#pasta
Rok 965. Ty, Ziemowit, zwykła serwatka spod chwosta, 17 wiosen.
Razem z całą drużyną przybocznych pilnujecie namiotu, w którym wasz książę, Mieszko, przyjmuje poselstwo czarnych kapłanów. Boisz się, bo pamiętasz jak stary Siemomysł opowiadał, że bóg czarnych kapłanów nie lęka się śmierci. Zapytałeś o to jednego z żerców Peruna, ale on napluł ci w pysk i zagroził, że jak jeszcze raz zapytasz, to twój chwost oparszywieje i odpadnie jak żołędzie jesienią. Boisz się o chwosta, więc nie pytasz.
Słyszysz jak największy czarny kapłan przemawia do Mieszka:
– Wszystkie święte drzewa zrąbiecie i w ogniu żywym spalicie! – Chędożyć drzewa – pomyślałeś sobie. Przecież każdy lebiedź wie, że bogi wchodzą w drzewa tylko na chwilę, jak mają taki kaprys.
Czarny kapłan skrzeczy dalej:
– Wszystkie posągi Świętowida, Peruna, Trygława i Swarożyca, z ziemi wyrwiecie i w jeziorach potopicie! Eeee… Chwosta kładę na posągi… Bogi i tak mają nas za kiepów, czy im złożymy ofiarę, czy nie – powiedziałeś sobie w duchu.
– Wielożeństwo, jako obrzydliwe znać będziecie i je, jako Krystusowi niemiłe, odrzucicie! Iiiii tam – machnąłeś ręką. Przecież po powrocie z wypraw i tak najczęściej siedzisz w ziemiance, gapiąc się na pajęczyny, bo białogłowy nie chcą z tobą gadać, a ty z nimi konwersować też nie chcesz, bo trochę ci to nie idzie, a trochę nie masz śmiałości. A targania chwosta do giezła siostry przecież Ci nie zabronią, bo i skąd by mieli o tym wiedzieć…
– A… i te wasze zimowe obozowanie, bezpowrotnie zakończycie! – wyrzekł kapłan.
Ręka sama powędrowała ci do głowni miecza. Rzuciłeś okiem na towarzyszy. Męczywór, syn Kałomira, wyszarpał czekan zza pasa. Lestek, leśna znajda, dobył swojego krzywego noża, a Bździgost, zakląwszy szpetnie, złapał cep bojowy w obie ręce i zakręcił nim młynka, aż powietrze zafurczało. Jak jeden mąż wpadliście do namiotu gotowi zabijać. Mieszko, widząc co się dzieje, krzyknął: STAĆ! WSTRZYMAĆ SIĘ! Dla pewności huknął jeszcze Bździgosta pięścią w łeb. Ten wypuścił cep z rąk, po czym głośno sfajdał się w szarawary i padł na ziemię jak germański tarczownik. Mieszko z podniesioną głową spojrzał dumnie na czarnego kapłana i powiedział:
– Nie będzie więcej zimowego obozowania.
Chociaż twardo stałeś na nogach, w tym momencie wydawało Ci się, że ziemia rozwarła się pod tobą i wpadasz w wielką, bezdenną czeluść.
Zanim ocuciliście Bździgosta, wrzucając go do strumienia, czarni kapłani wsiedli na wóz i odjechali. Cała drużyna chodziła zasępiona po obozie, jak gdyby im ktoś szczyn dolał do przydziałowej porcji miodu. Po zmroku, gdy wszyscy, nawet książę, zasiedli wokół ogniska, młody Walimir nie wytrzymał i zapytał:
– Ale książę, to już od tego roku nie będziemy zimować? Nawet na dwa dni?
Oczy was wszystkich skierowały się na młodego zuchwalca. Miał dopiero 15 wiosen i jeszcze dobrze nie znał obyczajów panujących w drużynie. Na szczęście Mieszko wyraźnie lubił chłopaka i tylko złamał mu rękę kopniakiem. Później wszyscy zaczęliście się śmiać, bo Walimir po kopniaku wpadł do ogniska i szarawary zapłonęły mu na dupie. Zaraz po tym, Walimir zaczął wymachiwać złamaną ręką i wołać:
– O nie… jestem wikingiem i przeszkadza mi złamana ręka… Ojojoj… Na Odyna…
Przykładał sobie przy tym dłonie do głowy, udając że ma hełm z rogami. Razem z innymi wojami prawie tarzaliście się ze śmiechu, tak dobrze chłopak udawał wikinga.
Kiedy śmiechy ucichły, Mieszko wstał, powiódł po was wzrokiem i powiedział:
– Wojowie… Przelewałem z wami krew naszych wrogów, wznosiłem z wami rogi z miodem z naszych barci. Dziś rozmawiałem z czarnymi kapłanami nowego boga, którzy przyszli do nas z południa, od Czechów. Zdecydowałem, że wszyscy, całe księstwo wyrzekniemy się starej wiary i przyjmiemy nowego boga, który jest tak dzielny, że wychędożył w rzyć samą śmierć. To oznacza, że wiele się zmieni.
Słuchałeś z innymi i kiwałeś rozumnie głową. Książę ciągnął dalej:
– Zmieni się wiele, ale nie wszystko. – Tu Mieszko wzniósł w górę prawą dłoń, w której wyraźnie widać było skrzyżowane palce środkowy i wskazujący.
– Jasne, że kurwa będzie zimowe obozowanie! – ryknął Mieszko – żercy Świętowida mówią, że na Ślęży żaden bóg niczego nie widzi! Nawet ten, co chędoży kostuchę!
Zacząłeś do społu ze wszystkimi wrzeszczeć z radości. Pochwyciliście księcia, i jęliście podrzucać go w górę i głośno wiwatować
***
Dni stawały się coraz krótsze i chłodniejsze. Śnieg gęsto pokrył grodzisko w którym czekaliście zimowego przesilenia. Dzień przed wymarszem, Mieszko wysłał czarnych kapłanów nowego boga z misją, do oddalonego o tydzień drogi grodziska, tak by niczego nie podejrzewali. Następnego dnia po ich wymarszu cała drużyna karnie ruszyła w kierunku Świętej Góry Ślęży.
Po dwóch dniach marszu zaśnieżonym traktem, dotarliście na miejsce. Wszyscy już tam byli. Czesi, Rusini, chłopaki z Grodów Czerwieńskich, drużyna z Milska, prawie cała obsada Łużyc, Mołdawianie, Morawianie, Pieczyngowie, załoga z Kijowa i oczywiście Wieleci. Ci ostatni, specjalnie przybyli tydzień wcześniej, by dłużej chłonąć atmosferę.
Kiedy synowie wszystkich słowiańskich plemion weszli tajnym przejściem do wnętrza Świętej Góry Ślęża, zgodnie z pradawnym rytuałem zdjęliście tuniki i koszule, aby obmyć się w podziemnym źródle żywej wody. Następnie razem za wszystkimi, podążyłeś w głąb groty, aż dotarłeś do podziemnego, gorącego jeziora Samorogoszcz. Tam, aby nie obrażać tradycji ojców, wespół ze wszystkimi zdjąłeś szarawary i wszedłeś w gorącą toń jeziora.
Kiedy zanurzyłeś się po pas, zauważyłeś, że stoi obok ciebie potężny Rusin. Woda parowała wokół niego, mierzwiąc jego klatkę piersiową, owłosioną na podobieństwo niedźwiedzia. Rusin spojrzał w twoim kierunku i oblał się rumieńcem. Wyciągnął do ciebie dłoń, wielką jak bochen chleba, drugą pokazując na siebie i mówiąc: Danyłło. Uścisnąłeś jego rękę. Poczułeś, że robisz się jeszcze cieplejszy niż woda w świętym jeziorze.
Kątem oka dostrzegłeś, jak Mieszko, trzymając się za ręce z Wielkim Księciem Kijowa, schodzą niespiesznie do wody. Kiedy zanurzyli się po pas, Mieszko zaczął masować jego plecy.
Danyłło, chcąc odzyskać uwagę, położył swoją wielką łapę na twoim barku. Skinieniem głowy wskazał na Mieszka i Księcia Kijowa, dając Ci do zrozumienia, że też może Cię wymasować. Ostrożnie pozwoliłeś sobie poddać się jego zabiegom.
Dookoła was gęstniało już od par, trójek, a czasami nawet czwórek. Danyłło, masujący cierpliwie twoje barki, delikatnie naparł na nie, zmuszając cię, abyś odrobinę się pochylił. Poddałeś się jego prośbie. Nagle poczułeś tworzące się ognisko bólu, w miejscu poniżej twoich pleców. – Ten zdrajca przemycił włócznię! – przemknęło Ci przez myśl. Po chwili zrozumiałeś jednak, że wcale nie jest to włócznia, a już na pewno nie taka, jak ta świętego Maurycego, o której tyle prawili czarni kapłani nowego boga.
Wszyscy Słowianie są braćmi – pomyślałeś z
amykając oczy…