Społeczność
Podróże
Poprzedni dzień był dość długi i na sen miałem niespełna 3 godziny. To i tak dużo, ponieważ jest Październik i wschód słońca jest dopiero o 8 rano. A to właśnie wschód słońca miałem w planie przywitać ze szczytu wulkanu. W sezonie bardziej letnim mógłbym nie spać wcale
W środku nocy musiałem dojechać samochodem do parku narodowego Teide na parking znajdujący się na wysokości 2tys metrów. Już sam przyjazd sprawiał, że czułem się trochę inaczej. Na tej wysokości ciśnienie powietrza jest porównywalne do ciśnienia panującego wewnątrz samolotu będącego na 10tys metrów. Zapewne znacie to uczucie.
Parking niewielki i bardzo szybko został zapełniony a była dopiero 2:10. Pierwszy szok to idealnie czyste niebo, gdzie księżyc i gwiazdy rozświetlały całą okolicę. Drugi to temperatura, gdzie wyjeżdżając z domu było 24° a tu jest już stopni 15.
Zabrałem z samochodu swoje graty, włączyłem latarki i ruszyłem szeroką kamienistą drogą przed siebie. Przed sobą w znacznej odległości widziałem światła kilka grup poruszających się w tym samym kierunku. Po pewnym czasie stwierdziłem, że latarki nie są potrzebne, ponieważ księżyc i gwiazdy są tak jasne, że rozświetlają całą drogę. Inni zapewne doszli do podobnych wniosków, ponieważ światła innych grup w oddali, również zaczęły zanikać. Zrobiło się naprawdę fajnie. Droga rozświetlana przez niebo, chłodny wiaterek i podróż w nieznane.
Ja sam po środku pustkowia - klimacik nie do opisania. Po przejściu każdego kilometra robiłem 2-3 minutową przerwę na oddychanie, aby troche uspokoić i natlenić organizm. Warto w tym miejscu dodać, że obawiałem się choroby wysokościowej.
Pierwsza połowa drogi przebiegła szybko i był to łatwy spacerek. Na tyle łatwy, że można mylnie dojść do wniosku, że będzie się na szczycie szybciej, niż się zakładało. Nic bardziej mylnego.
Przed miejscem zapowiadającym strome wejście zrobiłem sobie trochę dłuższą przerwę i ruszyłem przed siebie. Zaczęło być poważnie, latarki w tym miejscu były niezbędne a powyżej mnie widoczne były światła innych osób. Szeroka i spokojna ścieżka zamieniła się w wąskie, kamieniste i strome podejście. Początek nie był niczym trudnym natomiast po pewnym czasie zaczęły się problemy z oddychaniem. Oddechy stawały się częstsze a w połączeniu z wysiłkiem robiły się niewystarczające przez co po kilkunastu metrach należało się zatrzymać na chwilę i dotlenić organizm.
Kameralna atmosfera z początku wędrówki, gdzie każda grupa szła oddalona od siebie już się skończyła. Strome podejście i warunki sprawiły, że zaczęliśmy iść w biskich odległościach od siebie. Mijając się często raz po raz z tymi samymi osobami.
Raz ktoś sobie lepiej radził na pewnym fragmencie a spowalniał na następnym. I tak się mijaliśmy całą drogę. Ale wszystko było z pełną kulturą i szacunkiem do drugiej osoby. Bywały szersze miejsca gdzie zatrzymywało się więcej osób i nikt tu drugiej osobie w niczym nie przeszkadzał. Standardem było, że wszyscy wyłączali latarki i odpoczywali w ciszy na zboczu góry w przepięknie rozgwieżdżonym niebie. Do problemów z oddychaniem oraz zmęczeniem zaczęły pojawiać się miejsca z których wydobywały się opary siarki i razem z powietrzem trafiały do moich płuc
Na sam szczy dotarłem tuż przed samym wschodem słońca i tak jak inni podróżnicy zacząłem od odpoczynku
Kiedy słońce zaczęło pojawiać się nad horyzontem to klimat panujący na szczycie zmienił się o 180°.
Ciężko to opisać ale widok z 3718m n.p.m. Zaczął robić piorunujące wrażenie. Dzięki temu, że słońce było jeszcze nisko cały świat skąpany był w kolorze pomarańczowym. A im wyżej było słońce tym bardziej rozświetlało to samą górę oraz okolicę. Po drugiej stronie wulkanu zaczął pojawiać się cień samej góry niesamowitych rozmiarów.
W tym momencie pokonany dystans, zmęczenie oraz wszelkie trudności odeszły w niepamięć. Liczyło się tu i teraz!
Na szczycie spędziłem łącznie 1,5 godziny i wygonił mnie wiatr zaciągający pobliskie opary siarki na sam szczyt. Zszedłem trochę poniżej i tak siedziałem podziwiając okolicę oraz wagoniki kolejki, która zaczęła wwozić turystów. Tak, jest możliwość wjechania na górę kolejką ale wejście na sam szczyt wymaga już specjalnego pozwolenia.
Uciekając przed turystami wyruszyłem w drogę powrotną. Część osób z nocnej wędrówki wracała wagonikiem natomiast ja chciałem zobaczyć drogę, którą przyszedłem
Poniżej kilka fotek w tym i film na You Tube, jakby ktoś chciał zobaczyć więcej.
#teneryfa #teide
@michalnaszlaku piękna przygoda! Gratuluję wejścia i super widoków! No i dzięki za wpis - przywołał wspomnienia - może nie tyle wchodzenia na Teide, bo akurat tam nie właziłem, ale czytając przypomniało mi się co czułem przy podobnych eskapadach
Pozdro!
@michalnaszlaku gratulacje i zazdroszczę. Teide i cała okolica są niesamowite. Ja niestety byłem jednym z turystów wjeżdżających kolejką jednak mam nadzieję kiedyś wejść swoimi siłami.
@rith kolejka też jest super i sama w sobie stanowi atrakcję
@michalnaszlaku panie OP, fajny opis, fajne fotki i fajna wyprawa.
Ale z tą dramaturgią to trochę żeś Pan przesadził, bo zdrowy dorosły człowiek nie powinien odczuwać dolegliwości na takich wysokościach.
Sam byłem na szczycie Teide i nie miałem kłopotów z oddychaniem, ani nie czułem dolegliwości związanych z niższym ciśnieniem.
Wielokrotnie latałem też Cessną bez ciśnieniowanej kabiny na wysokości 10k stóp i też nic się nie działo (dopiero latanie powyżej 10k wymaga posiadanie tlenu).
Wiem, każdy jest inny, ale te 3718 m.n.p.m nie jest dokiczliwe dla zdrowego człowieka.
@FoxtrotLima 10000 stóp to 3050 metrów.
Panie @FoxtrotLima, to że ty nie miałeś dolegliwości na tej wysokości, wcale nie oznacza, że inni nie mogą mieć. Znam osoby, które rzygały znajdując się w krótkim czasie powyżej 3000 metrów, ale po aklimatyzacji czuły się bardzo dobrze na 4800.
Ja też zresztą pamiętam, że czułem się bardzo średnio pewnego dnia na 3000, a innym razem miałem żadnych objawów będąc ponad kilometr wyżej. Wiele zależy od ogólnych predyspozycji i dnia. A do tego dołóżmy jeszcze fakt, że co innego jest wjechać na taką wysokość, a co innego wchodzić - odczucia są zdecydowanie inne.
Zaloguj się aby komentować
Zostań Patronem Hejto i tylko dla Patronów
- Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
- Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
- Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
- Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Nie mając specjalnych planów zdecydowałem się udać na "bezpłatną" wycieczkę z przewodnikiem po centrum miasta, którą to polecali mi w hostelu. Gdzieś o 9 rano pod drzwiami hostelu zjawił się wspomniany przewodnik i podążyłem za nim na autobus jadący w stronę centrum.
Żeby skorzystać z autobusu należało mieć specjalną kartę pasażera, ale przewodnik uświadomił mnie, że powszechnym jest poproszenie kogokolwiek miejscowego o zapłacenie swoją kartą przy bramkach i danie mu odliczonej kwoty w gotówce. Gdy dotarliśmy do historycznego centrum, przewodnik skołował skądś dodatkowych turystów i po kilkunastu minutach ruszyliśmy oglądać starówkę.
Niezbyt pamiętam historie, które opowiadał. Może najlepiej tę, w której powiedział, że wbrew obiegowej opinii to Peru, a nie Kolumbia jest największym producentem kokainy na świecie. Albo już zupełnie niezwiązany z Peru fakt, który uświadomił mnie jak świat jest mały - w autobusie podpytał mnie skąd dokładnie jestem i powiedział, że zna jedną osobę z Poznania, bo uczy ją hiszpańskiego na Skypie.
Nigdy się nie widzieli na żywo, ale wie, że ta dziewczyna przeprowadziła się na Maltę, bla bla bla. No i cyk - okazało się, że znam tę dziewczynę
Co mogę powiedzieć o samym centrum historycznym? Pewnie niewiele. Niespodzianką było to, że główny plac nie nazywał się tutaj Plaza de Armas jak we wszystkich pozostałych miejscach, które odwiedziłem, tylko Plaza Mayor del Lima. Z wycieczki pamiętam jeszcze, że weszliśmy na chwilę i dosłownie na kilkanaście metrów wgłąb dzielnicy Rimac, sąsiadującej ze starówką i będącą obszarem niezbyt bezpiecznym dla turystów - ot taki odpowiednik faveli.
Na koniec "darmowej" wycieczki przewodnik zabrał nas pod zaprzyjaźnione stragany z lokalnymi specjałami (co było do przewidzenia). Nie zamierzałem nic kupować, ale chciałem gościowi wcisnąć w rękę jakieś 20 soles (nieco ponad 20 zł) za poświęcony czas. Zanim to jednak zrobiłem, przewodnik powiedział całej grupie, że o ile wycieczka była darmowa, to jednak on żyje wyłącznie z tego i że ludzie zazwyczaj dają mu 50 soles od osoby za poświęcony czas. Trochę mi zrzedła mina, bo trochę to było naciąganie - wycieczka trwała niecałą godzinę, więc jakieś 5 stów jakie chciał za to wyciągnąć od naszej grupy to było trochę sporo. Widziałem, że niektórzy dawali mu 50 soles od pary albo jeszcze inne kwoty. Koniec końców dałem mu 40 i pożegnałem się.
Powrót do hostelu zajął mi więcej niż początkowo zakładałem, bo nie do końca czaiłem, który przystanek autobusowy jest mój. Autobusów jeździło tam co niemiara i przystanków na odcinku 100 metrów można było zliczyć ze 3 - każdy dla innego zestawu autobusów. Prawie wsiadłem do autobusu jadącego w przeciwnym kierunku, ale ostatecznie udało się. Swoją drogą, co godne uwagi, główne arterie metropolii miały 2 wydzielone buspasy, w tym jeden dla linii ekspresowych. Pomyślicie, że co za marnotrawstwo ulic, ale autobusy kursowaly tam serio co chwilę. Nie wiem ilu ludzi dziennie podróżuje w Limie komunikacją zbiorową, ale są to na pierwszy rzut oka olbrzymie ilości.
Miałem lekką obsuwę czasową i już się nieco zacząłem martwić, że mogę nie zdążyć na samolot, ale koniec końców udało się. W tym całym pośpiechu zapomniałem jednak oddać w hostelu kluczy do mojego pokoju i zorientowałem się w tym dopiero przechodząc przez kontrolę bezpieczeństwa. Zastanawiałem się, czy obciążą moją kartę, czy może wezmą to na siebie, bo w sumie przy wymeldowaniu najwyraźniej też zapomnieli o nie poprosić - w przeciwnym wypadku wyjąłbym je z kieszeni. A może o nie poprosili i wyjąłem je z kieszeni, ale później odruchowo schowałem je z powrotem? Ciężko stwierdzić. W każdym razie miałem wyrzuty sumienia i postanowiłem, że jeśli będę jeszcze przejeżdżał przez Limę, to im je podrzucę.
Tymczasem jednak leciałem do Cuzco, w którym miałem spędzić łącznie co najmniej tydzień. A może nie tyle w samym Cuzco, co w okolicach - miałem przecież w planach kilkudniowy trekking w kierunku Machu Picchu - Salkantay Trek. Ale o tym w kolejnych wpisach.
#polacorojo #podroze #lima #peru
@Sniffer świat jest mały, wiele razy słyszałem o tym, że ludzie znają te same osoby będąc na innych kontynentach.
Lima bez chmur i mgły? Jaki farciarz.
Peru to najladniejszy kraj w jakim bylem. Szczególnie Nazca i okolice ❤️
@Sveg mówią, że głupi ma szczęście, tak więc to tłumaczy mojego farta do pogody
W Nazca nie byłem, ale dla mnie osobiście najłatwiej było na 2 kilkudniowych trekkingach - Salkantay (czyli w stronę Machu Picchu) oraz Santa Cruz (nieopodal Huaraz). Żałuję, że nie miałem już czasu na Huayhuash, bo podobno jeszcze piękniejsze widoki. Peru ma przepiękne miejsca, ale przez ten cały syf w miastach itd. znajduje się w moim rankingu znacznie niżej niż choćby Argentyna czy Chile.
Lima Balls
@CyberDomino Stefan Liżme lubi to.
Zaloguj się aby komentować
Lotnisko w Sao Paulo nocą nie należy do miejsc ciekawych. Nie znalazłem otwartych żarłodajni ani niczego, co pomogłoby przetrwać w przyjemnej atmosferze kilka godzin do wczesnoporannego lotu. Chodziłem dookoła i patrzyłem na ludzi próbujących się zdrzemnąć - nie pomagały w tym jasne światła jarzeniówek i głośne komunikaty na temat kolejnych lotów, skrzeczące raz po raz z głośników. Spanie oznaczało też wystawienie się na ewentualnych złodziejaszków, którzy teoretycznie mogli znajdować się wśród innych podróżnych. Ja jednak byłem nieźle przygotowany.
W bagażu podręcznym miałem swój cienki, gówniany śpiwór, który wziąłem z Polski na wszelki wypadek, a także podróżną opaskę na oczy. Znalazłem sobie przytulny kącik na rzędzie krzeseł przy jednym z gate'ów (wybrałem jednak taki, który nie był całkiem opustoszały), wsadziłem podręczny bagaż w nogi śpiwora, po czym sam się do niego wczołgałem, nasunąłem opaskę na oczy, w uszy wetknąłem słuchawki i voilla. Poczułem się nawet całkiem komfortowo i bezpiecznie. Nastawiłem sobie 3 różne budziki, żeby nie przegapić lotu i tak sobie przetrwałem w półśnie kilka godzin.
W Limie z lotniska do centrum można się dostać na kilka sposobów. Ja wybrałem dojazd współdzielonym busikiem, który zarezerwowałem 2 dni wcześniej, żeby przyoszczędzić na Uberze (Quick Llama Airport Shuttle, polecam zamawiać z wyprzedzeniem). Bus zatrzymywał się pod wskazanymi przez podróżnych hotelami i hostelami i tak oto przed południem meldowałem się w moim hostelu w dzielnicy Miraflores, uchidzacej za najbardziej turystyczną i bezpieczną. Pierwszą godzinę poświęciłem na 2 rzeczy - załatwienie lokalnej karty sim oraz zadbanie o swoje zdrowie.
Tak jak w poprzednio odwiedzonych krajach ogarnięcie sobie dostępu do mobilnego internetu było drogą przez mękę, tak w Peru okazało się to łatwiejsze - zapytawszy w hostelu gdzie mogę dostać kartę SIM i aktywować pakiet danych, odpowiedzieli, że mogę to zrobić u nich od ręki. I faktycznie po 5 minutach miałem komórkową łączność ze światem.
Co do zrowia - z Rio wyjeżdżałem z przeziębieniem, które już w samolocie rozwinęło się do ostrego zapalenia zatok przynosowych. Postanowiłem więc kupić w Limie coś przeciwzapalnego, zestaw do irygacji zatok oraz przede wszystkim chusteczki higieniczne, bo leciało mi z nosa w sposób ciągły. Ku mojemu zdziwieniu w pierwszych dwóch sklepach nie mieli chusteczek na widoku, a gdy pytałem o nie, używając znalezionej w słowniku frazy, patrzyli na mnie skonsternowani. Potem odwiedziłem 2 kioski - to samo - patrzyli jak na debila. Wchodzę w końcu do apteki. Najpierw proszę o zestaw do irygacji zatok (też konsternacja, a gdy pokazuję im zdjęcia z internetu jak to wygląda i na czym to polega, odpowiedzieli, że nie mają takiej rzeczy). Zrezygnowany proszę o chusteczki higieniczne. I znów patrzą jak na debila. Używam hiszpańskiego słowa - dalej nic. Pokazuję zdjęcie - kręcą głową ze smutkiem na twarzy. W kolejnej aptece to samo. No co do chuja?
Wracam do hostelu, żeby chociaż wydmuchać nos solidnie. Pytam w recepcji, gdzie mogę dostać chusteczki higieniczne, bo już próbowałem w 6 miejscach. Dopiero gdy pokazałem im zdjęcie, powiedzieli:
- Aaaa, one nie są tutaj popularne, ciężko je dostać. Zazwyczaj ludzie biorą trochę papieru toaletowego w kieszeń i tyle.
Przyznam, że trochę osłupiałem. Zakładałem, że jest to towar z tych podstawowych, używanych wszędzie na całym świecie. Najwyraźniej nie. Może wyłazi ze mnie skrajna ignorancja, ale wtedy się zdziwiłem trochę.
- Spróbuj tutaj - pokazują na mapie - tu jest bardzo duży market, oni powinni mieć takie rzeczy.
- A będą mieli wodę lub Powerade'a w "sportowych" butelkach z dziubkiem? - dopytuję - bo tych też nigdzie nie widziałem w sklepach.
- Hmmmm, być może - słyszę w odpowiedzi - te też nie są zbyt popularne u nas.
Szczęśliwie okazało się, że ten większy market mieszczący się na 2 piętrach miał zarówno chusteczki w 10-paku jak i butelki z dziubkiem. Spytacie - po co mi była ta butelka? Ano skoro nie mieli nigdzie profesjonalnego zestawu do irygacji zatok, postanowiłem zrobić własny - wystarczyła taka właśnie butelka i trochę soli kuchennej, której użyczono mi w hostelu, sypiąc trochę do wziętej przeze mnie na wszelki wypadek torebki strunowe. Tak, miałem lekkie obawy, że przy jakiejś nieoczekiwanej kontroli będą mnie mocniej trzepali na widok niewielkiej ilości białego proszku w torebce "dilerce" i skończę jak bohater pasty krążącej po wypoku
Popołudniem udałem się na spacer wzdłuż nabrzeża. Widoki były niezłe, choć do tych z Rio się nie umywały. Nie zamierzałem jednak narzekać. Droga wiodła chodnikiem położonym na klifie, z którego obserwowałem ocean i łapiących fale surferów. Pomyślałem sobie, że w sumie spoko opcja, że w stolicy kraju można sobie iść po pracy posurfować. W Warszawie tego nie uświadczysz
Wieczorem wybrałem się jeszcze w bezpośrednią okolicę hostelu, ale ze względu na pogarszający się stan zdrowia nie łaziłem zbyt wiele. Zresztą bycie zaczepianym co chwilę przez okoliczne prostytutki i dilerów czy alfonsów wcale do przyjemnych nie należało (mimo poczucia względnego bezpieczeństwa w tym obszarze). Więcej o Limie w kolejnym, oby już krótszym wpisie.
#polacorojo #podroze #peru #lima
Ten zestaw z białym proszkiem mógł narobić problemów
Zaloguj się aby komentować
Jazda po zmroku z tym oświetleniem to porażka(projektantowi bym wsadził reflektor w dupę) na szczęście światła drogowe dużo pomagały i nie oślepiały pojazdów z naprzeciwka także można śmiało jechać na nich cały czas
#wycieczka
Komentarz usunięty
Zaloguj się aby komentować
Jeszcze dwa dni i wracam, co jak co za pieskiem się tęskni
#manwithmalamute #teneryfa #podroze
Fajnie tam jest
@michalnaszlaku nawet bardzo, dla mnie to szybki wyjazd bo musiałem zrezygnować z Egiptu, ale i tak warto się było wytrwać
Jestem tutaj jeszcze 2 dni i szczerze to przereklamowana wyspa. Ludzi najebane wszędzie a miałem auto i jedzilem dużo bo dwa razy wyspę okrazylem. Ceny. .. jak siam park może mieć ceny dla swoich o przyjezdnych?!? Los gigantes bez szału
Zaloguj się aby komentować
Trzeba wstać wcześnie, bo z powodu konfliktów na świecie lotnisko napisało aby być 3h wcześniej. Godzina to dojazd do wypożyczani, zwrot auta i podwózka na lotnisko. 2.5h na lotnisku. 3.5h lotu. 3h powrotu zaledwie 200km przez bombelki, bo siku, bo głodne.
Dlatego ja wybrałem jeden dzień krócej, wyjazd o 17, lot o 21, powinienem być w Edynburgu o 1 w nocy w czwartek. Gdybym wybrał jeden nocleg więcej to tak naprawdę to kolację i śniadanie bym zaliczył
Zaloguj się aby komentować
Udało mi się dostać bilet na pierwsze możliwe wejście tamtego dnia na godzinę 8:30. Wymagane jest jednak przybycie 20 minut wcześniej, aby ogarnąć sprawy organizacyjne oraz bezpieczeństwa.
Jako, że jest Październik to wschód słońca jest ok 8 rano, więc podróż do tego miejsca odbywał się kręta górską drogą w totalnych ciemnościach. Dla mnie to fajna jazda ale często spotykana opina jest wręcz przeciwna. Podobno droga jest straszna i niebezpieczna. Nie, nie jest. W samej miejscowości Masca zostawienie samochodu na dłużej niż 2 godziny nie jest możliwe, więc samochód trzeba zostawić na pobliskim punkcie widokowym i zejść do wioski 1,5 kilometrową drogę. W tym miejscu warto zaznaczyć, że słońce jeszcze nie wzeszło a temperatura to już 24°C
Na miejscu obowiązkowa odprawa, sprawdzenie obuwia, ponieważ wymagane są buty trekkingowe oraz wyjasnienie ogólnch zasad bezpieczeństwa.
Przypomnienie o tym, że nadciąga gorący dzień i zalecają przynajmniej 3 litry wody zabrać ze sobą.
Dostajemy również kask oraz "żeton", który mamy przekazać osobie przy wejściu do kanionu. Wspomniany "żeton" wygląda jak tabletka extasy i przy jego wydawaniu brakuje tylko hymnu z Love Parade '97
Moja reakcja na otrzymanie tego do reki jest w filmie jaki umieszczony będzie w komentarzu do tego wpisu (czas 8:30).
Po przejściu przez bramkę i oddaniu fanta zaczyna się zejście w głąb wąwozu. Klimacik naprawdę fajny a grupa ok 30 osób wpuszczonych na szlak dość szybko się rozeszła i mogłem sobie podziwiać całą okolice w spokoju. Co sobie bardzo cenię.
Spore wrażenie robią tu imponujące formacje skalne, strome zbocza i bujna roślinność. Palmy, aloesy czy inne kaktusy, które miały pełno czerwonych owoców dające taki lekko słodkawy zapach w powietrzu. Cały spacer w stronę plaży, która jest zakonczniem szlaku był bardzo ciekawy. Bardzo fajnie rozplanowany szlak wykorzystujący wszystko to co stworzyła w tym miejscu natura. Różnego rodzaju przejścia, niewielkie tunele, chodniki poprowadzone wzdłuż krawędzi itd. Wszystko to sprawia, że za każdym rogiem spotykamy coś innego. Jest fajnie!
Jednak ponad coraz bardziej można było wyczuć, że wraz z promieniami słońca wdzierajacymi się do środka i pięknie rozświetlającymi okolice, znacząco zaczyna wzrastać temperatura powietrza. Po 5 kilometrach marszu i dotarciu do wspomnianej plaży to naszym oczom ukazuje się rozczarowanie. Nic tu specjalnego. Do wody nawet dojść nie można, ponieważ teren należy do prywatnego właściciela z domem na plaży. Dom przypomina bardziej budowlę z krajów 3 świata i jeszcze bardziej psuje krajobraz. Blachy, stare opony... Jak na wysypisku.
Najważniejsze, że jest gdzie zrobić sobie przerwę i odpocząć chwilę przed powrotem na górę. Mamy niewielką zabudowę i zamknięty fragment prowadzący do lądowiska dla helikoptera ratunkowego. Jest też ktoś z obsługi z listą odwiedzających, gdzie potwierdziłem swoje przybycie i to, że dotarłem do plaży cały i zdrowy.
Po zjedzeniu śniadania i wypiciu własnej kawy wyruszłem w drogę powrotną. Zrobiło się już gorąco i spacer przestał być już taki przyjemny ale wciąż było znośnie a słońce rozświetlające wąwóz sprawiało, że to co widziałem do tej pory wygląda teraz zupełnie inaczej. Gra światła i cieni robi robotę. Miałem szczęście, ponieważ pomimo gorąca to pierwsze 3 i pół kilometra szedłem praktycznie w cieniu. Natomiast od teraz żarty się skończyły i musiałem wyjść na pełne słońce.
Schodząc w głąb wąwozu wziąłem dosłownie kilka łuków wody. Natomiast w drodze powrotnej do ostatniej przerwy gdzie był cień wypiłem jej prawie 2 litry. Zostało mi 1.5 kilometra do pokonania i litr wody co nie wyglądało najgorzej. Ostatni kilometr to najgorszy fragment szlaku, bardzo ostre podejście a tamtego dnia było 34° w cieniu
W tym miejscu dostałem lekcję i krótkie pokaz tego co czeka mnie na kolejnych wyprawach. Niesamowity gorąc palący z nieba i droga choć piękna to dającą wycisk dla organizmu. Temperatura na jaką nie byłem gotów
Ciekawy dzień i lekcja z której wyciągnąłem wiele ale to co czekało mnie w kolejnych dniach sprawiło, że ten pierwszy dzień to było nic
Poniżej kilka zdjęć a w pierwszym komentarzu jest film, jakbyście chcieli zobaczyć więcej.
Ps. Może i tekst jest słaby ale za to ma wiele błędów gramatycznych
#teneryfa
@michalnaszlaku aleś mi przypomniał tripa! Teneryfa pod względem wąwozów i szlaków jest przepiękna. Jest taki jeden, zwany szlakiem niezliczonych zakrętów, prowadzącym przez lasy wawrzynowe do miejscowości Taganana. Niestety nazwy szlaku/wąwozu nie pamiętam, bo korzystałem wtedy z drukowanej, książkowej wersji przewodnika...
@Rafau Szedłem z Afur do Taganana
@michalnaszlaku kiedy tam byłeś, że takie temperatury na północnej części wyspy?
Jakim telefonem robisz zdjęcia bo wyglądają koszmarnie?
@Sensination Nokią 3310
Następnym razem idę zaliczyć górki, teraz chciałem się oderwać od codzienności. Dzięki za wpisy, kilka porad i miejsc się przyda
Zaloguj się aby komentować
No dobra, wyszło słońce
#manwithmalamute #teneryfa #podroze
@conradowl a tam, na wyspach to zawsze pogoda trochę w kratke, jeszcze ci się wypogodzi
Lepsza pogoda na południu wyspy jest.
Boża asterka
Zaloguj się aby komentować
Pedra da Gavea jest położona właściwie w ramach metropolii samego Rio de Janeiro - raptem 10km od plaży Ipanema, a więc da się tam dojechać dość tanio Uberem lub jeszcze taniej, jeśli najpierw wsiądziemy w kolejkę podmiejską a w Ubera wsiądziemy dopiero po wyjściu na stacji Jardim Oceanico. Za pierwszym razem stosowałem kombinatorykę w celu przyoszczędzenia, ale za drugim razem miałem towarzystwo w postaci kolegi z hostelu, więc zdecydowaliśmy się na opcję wygodniejszą, acz minimalnie droższą. Wybór nie wydawał się aż tak oczywisty, jako że ja jestem rodowitym poznaniakiem, a kolega był z Izraela (he he, rozumiecie).
Wchodząc na teren parku znów trzeba było wpisać się przy bramie do księgi wyjść - szlak ma niby tylko 5 km w jedną stronę, ale pokonuje się jakieś 750 metrów przewyższenia i niektóre odcinki są tak strome, że nie da się ich pokonać bez używania rąk. Tak na dobrą sprawę, to absolutna większość ludzi chodzi tam z przewodnikami i na tych kluczowych odcinkach używają uprzęży i lin - strata równowagi lub poślizgnięcie się faktycznie mogłoby oznaczać śmierć. Mnie i koledze niestraszna była jednak wspinaczka po eksponowanym terenie, więc wybraliśmy się tam samodzielnie.
Ogólnie mieliśmy bardzo dobre tempo - lubię, gdy towarzysze marszu nie odstają pod względem szybkości i kondycji, więc bardzo spoko mi się z tym ziomkiem szło. Wyprzedziliśmy po drodze z 3 lub 4 duże grupy z przewodnikami i pod najtrudniejszy odcinek dotarliśmy jako pierwsi. To dobrze, bo spodziewałem się tam zatorów - ekspozycja oraz trudności techniczne mogły paraliżować osoby mniej obyte w takim terenie (o czym przekonałem się przy zejściu, ale o tym później).
Czmychnęliśmy w górę i po niedługim czasie dotarliśmy na płaski i bardzo szeroki szczyt tego skalnego monotlitu, który wystrzeliwuje w pionie praktycznie bezpośrednio z oceanu na wysokość 844 metrów (jest to jedna z najwyższych, jeśli nie najwyższa góra o tej charakterystyce na świecie). Przed naszymi oczyma rozpościerała się 360-stopniowa panorama całego Rio de Janeiro. Widoki zapierały dech w piersi, więc chłonęliśmy je długimi minutami. Siedzieliśmy tam chyba ponad godzinę i dopiero pojawiające się dookoła wyprzedzone wcześniej grupy ludzi powoli skłoniły nas do odwrotu.
Zanim jednak zeszliśmy, zobaczyłem na mapie, że inny fragment tego bardzo szerokiego szczytu też jest oznaczony jako punkt widokowy. Nie spodziewaliśmy się innych widoków, ale stwierdziliśmy, że co nam szkodzi się przejść tych 5 minut.
Okazało się, że żeby dostać się na ten drugi punkt trzeba było pokonać nieco skomplikowany technicznie odcinek, wymagający zejścia po pionowej, dwu-trzymetrowej ścianie, przy użyciu liny z związanymi supełkami - to też pewnie tłumaczyło dlaczego niewiele osób tam docierało. A na miejscu docelowym znajdował się jeszcze naprawdę niełatwy do wdrapania (a jeszcze trudniejszy w zejściu) duży głaz, na którym można było sobie zrobić bardzo fajną fotkę à la Cristo Redentor, którą zresztą dorzucam do tego wpisu.
W końcu zaczęliśmy schodzić ku wyjściu z parku. Najpierw podeszliśmy po linie w w stronę głównego szlaku, a później skierowaliśmy się w dół. Przed nami był jeszcze ten jeden nieco bardziej skomplikowany fragment szlaku, gdzie było tak stromo, że konieczne było używanie rąk. Będąc na górze tego odcinka zauważyliśmy wspinaczkowe stanowiska zjazdowe oraz przyszykowane uprzęże oraz liny dla zorganizowanych grup, które jeszcze były na szczycie. Najwyraźniej przewodnicy zamierzali ich opuszczać w sposób kontrolowany, zamiast kazać im schodzić skalnymi kominami i stopniami które stanowiły nominalną drogę wejścia. Na dole czekało dwóch przewodników i gdy tylko nas dostrzegli, spytali czy chcemy skorzystać z asysty przy zejściu. To nie było konieczne, bo w takim terenie zarówno ja jak i kolega czuliśmy się bardzo pewnie.
Gdy już prawie doszliśmy na koniec tego technicznego fragmentu, wspinaczkę z dołu rozpoczynała trzyosobowa grupa turystów bez przewodnika. Od razu rzuciło mi się w oczy, że idą bardzo ostrożnie i myślą nad każdym krokiem. Po kilku metrach stanęli, a w głosie idacej przodem dziewczyny dało się usłyszeć dużą nerwowość - nie wiedziała gdzie zrobić kolejny krok. Jej (prawdopodobnie) chłopak i ich kolega też wyglądali na mocno niepewnych, więc pospieszyłem w ich stronę. Pokazałem im gdzie postawić stopy i czego chwycić się rękoma na kolejnych kilku metrach i zasugerowałem dalszą linię wejścia. Widać było jednak, że potrzebują dalszej pomocy, więc postanowiłem wprowadzić ich na samą górę tego trudniejszego fragmentu, czyli kolejne kilkanaście metrów w pionie. Powiedziałem do kumpla, żeby na mnie poczekał na dole i zabrałem się do mojej pseudoprzewodnickiej roboty.
Najważniejszym było odbudowanie spokoju dziewczyny, która ewidentnie zaczęła już trochę panikować - kurczowo trzymała się skał, była cała spięta i zaczęła już wręcz krzyczeć, że brakuje jej sił. Pokazałem jej miejsce, w którym ma stanąć i kazałem jej po prostu oprzeć się o ścianę na samych nogach, dać odpocząć rękom i uspokoić oddech. Gdy była gotowa iść dalej, pokazałem jej stopień po stopniu i chwyt po chwycie, z jakich punktów podparcia ma korzystać, żeby czuła się na tyle komfortowo na ile się dało (na górę tej ściany pewnie dało się wleźć na 15 sposobów, ale szukałem dla niej zdecydowanie najłatwiejszego). Gdy już dotarliśmy na górę, gdzie zaczynała się normalna ścieżka, z dziewczyny wylały się nagromadzone emocje - jej brwi i usta nagle zaczęły drżeć, jak gdyby miała się zaraz rozpłakać. Usiadła i skryła twarz w dłoniach na krótką chwilę, po czym podziękowała mi za pomoc. Pochwaliłem ją za dobrą robotę, żeby poczuła się trochę pewniej. Jej chłopak szedł po naszych śladach i chwilę później pojawił się u jej boku. Trzeci gość miał jeszcze kilka metrów do przejścia i nieśmiało spytał, czy jemu też pokażę gdzie stawiać stopy. Wprowadziłem więc i jego.
- Stary, my tu prawie zawał serca mieliśmy, a ty wyglądasz, jakbyś się na tym odcinku świetnie bawił - powiedział na końcu.
- Bo tak jest - odpowiedziałem zgodnie z prawdą - Zresztą to nie jest aż taki trudny odcinek, tylko trzeba przede wszystkim zachować spokój.
Prawdopodobnie popełniłem wtedy błąd. Zarówno mówiąc im, że ten odcinek nie jest trudny, jak i nie doradzając im odwrotu, widząc że ta ściana przerasta ich możliwości samodzielnego wejścia po niej. Wtedy jednak byłem po prostu przekonany, że to jest łatwe i wystarczy patrzeć pod nogi. Dopiero kilkadziesiąt minut później pomyślałem sobie - a co jeśli ta trójka będzie wracać ze szczytu, gdy tych przewodników z linami już tam nie będzie? Przecież zejście po prawie pionowej ścianie zawsze jest trudniejsze niż wejście - nie widać dobrze gdzie można postawić stopy, więc jeśli oni panikowali idąc w górę, to przy zejściu może ich całkowicie sparaliżować strach i może dojść do wypadku. Nie ukrywam, do tej pory się zastanawiam, w jaki sposób zeszli. Jeśli zeszli. A może zeszli podczas zejścia. He he.
Tak, wiem, wyjątkowe suchary dziś serwuję
Podsumowując, Pedra da Gavea mnie zachwyciła. Widoki były warte każdej kropli wylanego potu, a możliwość pohasania wszystkimi czterema kończynami po skałach zapewniła mi świetną rozrywkę. Zdecydowanie nie jest to wyprawa dla każdego, bo jest co iść. Dodatkowo, trudności techniczne i ekspozycja mogą być zbyt wielkie dla osób bez obycia w podobnym terenie, żeby udać się tam bez przewodnika. Jeśli ktoś właził na Rysy lub robił Orlą Perć, to powinien dać sobie tam radę samodzielnie. Reszcie zalecałbym pójście z przewodnikiem.
Chciałbym się tam jeszcze kiedyś wybrać, zwłaszcza w celu prawdziwego wspinania skalnego z instruktorem. Widziałem nawet opcje wykupienia takiego wejścia na szczyt drogą sportową nad stukilkudziesięciometrową przepaścią, ale w wymaganiach mieli doświadczenie we wspinaczce wielowyciągowej, którego niestety nie posiadam. Może kiedyś się uda.
To tyle. Tym wpisem kończę relacjonować mój brazylijski odcinek podróży. Kolejny przystanek - Lima.
#polacorojo #podroze #riodejaneiro
Dorzucam fotki:
-
Z tego nieco bardziej pionowego fragmentu, który prawie doprowadził wspomnianą we wpisie dziewczynę do łez (niestety jak to tradycyjnie bywa, fotka niewiele oddaje
)
-
Skaczącego jak pojebany z drzewa na drzewo zwierzaczka, którego spotkaliśmy w niższych partiach szlaku i który to ewidentnie liczył na to, że damy mu coś do żarcia (najwyraźniej niestety niektórzy ludzie to robią, bo by nie był taki nachalny).
-
Skalnej płyty opisywanej w poprzednim wpisie (już teraz nie pamiętam, czy dorzucałem wtedy zdjęcie z tego drugiego, bezchmurnego dnia).
No i jeszcze na koniec zachód słońca z tego dnia, mojego ostatniego w Rio de Janeiro i w Brazylii w ogóle.
Ale niesamowicie to wygląda
@Sniffer Piękna wyprawa
@Marchew oj nie, właściwie to nawet nie wiedziałem aż do teraz jakie szczyty wchodzą w jej skład. Z tej listy byłem tylko na Gerlachu, Baranich Rogach, Wysokiej no i Rysach. A Ty wszystkie odhaczyłeś?
@Sniffer Zdobyłem jedynie Mięguszowieckiego Wielkiego. W przyszłym roku marzy mi się Vysoka ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Zaloguj się aby komentować