Nie należy wykluczać, że polityków których wybieramy w wyborach tak naprawdę nie popiera nikt.
Od tygodnia nie czytam w internecie nic innego jak komentarze dotyczące najnowszego wyniku sondażowego Konfederacji. 11%, trzeci wynik po PiS i KO oraz aż 36% poparcia w grupie młodych mężczyzn. Przy czym „młodych mężczyzn” ujęto tu wyjątkowo szeroko (18-39 lat). Podejrzewam, że gdyby głosowali tylko ci przed trzydziestką, wynik obijałby się o większość konstytucyjną.
Nie mam zamiaru tu przytaczać wypowiedzi polityków tej partii, bo krążą w formie memów od lat i wszyscy je znają. Czy więc tak wiele osób byłoby się w stanie pod nimi podpisać? Szczerze powiedziawszy – nie sądzę.
W połowie ubiegłego wieku popularna była wśród badaczy polityki tzw. teoria konwergencji. Uważali oni, że wraz z postępem technicznym dotychczasowe podziały społeczne zejdą na dalsze tło i powstanie podział pomiędzy kastą specjalistów i niespecjalistów. Dotyczyć to miało tak bloku zachodniego jak i wschodniego, które stopniowo miały się do siebie upodabniać. Krótko mówiąc, po obu stronach żelaznej kurtyny miały powstać technokratyczne twory rządzone przez zawodowców, gdzie cała produkcja miała być skupiona w wielkich przedsiębiorstwach rządzonych czy to przez menadżerów z nadania akcjonariuszy czy działaczy z ramienia partii.
Teoria konwergencji z mody wyszła i nie do końca się sprawdziła. Ale trudno nie odnieść wrażenia, że pewne założenia stają się słuszne.
Wraz z postępującą globalizacją pewne wzorce kulturowe i prawne rozpowszechniły się po całym świecie, po świecie zachodnim w szczególności. Dotyczy to też polityki. Różnice polityczne stopniowo zacierają się zmierzając do słynnej „ciepłej wody w kranie”. Uprzedzając zarzuty: programowo partie polityczne, np. PSL i Partia Razem różnią się znacznie. Jednak różnice te, bardzo rzucające się w oczy porównałbym do różnic pomiędzy mieszkaniami w jednym bloku. Standard może być zupełnie inny. Ale to ciągle ten sam blok i te same fundamenty.
Przeanalizujmy może taki przykład: konsumpcjonizm
Jest on obecnie szeroko krytykowany za szkody jakie wyrządza środowisku oraz na różnice majątkowe na świecie. Tu wszyscy mniej więcej się zgodzą. Jednak załóżmy hipotetycznie, że rozpasana konsumpcja nie szkodzi przyrodzie i że każdy może sobie na nią we w miarę jednakim stopniu pozwolić. Czy byłaby wtedy zła? Zapewne większość ludzi uznałaby, że nie. Jednak fundamenty zarówno lewicowe jak i chadeckie prowadzą do wniosku, że konsumpcjonizm jest zły sam w sobie, bo dehumanizuje człowieka i sprowadza go do zbioru rzeczy jakie posiada.
Powstała więc kasta zawodowych polityków poruszająca się, przy wszystkich różnicach na mniej-więcej wspólnym fundamencie ideowym.
Samo w sobie byłoby to jeszcze do przeżycia, gdyby nie fakt, że równocześnie zanikła sfera publiczna. Gdy tworzono zręby obecnego systemu demokracji liberalnej prawa wyborcze miało max kilka procent z ówczesnej, dużo mniejszej populacji. Jeżeli weźmiemy np. pierwotny zapis konstytucji USA mówiący o jednym reprezentancie na 30 000 ludzi (bez Indian i niewolników) to okaże się, że tak naprawdę parlamentarzystę wybierało niekiedy kilkaset osób z mniej więcej jednolitej grupy społecznej. To z kolei oznaczało, że wybory te bardziej przypominały wybory wójta w małej gminie niż współczesne masowe głosowania parlamentarne.
„Odpowiedzialność” polityka wybranego przez ludzi, których niemal wszystkich zna przynajmniej z imienia i nazwiska wygląda zupełnie inaczej niż takiego który musi „zdobyć dziesiątki tysięcy głosów”.
Właśnie – głosów, nie poparcia. „Poparcie” jest czymś ciągłym i względnie stałym. Głosowanie to jednorazowy akt dokonywany raz na 4 lata. Oczywiście poparcie ciągle jest ważne, ale nie jest to poparcie wyborców. Jest to poparcie ze strony kolegów i koleżanek z partii w ramach walki poszczególnych frakcji. Tu rzeczywiście ciągle liczą się tradycyjne umiejętności polityczne.
Redukcja roli obywatela do postawienia raz na kilka lat krzyżyka wiąże się z kolei z ogromnymi konsekwencjami.
Nie mogąc nic dodać od siebie wyborca musi w swojej decyzji uwzględnić wszystkie czynniki i wątpliwości. W takiej sytuacji ciężko jest powiedzieć co my byśmy chcieli. Dużo łatwiej jest stwierdzić czego na pewno byśmy nie chcieli. I tak zamiast wybierać „na kogo” podejmujemy decyzję na kogo na pewno nie. To z kolei stwarza ogromną lukę dla partii „antysystemowych” czyli kontrariańskich, mechanicznie podważających wszystko co mówi większość. Nie jest w tym wypadku istotne, co taka partia popiera, ważne przeciw czemu (a raczej przeciw komu) działa.
W ostatnich wyborach w USA, tradycyjnie przegrywanych przez partię Prezydenta Demokraci odnieśli całkiem niezły wynik. I to mimo kiepskich notowań samego Joe Bidena. O przepraszam, niezły za jednym wyjątkiem: na Florydzie gubernator Ron De Santis zmiótł Demokratę z planszy, robiąc wynik najlepszy od dziesięcioleci. Czy miał tu znacznie fakt, że De Santis od dłuższego czasu jest atakowany przez Donalda Trumpa, którego faworyci ponieśli liczne porażki? Nie wiem, choć się domyślam. Podejrzewam, że w tych wyborach największy wynik zrobiła opcja „głosuję na swojego kandydata z obrzydzeniem, bo druga strona jest jeszcze gorsza”.
Do tej pory uważałem, a wielu uważa nadal, że zjawiska pokroju Trumpa czy Konfederacji to ogromne zagrożenie dla współczesnej demokracji. Co jednak jeżeli jest zupełnie odwrotnie i trzyma się ona właśnie ze strachu przed tego typu ludźmi, a ich wyborcy to po prostu ludzie, którzy jedno „mimo wszystko” zamienili na drugie?
PS: można mi postawić kawę (tudzież piwo) na:
https://buycoffee.to/filozofiadlajanuszy
#filozofiadlajanuszy #polityka #konfederacja
Zaloguj się aby komentować