Zdjęcie w tle
tobaccotobacco

tobaccotobacco

Inspirator
  • 73wpisy
  • 371komentarzy
Arslan Senki OVA (1991-1995), na ludzkie tłumaczone raczej złudnie jako Heroic Legend of Arslan, to ta starsza adaptacja książek o Arslanie, dzisiaj znanych już raczej głównie jako materiał źródłowy mangi aut. p. Arakawy (autorki również Fullmetal Alchemista, co rzuca się w oczy natychmiast). Robiona sto lat temu, ma w sobie mnóstwo niezborności z okresu i, prawdę powiedziawszy, wcale nie jest dziełem przesadnie udanym. Fascynuje jednak z koneserskiego punktu widzenia. 
Odbębnijmy chociaż rodowód tej hecy - Arslan Senki to seria książek, podobno przygodowych, nt. fantastycznego świata bazowanego luźno na perskiej mitologii, a konkretnie - o przygodach księcia pers- parskiego, Arslana, którego kraj najechała podła Luzytania, coby zniszczyć królestwo i wprowadzić tu rząd dusz jedynej słusznej religii, dobrze zgadujecie, wiary w boga Yaldabaotha. Książę umyka pogromowi, zbiera grupkę wiernych towarzyszy, zbiera armię na pohybel wrogom, i szykuje się do odbicia Pers- Parsji. 
Arslan Senki nie jest, ani w założeniach, ani w istocie, "heroiczną legendą," tylko raczej mało pasjonującym anime o wielkich ruchach wojsk, przy czym wcale nie o wojskowości jako takiej, bowiem o strategii się tu po prostu nie rozmawia. To mało zajmująca fantastyka, przy czym szlachetności dodaje jej bardzo ograniczony obraz magii i tajemniczych stworów. Mnóstwo jest natomiast wręcz okropnych sztuk fantasy oręża, a już do szewskiej pasji doprowadzają te kamizelki w typie sajańskim, wprost z Dragon Balla. 
Perski setting stanowi raczej luźny window dressing, i nie radzę spodziewać się takich popisów etnograficznych, co w toczącym się przecież w tym samym miejscu Otoyomegatari. Nieśmiało wprowadza się coraz więcej architektury i wzornictwa, jednak bez przesady. Co ciekawe, muzyka staje się bardziej bliskowschodnia już pod koniec seansu, w ostatnich dwóch odcinkach tej OVA. I to nie jest jedyny aspekt, w którym pokaz ewoluuje. 
Metryka nie kłamie - tworzono Arslan Senki przez ładnych kilka lat, i pierwszy odcinek nie ma nic wspólnego z ostatnim pod względem reżyserii. Pierwszy odcinek wygląda raczej leciwie, sceny akcji potrafi ukrywać na drugi planie, zaś uparcie eksponuje twarze bohaterów, niemal co do jednego ikemenów, którzy bawią się włosami. Ta gejoza opuszcza nas dopiero po wprowadzeniu dwóch postaci kobiecych. Pierwsze dwa odcinki są również dłuższe, trwają po godzinie. 
Ostatnie dwa mają z kolei znacznie odważniejsze kadrowanie i lepszą grę muzyką, ale wciąż - zarówno pierwszy, jak i ostatni, są po prostu przegadane. No już bodaj pieprzyli ciągle o strategii, jak to ma miejsce w LOGH, nawet bym nie narzekał. Nie dzieje się to, tutaj mamy raczej mętne mamrotanie nt. niewolnictwa, nt. właściwego rodowodu Arslana, jak i przynudnawy slice of life, gdy w tle toczy się wojna. Nie warto w ogóle opisywać bohaterów, bo to banda nudziarzy.
Jednego jednak nie jestem w stanie odebrać tej OVA - bardzo zgrabnie zamyka historię kończąc jeden rozległy arc fabularny, i zapowiadając kolejny, o ironio, na pierwszy rzut oka jednoznacznie przygodowy. I tak oko kończy się heroiczna legenda Arslana, na której ciąg dalszy widzowie musieli czekać aż do adaptacji p. Arakawy. Ja osobiście jej nie oglądałem, i jakoś niespecjalnie mam ochotę. 
https://www.youtube.com/watch?v=gGsubCms32Y

Zaloguj się aby komentować

Nie ma co, ostro mnie zdenerwowało Angolmois: Genkou Kassenki (2018). Na papierze jest to niby pozycja historyczna, a konkretnie zapis pierwszej mongolskiej rejzy przez morze na Japonię w roku 1274, jeszcze konkretniej - Mongołów lądowanie na Cuszimie i kompletne rozgromienie śladowej ilości obrońców. Zapewne nieco udrapowane w heroizm i niewzruszoną potęgę japońskiego ducha, jak to się zwykło w chińskich bajkach takie rzeczy opisywać, ale, w gruncie rzeczy - nie jest to materiał na drugie 300 Spartan. 
W istocie, na to się nawet nie zapowiada. Grupka skazańców porywa łódkę przewożącą ich do ciupy i ląduje na Cuszimie, gdzie prośbą i groźbą zostają zagonieni do obrony wyspy. Można było przecież zrobić tu wcale sprawną kalkę z filmu Siedmiu samurajów, wszak początek fabuły szczuje na grupkę oryginałów, każdego z własnym plot armorem. Niestety, seria szybko porzuca jakiekolwiek zainteresowanie którymkolwiek z nich, poza wyłącznie Jinzaburou, zhańbionym generałem. Jinzaburou jest poza tym mistrzem nieomal magicznego stylu walki, jego niezwykła przenikliwość podpowiada mu najlepsze strategie, niczym równy z równym pozwala sobie na pyskowanie wielmożom Cuszimy, a gdy śpi, to miejscowa księżniczka wręcz próbuje go zgwałcić, oczarowana jego samurajskim kutasem, taki z niego chwat. 
Byłoby nawet możliwe znieść wszechzajebistość głównego bohatera, gdyby miał jakiekolwiek poczucie humoru, albo chociaż widoczne wady, ale nic z tego, jest to po prostu przemądrzały, nadęty pajac. Jego wspaniałe strategie i doprowadzające do szału kretynizmem przemowy w końcu jednak nie są w stanie odeprzeć mongolskiej nawały, i Cuszima powinna w całości paść. Już dajmy spokój tym głupawym death flagom, zwiastującym śmierć postaci drugoplanowych dosłownie w ciągu kilku minut - bohaterowie tej opowiastki nie mieli szczęścia. Kuchii Jinzaburou uznał za stosowne zawładnąć całkowicie czasem antenowym, a więc jakikolwiek character development nie spotyka tu absolutnie nikogo. Giną więc komicznie, i może to i lepiej. 
W chwilach wolnych od geniuszu i waleczności głównego bohatera, obserwujemy leniwie zrobione, gadające głowy, najgorszy typ anime szrotu na rynku. W domyśle artyzmu miał nadawać tej produkcji utrzymywany stale filtr na ekranie, przypominający nieco pogniecioną kartkę, a który to... Czym właściwie jest? Pogniecioną stronicą z annałów historii? Być może raczej kawałkiem papieru toaletowego, którym sobie jaśnie scenarzyści podtarli dupy? Nuda na ekranie idzie w parze z nudą w głośnikach, serial ożywa wyłącznie podczas tych trzech na krzyż scen, w których dowódca oddziału Dżurdżenów, grany przez p. Koyasu dokładnie jak DIO, kogoś tam znowu morduje. 
No cóż, pewnie chociaż z godnością tę historię udało się twórcom spointować. Mongołowie wszak wzięli Cuszimę szybko, a potem ruszyli już w kierunku Kiusiu, i byliby może nawet je zhołdowali, gdyby sztorm nie rozbił im okrętów. Niechaj to anime będzie pomnikiem bohaterstwa poległ... A nie, czekajcie no chwileczkę. Kuchii Jinzaburou bohaterstwo przeżywa całą tę drakę, po czym odchodzi w dal. Trzymcie mnie ludzie, bo sfiksuję.
165a0d02-ffce-4100-b7f2-c5582eef1a3c
krokodil3

@tobaccotobacco Dzięki za poświęcenie, żebyśmy nie musieli tego oglądać

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
@lubieplackijohn mam pyt. odn społeczności hejtowskich - mamy możliwość tworzenia tematów przewidzianych przez daną społeczność, ale nie są wybrane tematy nijak widoczne we wpisach. Tak właściwie, do czego one są?
Rozpierpapierduchacz

@tobaccotobacco właściwie to do niczego XD

Możesz sobie uściślić co jaki jest cel twojej wizyty, ale nie wiem komu do czego to potrzebne XD

Zaloguj się aby komentować

Umi ga Kikoeru (1993), u nas wydany jako Szum Morza, to nieco ponad godzinny drobiazg od studio Ghibli, przy czym - także eksperyment produkcyjny, bowiem pracowała nad nim tylko studyjna młodzież w wieku lat 20-30. Miał być zrobiony szybko i po taniości, i z całą pewnością tak wygląda - z perspektywy swojej epoki jest zaledwie higieniczny, a więc bardzo ładny na dzisiejsze warunki. Wszystkie te klasyczne cechy filmów Ghibli są na miejscu, a przy tym film jest wolny od osobistych obsesji p. Miyazakiego, stąd powinien być bardzo świeży, przynajmniej na papierze. 
Mamy do czynienia z ciasno rozpisaną obyczajówką, skupioną de facto wyłącznie na osobie przybyłej ze stolycy na głęboką prowincję Rikako, która to dołącza w połowie drugiej liceum do ogólniaka naszego narratora, Morisakiego. Trafia na zadupie za sprawą brzydkiego rozwodu swojej matki, i przychodzi jej gnić tu wbrew woli, obrażonej na cały świat. Raczej nie spodziewajcie się zbytniej słodyczy, dziewucha to straszna arogantka, histeryczka, a i manipuluje wprost zarówno zadurzającym się w niej z wolna Morisakim, jak i jego koleżką, Matsuno. Nie będzie raczej wielkich dramatów i bolesnego trójkąta - dziewczyna nie wchodzi klinem między kolegów, tylko raczej nie zważa nijak na ich, przyznajmy szczerze, bardzo pobieżną relację. Rzekłby kto, bardzo to naturalny obrazek licealnej toksyny, i wcale nie śmiem zaprzeczać. 
Historia kończy się, jak dla mnie, nieco zbyt wygodnie, ale nie ja pierwszy lekce sobie ważę Szum Morza - to żadna ponadczasowa klasyka, tylko film z tych mniejszych z pomniejszych. Niekoniecznie warto, najprawdopodobniej ja sam zapomnę wcale niedługo, że przyszło mi go w ogóle obejrzeć.
https://www.youtube.com/watch?v=tvML4G1jFMo

Zaloguj się aby komentować

Jest raczej całkowicie zrozumiałym, że znaczna część hejtowej aktywności, nie tylko w nadchodzących dniach, ale zapewne i miesiącach, będzie oscylować wokół rozczarowania wykopem i na bieżąco komentowania jego kolejnych porażek, ale w domyśle - już nie zważając na to, skąd nam nogi wyrastają - kiedyś hejto powinno osiągnąć status samodzielny, a wykop powinien odejść do sfery mitów założycielskich.
Zabawa umysłowa na dziś - kiedy konkretnie to może nastąpić, i w jakim przypadku? Ja sądzę, że z racji tego, że wykop wciąż ma rząd dusz choćby z racji bycia w top10 ruchu internetowego w Polsce w ogóle, narzekania na wykop absolutnie nigdy nie ustaną, dopóki właśnie ruch nie spadnie im porównywalnie do niegdysiejszego spadku naszej-klasy.
Miedzyzdroje2005

@Nebthtet mówisz i masz https://www.hejto.pl/artykul/popularnosc-serwisow-spolecznosciowych-teraz-i-kiedys-dzis-sa-gorsze-metody-zlic

tak_bylo

@Sraka nie zesraj się srako.

Opornik

@Sraka Białek usuń konto.

Zaloguj się aby komentować

Yofukashi no Uta to drobiazg z zeszłego sezonu, lato 2022, mnie osobiście mało porywającego w trakcie emisji. Odkryty już po fakcie, wydaje się jak najbardziej godny polecenia. Jest to wszak, było nie było, prawdopodobnie druga najlepsza szaftoza, odkąd właściwe studio Shaft wzięło było się przekręciło, na pudle zaraz po Kaguya-sama: Love Is War. Mamy tu przecież bardzo udany przegląd tego stylu, znanego doskonale z klasycznych produkcji p. Shinbo, a który to uczył reżysera Yofukashi no Uta, p. Itamurę. 
Ba, styl szaftowski jest tak dalece przyswojony, że mamy nawet takie duperele, jak świat niemal całkowicie wyzuty z postaci tła, chociaż to też kwestia zakotwiczonego po zmroku settingu. Head tilty przyjmowałbym jeszcze jako ironiczne puszczanie oczka do gówniarskich lat reżysera, ale powtarzają się tak często, jakby chciał p. Itamura zeżreć truchło p. Shinbo w całości. Brak mu do tego chyba tylko filtru z perforowanego papieru, pacynek, i witraży. Co jest w Yofukashi no Uta całkowicie oryginalne, to - ta prześwietlona kolorystyka, rodem z jakiegoś Miami Vice, pełna neoniastych różów w szczególności. 
No fajnie, bajka jest naprawdę ładna, a reżyseria dalece bardziej świadoma swojego medium, niż jest to w standardzie. A jak się ma do historyjki na ekranie? Nieletni główny bohater szwenda się po nocy po pustym mieście, aż tu napotyka wampirzycę, z którą odtąd buja się wspólnie. Historię można by było w sumie skwitować frazą "alternatywko, zrujnuj mi życie," bo wampiryzm stanowi tu przez lwią część czasu raczej silną przenośnię dla wprost stylu życia wyzwolonej latawicy, której latka lecą, wobec tego fajnie jej zmienić rutynę z nieletnim bolcem u boku. I tak oglądamy nocne wygłupy gówniaka uczącego się życia i jego dalece bardziej doświadczonej partnerki, która uwielbia świńskie żarty, ale nie znosi mówić o miłości. No, byłoby tak, gdyby nie wjechało na pełnej już bardzo dosłownie wampiryczne pierdolamento. 
Seans jest, w znacznej mierze, doskonale wolny od tego nieznośnego posmaku urban fantasy, gdy to bohaterom różnych serialków zdarza się marnować czas antenowy na wprost nużące wykłady nt. swojej urban fantastyki, jak gdyby robili streszczenie karty postaci głównego nieludzia. Albo nastąpiła jakaś interwencja edytorska, albo autor adaptowanej tu mangi wystrzelał się z polotu, bo właśnie te męczące pseudo-folklorystyczne kasztany zaczynają się w końcu wkradać do fabuły. Przyznam wprost - bardzo nie spodobało mi się wprowadzenie do tej historii większej liczby wampirów. Wolałem, gdy główna bohaterka pozostawała absolutnym unikatem, a zatem i chodzącą alegorią. 
Wchodzi cała wampiryczna społeczność, wchodzi pod sam koniec nawet przegadana koncepcja wampiryzmu, wchodzi wampirów zwalczanie - i po co to komu było? Po co były te scenki akcji, pasujące tu jak pięść do nosa? Już zdecydowanie lepiej byłoby pozostawić tę serię jako przenośnię, w której to na starej piczy młody anime protagonista się ćwiczy, anime w typie straszaka na widzów hipnotyzowanych sezon po sezonie nierealnymi babami, a które to baby nierealne, muszę przyznać, mimo wszystko uosabiają kolejne wampirki. Ba, wprowadza się tu w pewnym momencie postać koleżanki w wieku głównego bohatera, której jakoś nikt nie zamierza mordować, mimo że sama zna ten straszliwy sekret wampirów w wielkim mieście. 
Raczej liczyłem na to, że bohater w finale rzuci ten nocny interes dla dziewuszki z klasy, a swoją podstarzałą alternatywkę będzie wspominał jako junacką przygodę. Seria kończy się jednak gorzej, a w dodatku bezczelnie szczuje na zakup mangi, stanowiącej ciąg dalszy, w sposób strasznie podobny do niedawnego adaptowanego Dorohedoro. Warto obejrzeć Yofukashi no Uta, no ale bez przesady - są w tej cenie lepsze baje.
https://www.youtube.com/watch?v=0Bm6XOK7gmA
aberotryfnofobia

@tobaccotobacco Ma sens co piszesz i zaczynając anime miałam obawy że takie będą problemy. Zamiast oglądać dalej doczytam sobie mangę, zobaczę ile wytrzymam.

Zaloguj się aby komentować

Geobreeders to dwie niedługie OVA, kolejno 3 odc. (1998) i 4 odc. (2000). Format ten wydaje się niekiedy nawet zbyt oszczędny, jednak już pełen seans w zasadzie znieczula na takie wybrzydzanie. Przyznam uczciwie, zupełnie nie mam pojęcia, o czym tak właściwie owe drobiazgi były. Nie znaczy to wcale, że były złe - to jednak zupełnie inny typ rozrywki, krojony pod bardzo konkretną widownię, a mianowicie - bezkrytycznych otaku.
Kogo miałoby niby obchodzić, o czym Geobreeders w zasadzie jest? Grupka waifu, wraz z ich przydupasem Tabą (w tej roli odświeżająco młody p. Miki), kontraktuje się do zwalczania przemocą i podstępem zmiennokształtnych kotów, które to w zasadzie są bytami astralnymi, a tak naprawdę także bytami elektronicznymi, i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. W tle intryga rządowa, tak niezrozumiała, że nie starałem się nawet jej zrozumieć.
To zwykły pretekst do tego, by napchać do tych dwóch OVA wielką pigułę świetnie narysowanych scen akcji, bardzo starannych i drobiazgowo wykonanych designów maszyn i broni, fanserwisu w wykonaniu kilku dziewuszek świadomie szytych pod konkretne waifu gusta, a wreszcie wcale udanego slapsticku. Wszystko tu jest esencją tego, co było w anime lat 90. najlepsze. Jest bardzo ładnie i bardzo wesoło.
Nieco dziwić może rodowód tych bzdurek, bo studio Chaos Project to jakiś szorujący po dnie podwykonawca dla innych twórców, jednak w tym właśnie środowisku znaleźli się i reżyser p. Moriyama (od chociażby Wings of Honneamise, czy Beautiful Dreamer), i p. Imaishi, ojciec studio Trigger. Warto obejrzeć obydwie OVA, jak najbardziej.
https://www.youtube.com/watch?v=iRBk5ZXbqK4
96Stopni

Obejrzę po zielonym brownie XD

Zaloguj się aby komentować

Gungrave (2003), TV, 2-cour
studio Madhouse
Czeski film – ostrzykany całą baterią dziwnych substancji zombiak wstaje, zakłada kowbojski kapelutek, po czym strzela do potworów. Gungrave zaczyna się koszmarnie złudnie, zgodnie z zasadą, by fabuły wybitne zaczynać in medias res, a następnie wracać na początek. I być może nawet by zyskał tym samym miano klasyka, gdyby był ten serial fabułą wybitną. Jest, w najlepszym przypadku, fabułą wysoce zabawową, waha się raczej luźno między absolutnymi kasztanami w scenariuszu, a sprawnymi kalkami z kina gangsterskiego. Gungrave to zresztą adaptacja gry konsolowej z PS2, długiej na karygodne półtorej godziny, w której to wzmiankowany zombie-rewolwerowiec przypuszcza atak na korporację-mafię Millenion, której szef, Harry McDowel, posłał go lata temu do piachu. Harry, jego najlepszy przyjaciel.
Gra skupia się całkowicie na szturmie na Millenion, wlicza sześć etapów z bossfightami przeciw kolejnym przydupasom Harry’ego, a kończy się wreszcie konfrontacją finałową, głupią wyjątkowo. Nawet polecam przeklikać sobie walkthrough, ale już po obejrzeniu serialu. Na szczęście, ekipa Madhouse postanowiła zakotwiczyć te bzdury we wcale sensownie poprowadzonej historii o drobnych przestępcach o złotym sercu, którzy wspinają się na szczyty mafii, kalecząc się wzajemnie co krok, aby wreszcie zakończyć wspólną drogę zdradziecko posłaną kulką. A potem nasz główny bohater wstaje z grobu, i już leci fabuła gry, acz również poprowadzona lepiej (nie ukrywajmy, znacznie bardziej patetycznie) i soczyściej. W liczącym 26 odcinków seansie, znaczną część zajmuje historia tego, jak też nasz bohater, Brandon Heat, dostał od Harry’ego kulkę i trafił do piachu.
No, będę konkretny – wątek zombie wraca dopiero w 18. odcinku, chociaż sygnalizowany jest już od odcinka 9., wprowadzając na scenę postać raczej symptomatyczną dla tego, czym Gungrave jest w istocie, i zdejmując ją z planszy kilka chwil później. W tym sensie symptomatyczną, że nazywa się, za przeproszeniem, Blood War. Gungrave to festiwal durnych imion i nazw własnych, rodem z jakiegoś Metal Geara, którymi upstrzone jest niemal wszystko i każdy. Moim absolutnym faworytem jest Laguna Glock, jakby żywcem wyrwany z MGS, albo z Baccano. Durne nazwy idą w parze z doprowadzającymi do bólu brzucha ze śmiechu scenami koszmarnie leniwymi, pełnymi porozstawianych absurdalnie fabularnych hooków i flag. Gangsterska historia naszych bohaterów to nic innego, jak przemielone wszelkie Ojce Chrzestne i Chłopcy z ferajny, i dobrze przewiduje bzdurność wypuszczanej w niedalekiej przyszłości serii Yakuza.
Wybaczcie, ale nie byłem w stanie zdzierżyć nieustających japońskich Harri MakkuDoeru, znany też jako Brotti Harri, czy innych Biyondo za Greibu, i po prostu przełączyłem ścieżkę dialogów na angielską. To był strzał w dziesiątkę. Co zabawne, znaczna część obsady angielskiej pokrywa się z obsadą Cowboya Bebopa, jednak kwestie dialogowe są dalece mniej dojrzałe, stąd absurdalny dysonans. Brandona podkłada Jin z angielskiego Samurai Champloo, i w zasadzie gra niemal tę samą postać. Ci wcale sprawni weterani, mierzący się z kiepskim tłumaczeniem wyjątkowo bzdurnych dialogów, musieli mieć chyba w studio równą polewkę, co ja przed ekranem. A ich szeregi wzmacniają też przecież aktorzy grający okrutne drewno, wprost ze szkoły aktorstwa Shenmue. Angielski dublaż jest pomidorek.
Serial jest odtwórczy i, w przeważającej części, straszliwie głupi, ale potrafi też zebrać się na wyjątkowo zgrabne sceny, a ostateczną konfrontację między Brandonem a Harrym poprowadził wręcz wzorcowo. Aż dziwne, wszak jest to serial w zasadzie tym się wyróżniający, że „zabili go i wstał” brzmi fajniej, niż „zabili go i uciekł.” Jego znacznie lepszą stroną jest, moim zdaniem, fantastyczna atmosfera i udane projekty krajobrazów. Raczej nie sposób bronić tezy, że Gungrave dzieje się w jakiejś technologicznej dystopii, jednak pożerający bezimienne miasto Millenion wprowadza coraz to silniejsze poczucie opresji, któremu przeciwstawia się niekiedy tylko to śliczne niebo, czasami niebieskie. Niebem świetnie tu grają, niemal jak w Texhnolyze.
Stylówy robił tu p. Nightow, prywatnie autor serii Trigun, i są bardzo udane. Raczej nachalne wizualne przeciwstawienie Brandona i Harry’ego kolorami czarnym i białym może wprawiać w szyderczy uśmieszek, ale pozostaje bardzo konsekwentnym na przestrzeni serialu. Nie idzie to w parze z techniczną jakością animacji, i efekt sylwetki w stylu yaoi powtarza się niestety nagminnie. Widoki, poza ścisłym centrum miasta, mają dziwnie włoski posmaczek, od slumsów w typie Neapolu, po zielone brzegi upstrzone cyprysami. Być może to autosugestia, jako że to serial o mafii, jednak atakowało mnie to ustawicznie – serial umiejscowiony jest przecież w niejasnym zakamarku Stanów Zjednoczonych.
Udźwiękowienia japońskiego nie poznałem, mimo że jest pełne sław z okresu (i chyba dlatego mi mało na nim zależało – są to nazwiska strasznie zgrane), a angielskie dodało serialowi dodatkową warstwę komiczną. W obu przypadkach buja nami jednak ta sama muzyka, raczej higieniczna i bez większych wybryków, poza niektórymi scenami walki. Absolutnie fantastyczne są natomiast zarówno OP, jak i ED – polecam przesłuchać obydwa, umieszczam je poniżej tekstu. Niestety, nie zadbano o zgrabne podsumowanie muzyczne ścisłej końcówki serialu, zamiast tego grając na kompletne wyciszenie, co może burzyć – nie będzie tu nigdy scen bebopowskich.
Gungrave to męski seans – kobietki są tu sprowadzone na drugi plan i potraktowane wyłącznie jako ciepłe i spolegliwe ofiary męskich porachunków. Również dlatego męski, że nie potrafiłbym chyba oglądać go w towarzystwie inaczej, niż wspólnie konsumując procenty i rżąc z bzdur na ekranie. Nie ma w tym absolutnie jakiejkolwiek ujmy dla serialu, to wciąż świetna zabawa, i jak najbardziej zasługuje na uwagę. Na poły wydumany akcyjniak, na poły remiks gangsterskich filmów, Gungrave to unikat, i trudno znaleźć dla niego konkurenta w tej niszy. 2/10, wspaniała robota.
OP
https://www.youtube.com/watch?v=Hlf5yNAiU9A
lubieplackijohn

@UncleMcRape Można. Tylko nie mam tam funkcji moderatora. Trzeba to będzie ręcznie ustawić.

UncleMcRape

@tobaccotobacco no to będe twoje wpisy plusował czy co się tu robi i szybko ranga wpadnie

Zaloguj się aby komentować

Poprzednia