Hiram Green - Philtre
Zacznę od niezbyt popularnego twierdzenia na temat definiowania świata, sformułowanego niegdyś przez Roberta Anthona Wilsona - jednego z bardziej fascynujących w moim mniemaniu dziwaków, jakich spotkałem na swojej drodze: opisując rzeczywistość, przedstawiamy jedynie możliwości obiektywu, przez który ją obserwujemy.
Czy jest sens pisać innym ludziom o zapachach, będąc niezbyt wprawionym w rozbieraniu ich na części pierwsze? A zwłaszcza opisywać je komuś, kto dobrze rozpoznaje nuty, ma za sobą lata doświadczenia w tej pasji, tysiące przetestowanych pachnideł... A kiedy to Ty jesteś doświadczony, to na ile możesz być pewny, że ktoś zrozumie, gdy napiszesz "ziemista paczula", "metaliczna róża", "techniczny oud"?
Przez ostatni czas narastało we mnie coś na kształt wewnętrznego "nacotopoco". Lubię tu czytać i lubię też pisać. Opisując rzeczy, odnosimy się do tego, co znamy. Rozumiem , że aby zostać zrozumianym, należy poszukiwać wspólnych punktów z rozmówcą, próbować korespondować również z jego doświadczeniami. Jak je odgadnąć, kiedy odbiorca nie jest nam znany?
Na szczęście wcale nie różnimy się od siebie aż tak bardzo. Pomimo tony śmieci, która przykleja się do nas w trakcie tej przedziwnej, trudnej podróży, wciąż mamy ze sobą wiele wspólnego. Dlatego lubię odwoływać się do tych "najpierwszych" skojarzeń, podstawowych uczuć. Zatem nie do tego, co zdefiniowałem ja sam, ale właśnie do chwil, które zdefiniowały mnie.
Cmentarze
Mój kraśnicki stary cmentarz na pewno w wielu punktach różni się od każdego innego cmentarza na świecie. Nie posiada formy wielkomiejskiego, starego parku (jak np. krakowski Rakowicki czy przepiękny lubelski cmentarz przy ul. Lipowej). Dziś nie jest już również "romantyczny" czy kameralny... tego zjawiska doświadczyłem po raz ostatni okazjonalnie w późnych latach dziewięćdziesiątych, w postaci jednego z maleńkich, zapomnianych, wiejskich cmentarnych zagajników Chełmszczyzny, gdzie niewielki żeliwny krzyż, złapany w uścisk przez dwa próbujące się przytulić drzewa wrósł w nie, został wyrwany z ziemi i wyniesiony na wysokość głowy, a mijające lata uczyniły go po prostu częścią przyrody, zaakceptowaną przez mieszkańców. Coś takiego. Cmentarz jako zjawisko przyrodnicze.
Lecz jeszcze wcześniej, w latach 80' te mniejsze cmentarze wciąż miały ze sobą wiele wspólnego. Niemal każdy posiadał starą część - wilgotną, gdzieniegdzie porośniętą mchem, z choćby kilkoma ogromnymi drzewami, których szumiące korony pozwalały w gorące dni zachować cień w miejscach, gdzie na chałupniczo skonstruowanych ławeczkach przesiadywały kruche babcie, spędzając wolny czas na gawędzeniu, a między nimi przechadzali się zmarli ojcowie, mężowie, synowie. Stonowane, nigdy zbyt głośne rozmowy w otoczeniu ostatnich miejsc i ludzi, z którymi jeszcze cokolwiek te staruszki łączyło. To jeszcze czasy, zanim nowoczesne budownictwo rozpoczęło masowy gwałt na tych miejscach; zanim wmówiono nam, że każdy z nas może być Gaudim i że kosztowny materiał jest w stanie zastąpić styl i nie zaburzy pierwotnego przeznaczenia cmentarzy jako dzieł kultury, miejsc zadumy, wyciszenia i spoczynku - a tego ostatniego zarówno dla umarłych, jak i żywych. Im gęściej te nowoczesne pomniki zaczęły się pojawiać, zmarli coraz mniej chętnie przechadzali się alejkami. Stłoczyli się w starych częściach cmentarzysk, aż w końcu pokrywali się pod ziemią ze strachu przed tymi granitowymi landarami, a same cmentarze z roku na rok stawały się coraz bardziej martwe.
W dzieciństwie wyjście tam z którąś z ciotek było dla mnie przygodą. Mnogość kwiatowych rabatek oraz zasiedlających je owadów. Gryzonie, płazy i gady zamieszkujące pęknięcia i zapadliny. Naturalnie wydeptane, choć jakoś tam kontrolowane alejki. Mieliśmy kilka miejsc: dwa w najstarszej, tej zgrzybiałej części ze wspaniałą fauną i florą, rzeźbami z piaskowca i gadającymi staruszkami; część z lat siedemdziesiątych, gdzie pastowało się lastrykowy pomnik, wyglądem przypominający wypłowiałą kaszankę, z sąsiadką codziennie przesiadującą przy grobie męża-lotnika, zmarłego podczas wojny (nigdy ponownie nie wyszła za mąż), opowiadającą mu każdy dzień. Tu było zdecydowanie mniej drzew, a część z nich mocno zniekształcona - jak gdyby niektórzy "mieszkańcy" nie zdążyli jeszcze pogodzić się z własnym losem; wchodzili w pnie i wykręcali gałęzie próbując przegryźć się przez korę z powrotem do świata żywych.
I w końcu ta "nowa" część, obsrana tak zwanymi świeżymi kwiatami, zniczami, z pobliskim śmietnikiem, cyklicznie podpalanym przez kustosza/grabarza. Zero przyrody, tuje, czysta śmierć. A o śmierci mówiło się przy dzieciach, jednak nie w taki sposób, w jaki było ją czuć w tym miejscu. Pamiętam, że przerażało mnie to, jak prędko powstają nowe alejki. I tutaj przejdę już do opisywania Philtre - choć mam wrażenie, że trochę już go opisałem.
Philtre
Zapach otwiera się goździkiem (kwiat), wraz z ziołowym, zielonym lecz ciężkim i duszącym dodatkiem mdłych ziół. Już jest trochę cmentarnie, kwiatowo i ciężko. W niczym nie przypomina goździka z
Xerjoff 1888 - tu jest bliżej do Beaute du Diable. Albo w zasadzie to jeszcze dalej, bo
Beaute du Diable jest świeższy (!) i niezbyt zmienny. W Philtre ktoś wciąż przekłada jakieś chaszcze, przelewa zużytą wodę z wazonów... Niepostrzeżenie dołącza - i po 10 minutach już dominuje - goździk (tym razem przyprawa). Wciąż jest mdło, wręcz lekko dymnie - być może to te "stems" - łodygi, ale nie świeże. To nie są trawy, łodygi świeżo skoszonej łąki. One są ciężkie i zalegające. Philtre to pierwsze czyszczenie świeżego grobu, wyrzucanie więdnących kwiatów, których dołącza jeszcze trochę. Jaśmin odnajduje się pośrodku tej sterty i dusi nie mniej namiętnie, co cała reszta tego zielska. Wraz z najcichszą chyba tu różą pozostaje w tej mdłej harmonii, niczego nie ożywiając. To okolice wypastowanej grobowej płyty w otoczeniu niezbyt świeżych kwiatów w gorący, suchy dzień. Jedyna wilgoć to ta gnijąca woda z wazonów. Jest jeszcze nuta podobna do cywetowego akordu od Bogue. Bardzo nikła. Dodaje groteskowości. Po testach
O! Doleur nie bardzo lubię o niej pisać.
Chciałbym kiedyś odnaleźć ten pierwszy, najstarszy...
Z rana, po ośmiu godzinach, już bardziej przypomina 1888. Ale to chyba tylko ten goździk, który jakoś przetrwał noc.
#perfumy #recenzjeperfum