Co sądzi milcząca większość?
Ogromna większość użytkowników Internetu nigdy się w nim nie wypowiada. Na ile uprawnione jest przyznawanie im takich samych poglądów jak te wyznawane przez aktywną mniejszość?
Powiedzenie „milcząca większość” weszło do słownika w 1969 roku
Wtedy to Prezydent USA Richard Nixon trapiony masowymi protestami przeciwko wojnie w Wietnamie odwołał się do „milczącej większości Amerykanów”. Prezydent wychodził z założenia, że większość Amerykanów popiera jego politykę, ale w ogóle tego nie okazuje, w przeciwieństwie do bardzo głośnych aktywistów. Od tamtej pory świadomości istnienia ogromnej rzeszy ludzi, którzy swoje zdanie mają, ale go nie wypowiadają stale towarzyszy politologom.
Nie inaczej jest w Internecie
Zasada „1%” głosi, że zaledwie jeden procent użytkowników tworzy treści, kilka procent wchodzi z nimi w interakcję, a cała reszta tylko biernie przegląda. Różne badania podają tu różne wartości, wszystkie są jednak do siebie zbliżone: nagłówki piszące o tym, że „internauci” się o czymś wypowiedzieli to bzdura. To jedynie koniuszek góry lodowej o nazwie „społeczność internetowa”.
Co o nich wiemy?
Cóż – niewiele. Odruchowe ekstrapolowanie poglądów aktywistów na ogół populacji jest bardzo poważnym błędem. Szczerze powiedziawszy, myślę, że nie tylko prawdopodobieństwo przeczy takiemu rozwiązaniu. Muszą być jakieś cechy sprawiające, że jedni ludzie garną się do twórczości, a inni nie. Mamy więc do czynienia z dwoma „typami” ludzi i skoro różnią się pod tym względem, to mogą się różnić też przed innymi.
Oczywiście statystycy doskonale o tym wiedzą
Każde badanie statystyczne jest obarczone błędem (swoją drogą od dawna nie widziałem, żeby któryś artykuł prasowy o tym wspominał, jakby sondaż był wyrocznią), a badacze mają swoje metody korekty standardowych skrzywień. Stąd też sondaże wyborcze mniej więcej pokrywają się z rzeczywistością. Tyle tylko, że sondaże wyborcze badają konkretne zachowanie: na kogo się zagłosuje w wyborach. To zaś, jak pisałem poprzednio może wynikać z najróżniejszych motywacji, niekoniecznie ze zgodności z poglądami głoszonymi przez jakiegoś polityka czy jakąś partię.
To zaś powinno napawać niepokojem
Schemat powtarzający się we wszystkich rewolucjach jest taki, że politycy kompletnie nie rozumieli ludzi, którzy z kolei patrzyli na polityków jak na przybyszów z innej planety. W końcu ta skrajna alienacja przeradzała się w regularny sprzeciw i gilotyny szły w ruch.
Co stoi na przeszkodzie, by tą przepaść zasypać?
Odwołam się tutaj do dwoje myślicieli którzy różnie od siebie opisali zjawisko upadku sfery publicznej. Zdaniem Hanny Arendt problem wynikał z obecnego systemu politycznego, zaś Jurgen Habermas dostrzegał go w mediach.
Hanna Arendt już była na blogu przy okazji słynnej koncepcji „banalności zła”. Oglądając na żywo proces hitlerowskiego zbrodniarza Adolfa Eichmanna uznała ona, że za złem współczesnych totalitaryzmów stoi bezmyślność i wyzbycie się własnego rozumu na rzecz ślepego, mechanicznego wykonywania rozkazów.
No dobrze, ale dlaczego nagle ludzie zaczęli bezmyślnie słuchać jakiegoś niespełnionego malarza z dziwnym wąsem?
Arendt w swojej pracy „O kondycji ludzkiej” porównała dwa modele demokracji – antyczny i współczesny.
Starożytność znała (to oczywiście model mocno uproszczony) jasny podział na sferę prywatną i publiczną. Sfera prywatna – gospodarstwo domowe (oikos, od tego słowa pochodzi „ekonomia”) była bytem hierarchicznym, gdzie wszyscy byli podporządkowani głowie rodziny. Tam odbywała się produkcja ekonomiczna i to oikos były odpowiedzialny za zjawisko nazwane „gospodarką”.
Głowa rodziny jednak, uczestnicząc w życiu publicznym stawała w obliczu równych sobie ludzi.
Życie publiczne jednak było czymś znacznie innym niż to co znamy teraz. Każdy obywatel wręcz był skazany na uczestniczenie w nim, a do szerokiej „polityki” (czyli życia polis – wspólnoty) należały też liczne święta, rytuały religijne czy przedstawienia teatralne. To w sferze publicznej człowiek (czy raczej: wolny mężczyzna) wolny mógł się w pełni realizować tocząc nieustanną, bezkrwawą walkę o wyznawane przez siebie ideały.
Zdaniem żydowsko-niemiecko-amerykańskiej filozofki dzisiejsza sfera publiczna znacznie się od niej różni
Zatarciu uległa różnica między tym co prywatne i tym co publiczne. Zamiast obywateli władzę sprawuje na co dzień zawodowa kasta polityków, od których oczekuje się dobrego zarządzania państwem, na wzór zarządzania przedsiębiorstwem czy gospodarstwem. Zbytnia rywalizacja polityczna jest postrzegana jako szkodliwa, jeżeli prowadzi do obstrukcji w wydajnym „rządzeniu”. Rola obywateli w dużej mierze sprowadzona jest do roli głosujących maszynek. I można jej swobodnie nie wypełniać.
Kluczem do przełamania tej obywatelskiej apatii jest wprowadzenie takich zmian, które wymuszą niejako istnienie permanentnej strefy publicznej wszystkich obywateli. Niestety, Hannah Arendt jest stosunkowo mało płodna jeżeli chodzi o konkrety. Podaje jedynie wzory ustrojowe – hierarchiczne rady delegatów istniejące w początkowych fazach wielu rewolucji. Takim radom daleko było do zawodowego grona polityków i wpływających na nich lobbystów. To byli autentyczni delegaci przenoszący wyżej wyłącznie głos dołów.
Właśnie – a co z głosem? Wydawać by się mogło, że współczesne realia internetowe to idealne miejsce do tego, aby każdy mógł się wygadać.
Jednak nie do końca. Jurgen Habermas widział we współczesnych mediach (przy czym było to 60 lat temu a miał na myśli głównie radio i telewizję) główny bloker debaty publicznej. W idealnej (aż nazbyt wyidealizowanej) przeszłości początków czasów nowożytnych istniała, skupiona wokół różnych salonów i kawiarni rzeczywista sfera publiczna. Ludzie na bieżąco dyskutowali ze sobą, a jeżeli ktoś czuł się wykluczony mógł „założyć” własne kółko dyskusyjne. Było to możliwe z dwóch powodów: po pierwsze, grono obywateli było dosyć wąskie i ograniczało się do garstki bogatych mężczyzn. Po drugie, próg wejścia na rynek medialny był stosunkowo niski i wystarczyło zainwestować trochę grosza w małą drukarnię. Bardziej przypominało to lokalną politykę w małej gminie.
Współczesne media masowe niewiele mają z tym wspólnego.
Opanowany przez koncerny medialne rynek praktycznie nie pozwala wejść komuś nowemu. Najgorzej jest w branży social mediów, gdzie każdy perspektywiczny startup dostaje szybko propozycję nie do odrzucenia: albo cię kupujemy, albo wycinamy. O tym „co mówią internety” w ogromnej mierze decydują algorytmy Google, Facebooka i Twittera, które wybierają nam treści pojawiające się na głównej stronie. Takie algorytmy z zasady nie mogą być bezstronne i faworyzują jakiś rodzaj materiałów choćby ze względu na formę. A ta zawsze jest powiązana z treścią.
Tak naprawdę więc nie mamy pojęcia, czy to co uznajemy za „poglądy społeczeństwa” jest nimi rzeczywiście czy też bezprawnie ekstrapolujemy na wszystkich poglądy grupek walczących ze sobą, internetowych aktywistów i zawodowych polityków. Nie wiemy, bo istniejące realia polityczne i medialne zdobyć takiej wiedzy nie pozwalają a skazani jesteśmy na jedynie często pośrednie spekulacje. To trochę jak gotowanie zupy pod przykryciem i próba zgadnięcia na czują kiedy zacznie się podnosić. Ryzyko, że nie zgadniemy a zupa wykipi jest bardzo duże.
PS1: można mnie znaleźć na FB, Instagramie i Hejto:
https://www.facebook.com/filozofiadlajanuszy
https://www.instagram.com/filozofiadlajanuszy/
https://www.hejto.pl/spolecznosc/filozofia-dla-januszy
PS: można mi postawić kawę (tudzież piwo) na:
https://buycoffee.to/filozofiadlajanuszy
#filozofia #filozofiadlajanuszy