się razem z powodami, dla których w ogóle istnieli. Wojna, powstanie, żegluga, w stronę nieznanych lądów. Gdy nie ma potrzeby, bohaterowie po prostu się nie rodzą.
Jakoś dziwnie mnie w ostatnim czasie ten uznany pisarz, pan Joseph Conrad, prześladuje. Znienacka pojawia się to tu, to tam. Wprost albo nie wprost. Bo zabrałem się za tę książkę, za którą zresztą już od jakiegoś czasu miałem się zabrać, po spotkaniu z panem Jakubem Małeckim, które to miało miejsce jakoś w zeszłym tygodniu w ramach IV Festiwalu imienia Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w Kielcach. Jakoś nie wpadłem na to, że już sam tytuł,
Dżozef, mógłby mi coś o jej treści powiedzieć.
Bo ten uznany pisarz, pan Joseph Conrad, zainspirował autora i opętał jedną z postaci, którą ten autor stworzył. Książka opowiada o tym co zdarzyło się w szpitalnej sali na której spotkało się czterech mężczyzn. Różnych mężczyzn. Dwóch z nich, Grzegorza i Kurza, pan Małecki pozwolił poznać dość dobrze, głównie przez pryzmat ich problemów, wątpliwości i słabości – to zawsze mocniej zapada czytelnikowi w pamięć, zwłaszcza jeśli tym czytelnikiem jestem ja. Jednego, Stanisława Baryłczaka, pozwolił poznać bardzo mocno, natomiast ostatniego, czwartego – Marudę umieścił tam nie wiadomo po co. Znów sparafrazuję pana Czechowa: jeśli nie masz zamiaru przeprowadzić na panu Marudzie wiwisekcji w drugim akcie, to nie umieszczaj go w szpitalnym łóżku w akcie pierwszym. To mój pierwszy zarzut do tej książki.
Drugim zarzutem jest trochę słaba konstrukcja tej opowieści (mimo że czytałem wydanie poprawione, z roku 2018; nie wiem jak było w pierwszej wersji, z roku 2011, no bo jej nie czytałem), która objawia się przede wszystkim w szybko przeprowadzonym i – dla mnie – trochę naciąganym zakończeniu tej historii. Z jednej strony ma to – przynajmniej tempo rozwiązania – uzasadnienie fabularne, z drugiej jednak, to nagłe zrozumienie, które spływa na jednego z bohaterów, nie wynika – znów: moim zdaniem – z niczego.
Mimo tego wszystkiego jednak, uważam że warto było poświęcić te kilka godzin na lekturę tej niedługiej w zasadzie pozycji. Bardzo podobał mi się w niej pomysł na ujęcie powiedzenia, że kiedy człowiek przenosi się w świat wykreowany przez autora rzeczywisty świat obok niego przestaje istnieć, bardzo podobała mi się również pewnego rodzaju polemika (nie wiem czy zamierzona przez autora, czy tylko zrodzona w mojej głowie) z twierdzeniem pana Umberto Eco, który miał powiedzieć
„Kto czyta książki, ten żyje podwójnie”. Fakt, że może wyjść na to, że żadne z tych żyć nie jest tak naprawdę jego.
Nie znam wiele z całkiem obszernej twórczości pana Małeckiego. Ot, do tej pory czytałem (dość dawno)
Dygot i (ostatnio)
Korowód. W mojej ocenie
Dżozef jest pozycją sporo słabszą od tych dwóch wymienionych przed chwilą. Z tej pozycji, z której podszedłem do tej lektury ciekawe było to, że można było trochę podejrzeć a jaki sposób rozwijał się autor. Bo faktycznie, w
Dżozefie pan Małecki błyszczał momentami. Dopiero w późniejszych jego utworach te błyski przybierają na sile; zamieniają się może nawet w pewien rodzaj blasku. Co będzie później, po
Korowodzie? Nie mam pojęcia. Ale chętnie się przekonam, bo na spotkaniu autor przyznał, że pracuje nad kolejną opowieścią.