Nasomatto Sadonaso
“I once had a girl. Or should I say: she once had me”.
Barcelona miała być tylko przystankiem po drodze do głównego celu: okolic Benasque w Pirenejach. Nie dbaliśmy zbytnio o to, gdzie przenocujemy po lądowaniu – zresztą nigdy o to nie dbaliśmy. Taki mieliśmy “klimat”. Pod tym względem była osobą wymarzoną. Nigdy nie narzekała na warunki, na zmęczenie… zresztą ja męczyłem się szybciej niż ona. Po lądowaniu cudem udało nam się załapać na jakiegoś prywatnego busa, który przed północą jechał do Barcelony – bo to, że lotnisko w Gironie jest położone o kilkadziesiąt kilometrów od miasta nie tyle nam umknęło, co po prostu zdawało się nie być problemem wartym poświęcenia mu większej uwagi. Gdy już wysiedliśmy z busa przy jednym z małych dworców autobusowych, skierowaliśmy się w stronę plaży – czyli w dół i w stronę wiejącego wiatru. Tak trafiliśmy na plażę Somorrostro, gdzie zdecydowaliśmy się spędzić noc. Ze snu wybudziła nas pędząca w naszą stronę maszyna do czyszczenia plaży. Nie pamiętam, na ile to my zdążyliśmy szybko się pozbierać a na ile sama maszyna zdołała nas ominąć. Prawdopodobnie jej kierowca po prostu umilił sobie nudny czas pracy próbując nas nastraszyć. Ustaliliśmy zatem, że resztę nocy spędzimy pomiędzy dwiema samotnymi palmami, stojącymi na tej plaży niczym dwie stęsknione żony na horyzoncie żagli powracających z łupieżczej wyprawy ich mężów-łajdaków. Skryliśmy się więc wśród piętrzących się pomiędzy ich smukłymi, wytęsknionymi posturami drewnianych, miejskich leżaków. Z początku powalił nas zapach: ni to miodowy, ni to z tych prosto w twarz urynowych… ot taki, wszystkim znany zapach sto lat temu oszczanego drewna, skąpanego w letnim słońcu. Oczywiście słońce jeszcze nie wstawało.
Gdy zaświtało – a na tych szerokościach świta znienacka – znaleźliśmy lokum (co wcale nie było takie łatwe i udało się jedynie dzięki wielkiemu poświęceniu czarnoskórego kierowcy taksówki o numerze 6769, który za sumę 20 euro zjeździł z nami pół miasta i za żadne skarby nie chciał za to żadnej dodatkowej zapłaty, ponieważ zgarnął nas z ulicy obiecując, że w tej kwocie zamkną się nasze poszukiwania), wykąpaliśmy się i udaliśmy na poszukiwania choćby kilku - z kilkunastu bodajże - okupujących miasto tworów mistrza Gaudiego. I w zasadzie ten zapach “ni to miodu, niekoniecznie miodu ale może trochę i szczyn” praktycznie nas nie opuszczał. A jak już opuszczał, to i tak po jakimś czasie powracał. Problem miasta z kanalizacją to jedna sprawa; jednak w bliskości ogrzanych słońcem murów miasta ten zapach jest dość częstym rezydentem. Nie chciałbym tu bronić znanego mi Krakowa, bo on również ma niemało takich miejsc. Jednak w przypadku Barcelony zdajemy się mieć do czynienia z jakąś tradycją, wysysaną przez pokolenia z mlekiem matki, a może nawet ojca.
To było chyba moje pierwsze dobitne skojarzenie zaschniętych, starych sików z zapachem miodu, a dokładnie pewnych nut zawartych w miodzie gryczanym.
Podobnie otwiera się przed nami Sadonaso. W pierwszych sekundach dostajemy głównie to, co misie lubią najbardziej: mocne uderzenie miodu. Ten miód jednak… to nie jest taki zwykły miód. Analogicznie do sytuacji, w której ktoś obok nas bez ostrzeżenia otwiera słoik z kiszoną kapustą a my, skołowani jak dzieci we mgle, sami już nie wiemy, czy to ktoś pierdnął, czy to może kapustka tak ładnie pachnie – tutaj jest to taki właśnie figlarny miód z podtekstem. Bezpardonowo przywołuje na myśl wspomnienie tych pradawnych, ogrzanych słońcem murów Barcelony. Ale są tu też jakieś kwiatuszki, niby słodkie, niby pachnące… jednak gdzieś tam spod spodu, niczym uwięziony pod klapą kanalizacji robotnik, wciąż próbuje krzyczeć do nas ta jedna nuta. I jeśli tylko wystarczająco uważnie wsłuchamy się w ten stłumiony krzyk, to możemy z niego wyłuskać słowa: “Uᴡᴀɢᴀᴀᴀ! Sᴢᴄᴢʏɴʏʏʏ!”
No tak, ale to tylko wtedy, kiedy się mocno wsłuchamy. Bo zapach ma w sobie również wyraźną dozę piżma oraz bursztynu. I pod tym względem mocno skojarzył mi się z ostatnią, najdłuższą fazą Rosendo Mateu no5: bursztyn, wanilia oraz piżmo. Przy czym Rosendo ma więcej (!) gumy, którą ja w Sadonaso nie do końca wyczuwam (lateksu również, stety/niestety, nie). I mimo tych w zasadzie dużych podobieństw, Sadonaso jest tu mniej “dostojne” – bardziej idzie w stronę zmęczonej pachwiny czy łóżka bieszczadzkiego zakapiora (bez urazy, potrafię to obronić). A jeśli zrobi się test nadgarstkowy tych dwóch zapachów obok siebie, to Rosendo zaczyna mocno przypominać Sadonaso, a z tego drugiego czuć już w zasadzie tylko siki - i to już takie bardziej kwaśne. Ale żeby “dostojne” nie poczuło się tak bezapelacyjnie lepsze, przytoczę tu jeszcze wypowiedź jednego z moich kolegów, który mimo skąpej aplikacji płynu bardzo dobrze go wyczuł:
- Wiesz, Marek. Bo my to w zasadzie lubimy te wszystkie cielesne smrody. No sam powiedz: jeśli po całym dniu łażenia po górach w gorący dzień, przejedziesz sobie dłonią po tych miejscach a potem powąchasz… no to tam się dzieje milion zajebistych rzeczy. Oczywiście jeśli komuś to podstawisz, to dla tej osoby już nie będzie takie super. Ale jestem pewny, że nikt nigdy nie odciął sobie własnej ręki po takim eksperymencie – a na pewno wielu jest takich, co to lubią sobie ten eksperyment od czasu do czasu powtórzyć. Ja na przykład lubię, od czasu do czasu.”
...te słowa odnoszą się raczej do mężczyzn. Bo to taki właśnie bardziej "męski" zapach.
Zapach: 7/10
Projekcja 8/10
Trwałość: 10/10 – zanim on zniknie, twoje ciało samoistnie wytworzy podobny.
(wielkie dzięki dla @CheemsFBI za udostępnienie zapachu. Tym, co zostało, chętnie podzielę się na terenie Krakowa. Niby resztka, ale wystarczy jeszcze na kilka testów)