Gungrave (2003), TV, 2-cour
studio Madhouse
Czeski film – ostrzykany całą baterią dziwnych substancji zombiak wstaje, zakłada kowbojski kapelutek, po czym strzela do potworów. Gungrave zaczyna się koszmarnie złudnie, zgodnie z zasadą, by fabuły wybitne zaczynać in medias res, a następnie wracać na początek. I być może nawet by zyskał tym samym miano klasyka, gdyby był ten serial fabułą wybitną. Jest, w najlepszym przypadku, fabułą wysoce zabawową, waha się raczej luźno między absolutnymi kasztanami w scenariuszu, a sprawnymi kalkami z kina gangsterskiego. Gungrave to zresztą adaptacja gry konsolowej z PS2, długiej na karygodne półtorej godziny, w której to wzmiankowany zombie-rewolwerowiec przypuszcza atak na korporację-mafię Millenion, której szef, Harry McDowel, posłał go lata temu do piachu. Harry, jego najlepszy przyjaciel.
Gra skupia się całkowicie na szturmie na Millenion, wlicza sześć etapów z bossfightami przeciw kolejnym przydupasom Harry’ego, a kończy się wreszcie konfrontacją finałową, głupią wyjątkowo. Nawet polecam przeklikać sobie walkthrough, ale już po obejrzeniu serialu. Na szczęście, ekipa Madhouse postanowiła zakotwiczyć te bzdury we wcale sensownie poprowadzonej historii o drobnych przestępcach o złotym sercu, którzy wspinają się na szczyty mafii, kalecząc się wzajemnie co krok, aby wreszcie zakończyć wspólną drogę zdradziecko posłaną kulką. A potem nasz główny bohater wstaje z grobu, i już leci fabuła gry, acz również poprowadzona lepiej (nie ukrywajmy, znacznie bardziej patetycznie) i soczyściej. W liczącym 26 odcinków seansie, znaczną część zajmuje historia tego, jak też nasz bohater, Brandon Heat, dostał od Harry’ego kulkę i trafił do piachu.
No, będę konkretny – wątek zombie wraca dopiero w 18. odcinku, chociaż sygnalizowany jest już od odcinka 9., wprowadzając na scenę postać raczej symptomatyczną dla tego, czym Gungrave jest w istocie, i zdejmując ją z planszy kilka chwil później. W tym sensie symptomatyczną, że nazywa się, za przeproszeniem, Blood War. Gungrave to festiwal durnych imion i nazw własnych, rodem z jakiegoś Metal Geara, którymi upstrzone jest niemal wszystko i każdy. Moim absolutnym faworytem jest Laguna Glock, jakby żywcem wyrwany z MGS, albo z Baccano. Durne nazwy idą w parze z doprowadzającymi do bólu brzucha ze śmiechu scenami koszmarnie leniwymi, pełnymi porozstawianych absurdalnie fabularnych hooków i flag. Gangsterska historia naszych bohaterów to nic innego, jak przemielone wszelkie Ojce Chrzestne i Chłopcy z ferajny, i dobrze przewiduje bzdurność wypuszczanej w niedalekiej przyszłości serii Yakuza.
Wybaczcie, ale nie byłem w stanie zdzierżyć nieustających japońskich Harri MakkuDoeru, znany też jako Brotti Harri, czy innych Biyondo za Greibu, i po prostu przełączyłem ścieżkę dialogów na angielską. To był strzał w dziesiątkę. Co zabawne, znaczna część obsady angielskiej pokrywa się z obsadą Cowboya Bebopa, jednak kwestie dialogowe są dalece mniej dojrzałe, stąd absurdalny dysonans. Brandona podkłada Jin z angielskiego Samurai Champloo, i w zasadzie gra niemal tę samą postać. Ci wcale sprawni weterani, mierzący się z kiepskim tłumaczeniem wyjątkowo bzdurnych dialogów, musieli mieć chyba w studio równą polewkę, co ja przed ekranem. A ich szeregi wzmacniają też przecież aktorzy grający okrutne drewno, wprost ze szkoły aktorstwa Shenmue. Angielski dublaż jest pomidorek.
Serial jest odtwórczy i, w przeważającej części, straszliwie głupi, ale potrafi też zebrać się na wyjątkowo zgrabne sceny, a ostateczną konfrontację między Brandonem a Harrym poprowadził wręcz wzorcowo. Aż dziwne, wszak jest to serial w zasadzie tym się wyróżniający, że „zabili go i wstał” brzmi fajniej, niż „zabili go i uciekł.” Jego znacznie lepszą stroną jest, moim zdaniem, fantastyczna atmosfera i udane projekty krajobrazów. Raczej nie sposób bronić tezy, że Gungrave dzieje się w jakiejś technologicznej dystopii, jednak pożerający bezimienne miasto Millenion wprowadza coraz to silniejsze poczucie opresji, któremu przeciwstawia się niekiedy tylko to śliczne niebo, czasami niebieskie. Niebem świetnie tu grają, niemal jak w Texhnolyze.
Stylówy robił tu p. Nightow, prywatnie autor serii Trigun, i są bardzo udane. Raczej nachalne wizualne przeciwstawienie Brandona i Harry’ego kolorami czarnym i białym może wprawiać w szyderczy uśmieszek, ale pozostaje bardzo konsekwentnym na przestrzeni serialu. Nie idzie to w parze z techniczną jakością animacji, i efekt sylwetki w stylu yaoi powtarza się niestety nagminnie. Widoki, poza ścisłym centrum miasta, mają dziwnie włoski posmaczek, od slumsów w typie Neapolu, po zielone brzegi upstrzone cyprysami. Być może to autosugestia, jako że to serial o mafii, jednak atakowało mnie to ustawicznie – serial umiejscowiony jest przecież w niejasnym zakamarku Stanów Zjednoczonych.
Udźwiękowienia japońskiego nie poznałem, mimo że jest pełne sław z okresu (i chyba dlatego mi mało na nim zależało – są to nazwiska strasznie zgrane), a angielskie dodało serialowi dodatkową warstwę komiczną. W obu przypadkach buja nami jednak ta sama muzyka, raczej higieniczna i bez większych wybryków, poza niektórymi scenami walki. Absolutnie fantastyczne są natomiast zarówno OP, jak i ED – polecam przesłuchać obydwa, umieszczam je poniżej tekstu. Niestety, nie zadbano o zgrabne podsumowanie muzyczne ścisłej końcówki serialu, zamiast tego grając na kompletne wyciszenie, co może burzyć – nie będzie tu nigdy scen bebopowskich.
Gungrave to męski seans – kobietki są tu sprowadzone na drugi plan i potraktowane wyłącznie jako ciepłe i spolegliwe ofiary męskich porachunków. Również dlatego męski, że nie potrafiłbym chyba oglądać go w towarzystwie inaczej, niż wspólnie konsumując procenty i rżąc z bzdur na ekranie. Nie ma w tym absolutnie jakiejkolwiek ujmy dla serialu, to wciąż świetna zabawa, i jak najbardziej zasługuje na uwagę. Na poły wydumany akcyjniak, na poły remiks gangsterskich filmów, Gungrave to unikat, i trudno znaleźć dla niego konkurenta w tej niszy. 2/10, wspaniała robota.
OP
https://www.youtube.com/watch?v=Hlf5yNAiU9A