LAURA DE GOZDAWA TURCZYNOWICZ. "When the Prussians Came to Poland. The Experiences of an American Woman during the German Invasion" - wydana w Nowym Jorku w 1916 roku
Cześć 35 Podróż
#iwojnaswiatowa #historia #pierwszawojnaswiatowa #1wojnaswiatowa #ciekawostkihistoryczne
12 września 1915 roku wyruszyliśmy w podróż! Zaledwie rok wcześniej przybyliśmy do Wilna, po pierwszej ewakuacji Suwałk. Cóż, nie wiedziałam wtedy, co mnie czeka, co będę przeżywać, chwila po chwili? Tej nocy nie poszłam do łóżka, ale siedziałam i rozmawiałam z moim prawdziwym i wypróbowanym przyjacielem, kucharką. Już wtedy próbowała nakłonić mnie do zmiany zdania, mając pewność, że Niemcy zrobią nam tam straszne rzeczy. Wszyscy byliśmy gotowi i czekaliśmy, kiedy o siódmej przyszedł po nas żołnierz. Ledwie zerknąłam na nasz stary dom, teraz prawie pozbawiony mebli, który nic już dla mnie nie znaczył, tylko cierpienie! Ostatnią wizją było moje pianino w ogrodzie, z odłamaną nogą, przechylone z jednej strony, z otwartym wnętrzem, białym od deszczu i słońca. Tej jazdy na dworzec przez szarą wrześniową mgłę, zimną i niewygodną, niełatwo zapomnieć.
Zastaliśmy stację otoczoną wojskami, które miały jechać tym samym pociągiem. Kilku z nich tłoczyło się wokół, próbując przemówić do dzieci. Nie byłam już w uniformie czerwonego krzyża i może myśleli, że nie jesteśmy Polakami!
Był tam porucznik i przedstawiał kapitana, który miał nas odwieźć do Margrabowej [Olecko]. Jeszcze raz rozmawiałam z moją kucharką, mówiąc jej, żeby uważała na swoje pieniądze, żeby nikt ich nie znalazł. Również po to, aby dostarczyć pieniądze, które zostawiłam dla rosyjskiego szpitala; niewiele, ale wystarczy na zakup tygodniowego mleka. Zobaczyłam, że moje trzy pudła są z nami i w końcu wiedziałam, że jestem w drodze. Nikt nie zamierzał nas powstrzymywać!
Mały pies Dash wydawał się wiedzieć, że coś się dzieje. Opowiedziałam kucharce, gdzie stoi butelka eteru i jak jej użyć, jeśli nadejdzie czas, kiedy nie będzie jedzenia dla Dasha.
Dowodzący oficer powiedział mojej kucharce, żeby odeszła, bo już czas, a ja zostałam sama z trójką moich dzieci i udawałam się do wrogiego kraju. Kiedy pociąg odjechał, dzieci spostrzegły Pana W., szarmancko wymachującego kapeluszem, żeby pożegnać nas na naszą drogę. Chciałbym wiedzieć, czy przeżyje zimę?
Przejeżdżaliśmy przez ograbiony kraj; nie było lasów ani domów. wszędzie tam pracowali więźniowie. Kapitan, który nas odwoził, był tak zmęczony, że ledwie mógł mówić. Sześć tygodni był w ruchu ze swoimi ludźmi. Zauważyłam mężczyzn, siwych, młodych-starych, z pomarszczonymi i zmęczonymi twarzami.
W końcu dotarliśmy do Margrabowej w Prusach Wschodnich i wyciągnięto nas z pociągu wojskowego na stację, bo trzeba było przejrzeć dokumenty. Na stacji skuliliśmy się w kącie; nie było nawet krzesła, na którym można by usiąść, chociaż Stasia trzymałam w ramionach, inne dzieci przytuliły się do mnie, bo się przestraszyły. Czekaliśmy i czekaliśmy, przyglądając się z zaciekawieniem wielu całkiem zwyczajnym ludziom zgromadzonym tam, głównie kobietom i dziewczętom w swoich „niedzielnych strojach” czekających na pociągi sanitarne przywożące rannych. Dzieci zrobiły się niespokojne, bolały ich nóżki. Szepnęłam im, żeby usiedli na podłodze. Po chwili, sama prawie padając ze zmęczenia, dzieci zaczęły płakać, błagać, żeby już iść.
Zapomniałam się i powiedziałam:
- „Hush dearies! the train is soon coming be patient!”
Niektóre kobiety z tyłu nagle zakrzyczały do mnie „Englanderin” [Angielka].
Stanąłam przed nimi, mówiąc: „Nein Americanerin” [Nie Amerykanka].
„Alles gleich” (wszystko jedno).
Zaczęli w nas rzucać przedmiotami, pluć na nas. Zebrałam przed sobą moje dzieci, okrywając je spódnicą, modląc się o przybycie oficera. Przybył, jak mi się zdawało, stu latach, odpychając na bok naszych dręczycieli.
„Prowadź nas szybko, Herr Offizier. Wolę twoich żołnierzy od twoich kobiet!”
Kiedy weszliśmy do pociągu, musiałam wyszorować płaszcz i spódnicę. Długi dzień w pociągu, dzieci były nieszczęśliwe, trochę głodne i spragnione. Staś był bardzo słaby.
Wieczorem dotarliśmy do Insterburga, aby tam przesiąść się do innego pociągu. Dostaliśmy wygodne coupe, ale wkrótce musieliśmy z niego zrezygnować, bo spodobało się jednemu człowiekowi. Musiałam ustąpić, chociaż miałam bilet pierwszej klasy.
Po niekończącej się nocy dotarliśmy do Berlina o szóstej rano. Na stacji nie było tragarzy ani taksówek. Miejsce, w którym miałam się zatrzymać, było na szczęście niedaleko, ale zanim do niego dotarłam, prawie upadłam ze zmęczenia. Osobie nieprzyzwyczajonej trudno jest nosić dziecko, nawet jeśli jest ono lekkie.
„Hotel” był najstraszliwszą dziurą, w której stale czuwała policja. Młody Rosjanin internowany tam, syn zamożnej rodziny piotrogrodzkiej, został zmuszony do wykonywania obowiązków tragarza i chętnie to robił, zamiast przebywać w obozie dla internowanych. Zaprowadzono nas do pokoju, zatęchłego „zamkniętego, żeby nie wnikał kurz”, a po nakarmieniu dzieci - było mleko, jajka i masło - byłam zmuszona je opuścić, aby zgłosić się na policję. Następnie zaczęłam zwiedzać zmęczona okolice Komendy Głównej Policji i Komendantury. Kazano mi porozumieć się z moją ambasadą i naturalnie poszłam do Amerykańskiej!
Powiedziano mi, że nic nie mogą dla mnie zrobić - Byłam obywatelką rosyjską!
To było trudne, w tym momencie, ponieważ opierałam się na tym, że ktoś przynajmniej trochę mi pomoże. Nie pozostało mi jednak nic innego jak udać się do konsulatu hiszpańskiego, tak jak mi polecono. Tam zostałam przyjęta z najwyższą życzliwością, powiedzieli mi, żebym się nie martwiła, mój paszport zostanie wydany!
Zmuszona do ciągłego powiadamiania policji, gdzie się znajduję, trudno było zrobić to, co było konieczne. Na przykład musiałam ciągle chodzić do biura linii parowcowych, zastanawiając się, co się dzieje z moimi dziećmi pod opieką kobiety, która była właścicielką „Hotelu!”. Tej nocy kapitan policji z dystryktu przyszedł zobaczyć, czy jestem w domu i przejrzeć nasze rzeczy.
Następnego ranka ta sama męcząca runda. Ale około południa powiedziano mi, że mój paszport zostanie wydany, gdy tylko ktoś zidentyfikuje mnie jako obywatela amerykańskiego, przed moim ślubem z Polakiem-obywatelem rosyjskim. Serce dochodzoiło mi do gardła, ale znał mnie człowiek z konsulatu amerykańskiego. Powiedział, że słyszał, jak śpiewałam "The Star Spangled Banner" na amerykańskiej kolacji z okazji Święta Dziękczynienia w Berlinie jakieś dziewięć lat temu, rok przed moim ślubem!
To wydawało się zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe! Przypomniałam sobie tą kolację, kiedy śpiewałam, by zadowolić amerykańskiego lekarza, dobrego przyjaciela, który był rozczarowany swoim solistą. Moja nauczycielka, która była tam z żoną i córkami, przekonywała mnie, że mam ładną sukienkę i umiem śpiewać! To miało nas uratować! "Star Spangled Banner" znaczy dla mnie więcej niż narodowy hymn.
Dostałam paszport, udałam się do konsula Holandii, który go sprawdzał. Zaklinał mnie, żebym nie próbowała niczego przemycać, nawet najdrobniejszego papieru. Dla mnie oznaczałoby zamknięcie w twierdzy.
Pytali mnie też, jak mnie traktowano, mówili, że konsulat to terytorium Holandii, więc odważyłam się mówić. Powiedziałam mu, że obawiam się, że w Berlinie same mury mają uszy.
Raz jeszcze musiałam stawić się w Komendzie, gdzie potraktowano mnie z niezwykłą surowością, przesłuchiwano ostro również innych przechodzących przez to samo Anglików i Rosjan traktowanych jak psy. W końcu powiedziano mi że o ósmej następnego ranka, mój pociąg odjeżdża do Holandii.
Tej nocy, kiedy już wszystko było załatwione, wróciłam do moich dzieci, prawie o dziewiątej, tak zmęczona, że padłam! Dzieci chciały rozmawiać i bawić się po kolacji, a ja cieszyłam się, że mam chwilę wytchnienia. Staśowi było lepiej po zmianie powietrza. Kiedy zacząłam kłaść dwójkę do łóżka, Władek chciał się bawić, nie wiedział, jak bardzo zmęczona jest jego mama, i biegał po pokoju, tam i z powrotem, między tymi niemieckimi łóżkami!
Kapitan policji otworzył drzwi i poprosiłam go o pomoc. Złapał Władka, porozmawiał z nim, trochę się pobawił, żeby wszystkie dzieci się zainteresowały, a on go rozebrał, składając ubranka dziecka w schludny stosik, a ja po prostu siedziałam spokojnie i mu na to pozwalałam! Powiedział: „Bardzo mi przykro. Sam mam ośmioro dzieci!”
Kiedy dzieci już spały, musiałam jeszcze spakować i rozpróć pluszowego misia Wandy, który zawierał bardzo potrzebne papiery i listy. Jeden pochodził od żołnierzy, których karmiłam, opowiadających różne rzeczy, niemal dziecinne w swojej prostocie. Dokument lub dwa, które chciałam przejrzeć. Zniszczyłam je wszystkie, spalając je i jeszcze raz, zaszywając Misia. Tej nocy nie położyłam się, prześladowana strachem przed spóźnieniem się na pociąg.
W końcu był ranek i czas na pociąg. Mieliśmy jedzenie na drogę, nawet szynkę! Pięć marek za funt, masło za cztery marki. Po trochu wszystkiego, chleb i marmolada. Przyszedł rosyjski chłopak, żeby zanieść nasze rzeczy i chwilę razem porozmawialiśmy. Opowiedział mi o zamieszkach związanych z chlebem poprzedniego dnia, podczas których wezwano policję. Mógł napisać tylko kilka słów do swoich rodziców i zawsze bał się, co może mu się stać.
Mój rachunek raczej mnie zdumiał, trzydzieści marek dziennie! Ale w końcu byliśmy w drodze. Żegnaj Berlinie! Zostawiłam tam wiele fotografii, których już nigdy nie spodziewam się zobaczyć, bojąc się zabrać je na granicę.
Kolejny długi dzień w pociągu przez większość czasu z opuszczonymi zasłonami! Tuż przed Bentheim widziałam grupę jeńców angielskich i belgijskich pracujących przy drodze. Pociąg się zatrzymał, ale oni nawet nie spojrzeli w górę, wychudzeni, obdarci, bez wystarczającej chęci życia, by cokolwiek ich dotyczyło. Pragnąłam im pomóc, ale nie mogłam nawet wyglądać, jakbym to zrobiła, byłoby to dla nas zbyt niebezpieczne.
W Bentheim, dzięki mojemu certyfikatowi Czerwonego Krzyża, zostałam zabrana jako pierwsza do kontroli. Spodziewali się mnie, oczywiście! Zostaliśmy rozebrani do każdego centymetra skóry, zbadana przez kobietę, która wyrzuciła nasze ubrania dyżurującym funkcjonariuszom. Upokarzające jest czesanie włosów z obawy, że coś zostało napisane na skórze głowy. Dzieci bardzo się zdenerwowały i obraziły. Po tym przeszukaniu wyglądaliśmy jak worki na szmaty, z wyrwanymi podszewkami z czapek, butów, płaszczy.
Usilnie błagałam o zatrzymanie pokazywanych w Suwałkach papierów. W końcu zgodzili się wysłać je na parowiec razem z moim modlitewnikiem. Kufry nie dotarły i powiedziano mi, że prawdopodobnie nie przybędą! Zapytana, co zawierają, powiedziałam, że „futra, ubrania i płótno” „Futra i płótno są konfiskowane na okupowanym terytorium”. Moje ubrania mogą zostać odzyskane po zakończeniu wojny!
Biedne dzieci były tak wyczerpane czekaniem na stacji, że kiedy w końcu wsiedliśmy do pociągu, z trudem zorientowałam się, że pokonany został ostatni punkt oporu, że za kilka minut będziemy poza terytorium Niemiec!
Kiedy rzeczywiście byliśmy w Holandii, zaczęłam się tak gwattownie trzęść, że wydawało mi się, że rozpadnę się na kawałki; ale jak zwykle moje dzieci mnie potrzebowały i były głodne.
Byliśmy wolni! Aby oddychać wolnym powietrzem, aby po raz kolejny nie mówiono już, co robić, a czego nie? Aby już nie widzieć więźniów bezradnych, aby im pomóc. Aby mieć biały chleb dla dzieci. Co to wszystko dla mnie znaczyło? Całe siedem miesięcy niewoli sprawiło, że doceniłam wolność. Nadal nie miałam wieści od męża, ale teraz mogłam wysłać telegram do Piotrogrodu, informując go, że żyjemy, choć jesteśmy w drodze do Ameryki, bo dałam słowo, że jedziemy do Ameryki.