Hej Tomki, hej Tosie.
Wracam po dłuższej przerwie we wpisach z cyklu #polacorojo, bo tak jak fizycznie zmęczył mnie ten cały trekking po
Torres del Paine i musiałem później kilka dni odpocząć, tak i od pisania chciałem przez chwilę uciec, żeby nabrać sił i ochoty na więcej.
Jak ostatnio wspomniałem, z trekkingu wróciłem kuśtykając i liczyłem na to, że to mimo wszystko tylko naciągnięcie czegoś w stopie lub stan zapalny, a nie coś znacznie gorszego. Nawet idąc do sklepu w
Puerto Natales dzień po powrocie musiałem podpierać się kijkami trekkingowymi, żeby nie pogarszać sprawy. Wzbudzałem zapewne uśmiechy politowania u licznych turystów i miejscowych, no bo kto to widział łazić z kijkami po płaskim terenie w mieście i to jeszcze używając ich w dość dziwaczny sposób (nie naprzemiennie, lecz stawiając oba jednocześnie na ziemi). Najważniejsze jednak, że kolejnego dnia było już wyraźnie lepiej.
Wciąż nie miałem planów co robić ze sobą dalej po tym całym trekkingu, więc stwierdziłem, że wykorzystując czas potrzebny na powrót do sprawności jednocześnie podejmę decyzję co do dalszej destynacji. Ale w sumie jedną z pierwszych rzeczy po powrocie do cywilizacji było opierdolenie jakiegoś dobrego żarełka. Miałem już dość tych Decathlonowych obiadków.
W sumie to nie jestem foodie, więc mega przypadło mi do gustu danie ultra proste, charakterystyczne dla Chile - kanapka
Barros Luco. Jest to nie mniej, nie więcej jak kawał smażonej wołowiny pokrytej żółtym topionym serem w dużej bułce. Nazwa kanapki pochodzi od imienia i nazwiska chilijskiego prezydenta piastującego stanowisko na początku XX wieku, który w pewnej restauracji rządowej zawsze kazał przyrządzać sobie taką właśnie prostą przekąskę. Stała się ona po jakimś czasie na tyle popularna, że łatwo ją obecnie dostać prawie wszędzie, choć teraz częściej kupowane są raczej jej ulepszenia - z dodatkowym pomidorem i awokado na przykład (w komentarzu fotka). Może przynudzam, ale dla mnie historia tej przepysznej kanapki była mimo wszystko dość ciekawa, bo to tak, jakby u nas w większości knajp dało się zamówić np. Ignacego Mościckiego.
Tych kilka dni w
Puerto Natales spędziłem w tym samym hostelu, w którym pierwotnie miałem nocować tuż przed samym trekkingiem (ale wypłoszyła mnie stamtąd chora na Covida laska, z którą miałem spać w tym samym pokoju - pisałem o tym w jednym z pierwszych wpisów). Z jednej strony nie chciałem ryzykować spania w wieloosobowych pokojach w szczycie pandemii, z drugiej trochę cebula i szkoda mi było szukać prywatnego pokoju za 2 lub 3 razy wyższą stawkę. No i właściciel tego hostelu zrobił na mnie ultra pozytywne wrażenie, gorąco mnie wówczas przepraszając za ten przypadek Covida, który zmusił mnie do poszukiwań innego noclegu w ostatniej chwili. Powiem krótko - hostel wspaniały, właściciele (Argentyńczyk i Chilijka) przecudowni i ultra dbający o gości. Np. jak pytałem, czy znają jakąś wypożyczalnię rowerów w pobliżu, to dostawałem ich prywatny rower za free. Gdy na jedną z nocy mieli już zarezerwowane wszystkie miejsca, a ja zapomniałem przedłużyć pobytu, to dali mi łóżko w pomieszczeniu, w którym mieszkała laska z obsługi hostelu, żebym nie musiał bez sensu zmieniać miejscówki na jedną noc itd. Poza tym zawsze wcześnie rano czekał stół z jedzeniem umożliwiającym przygotowanie prostego śniadania (chleb tostowy z tosterem oczywiście, kilka typów marmolady, jakiś serek do smarowania, płatki, herbata, kawa itd.) codziennie dokładnie sprzątano pokoje, woda pod prysznicami była gorąca i leciała pod dobrym ciśnieniem, a na patio można było posiedzieć i pogłaskać kitku (pic rel). Tak więc gdyby ktoś kiedyś szukał super miejsca w Puerto Natales, gorąco polecam hostel
El Patagonico.
Tak więc tych kilka dni spędziłem na odpoczynku, jedzeniu wołowiny w bułce, łażeniu po sennym miasteczku, rowerowych przejażdżkach, wybrałem się też na krótki trekking w okolicy (znów pic rel). No i w końcu doczekałem się Amerykanina oraz chilijskich towarzyszy poznanych na szlaku w
Torres del Paine (jak wspomniałem w poprzednich wpisach, kończyłem pętlę wcześniej niż oni).
Z Amerykaninem widziałem się przez pół dnia - poćwiczyliśmy trochę na panelu wspinaczkowym w jego hostelu, wprowadziłem go w świat kanapek
Barros Luco, aż w końcu następnego dnia napisał, że spontanicznie wsiadł w autobus i wrócił do parku
Torres del Paine, w celu
campin' n' climbin'. Fajny był wariat z tego Dana (tak miał na imię).
Z Chilijczykami najpierw spotkałem się w jakiejś knajpie na żarciu, gdzie w absurdalny sposób zostaliśmy zmuszeni do siedzenia przy osobnych stolikach, choć już obsługa w dupie miała to, że siedząc przy tych osobnych stolikach nasze krzesła są bliżej siebie, niż gdybyśmy siedzieli przy jednym (Covidowe regulacje wjechały za ostro). Później poszliśmy jeszcze do wynajętej przez nich chatki na samych obrzeżach
Puerto Natales. No i, jakżeby inaczej, popiliśmy i pograliśmy w różne gry karciane (w tym jedną, którą wspominam szczególnie miło, o jakże wdzięcznej nazwie
Care Caca, czyli w wolnym tłumaczeniu - Gówniana Twarz).
Gdy wyszedłem od nich solidnie wstawiony była już właściwie czarna noc. Nie miałem czołówki, ale po kilkuset metrach świecenia sobie telefonem miałem dotrzeć do oświetlonej części miasteczka. Wtedy usłyszałem basowe ujadanie kilku psów.
Przypomniałem sobie, że idąc z Chilijczykami na ich chatę faktycznie mijałem trzy wielkie psy, które wówczas spokojnie leżały pod drzwiami domku znajdującego się tuż obok. Czy były to psy właściciela tej posesji, czy po prostu bezpańskie - nie wiedziałem tego dokładnie.
Nie wspominałem o tym wcześniej, ale w Chile i w praktycznie całej Ameryce Południowej jest pełno bezpańskich psów. Szwendają się po ulicach lub leżą po prostu w cieniu czy w słońcu, nierzadko głodne i chore, żywiąc się tym co znajdą w śmietnikach lub tym co im ktoś przyjazny zwierzętom rzuci pod nogi. Nikt ich nie wyłapuje i nie sterylizuje (chyba w Kolumbii było pod tym względem inaczej), więc problem nie zmniejsza się. Liczne psy, które do tej pory spotkałem były niezwykle spokojne i miały bardzo uległą wobec ludzi postawę. No ale tym razem zdecydowanie słyszałem agresywne ujadanie psów broniących swojego terenu, a ja miałem czelność przechodzić przez ten niego nieproszony, po ciemnicy i chwiejnym krokiem. Każdy z tych psów, jak zapamiętałem wcześniej, mógł mieć połowę mojej masy, albo i więcej. Byłem w tarapatach.
Mimo tego nie obsrałem zbroi. Nie wiem jak, ale zachowałem niewyobrażalny spokój. Czy to wyjątkowo dobry nastrój, czy upojenie alkoholowe, czy wielka ufność w to, że skoro dotychczas spotkane psy były bardzo przyjazne, to te też nic mi nie zrobią - coś z tego, a może wszystko na raz, sprawiło, że po prostu się zatrzymałem oraz spokojnym i miłym głosem zaznaczałem swoją obecność, wyciągając powoli dłoń przed siebie na wysokości pasa.
Po chwili z ciemności wyłonił się pierwszy pies - czarne bydlę, na widok którego rozszerzyły mi się gwałtownie źrenice. Podbiegł, obwąchał moją rękę i... spokojnie odszedł na bok. Dokładnie tak samo zachował się drugi, a potem trzeci pies - zobaczyły, że to tylko niegroźny pijaczyna i wróciły na swoje pozycje spoczynkowe. A ja, jak gdyby nigdy nic, poszedłem dalej w stronę hostelu.
Dziś gdy o tym myślę, to chyba jednak miałem wielkie szczęście. Na pewno większe niż @nieinteresujsie, który opisywał na hejto, jak to albańskie psy pasterskie pogryzły po go nogach na szlaku. Niby te psy w Ameryce Południowej, a zwłaszcza w Patagonii były znacznie mniej terytorialne i bały się ludzi, ale późniejsza wizyta w Peru nauczyła mnie, że jednak tamtejsze psy potrafią wykazywać agresję wobec ludzi, zwłaszcza na zadupiu. Ale to już inna historia, na którą kiedyś może przyjdzie czas.
Minęło kilka dni od trekkingu po
Torres del Paine. Moja stopa już odpoczęła, więc byłem gotów na ruszenie gdzieś dalej. Mój plan zakładał przedostanie się do Argentyny pobliskim przejściem granicznym i udanie się najpierw pod lodowiec Perito Moreno, a później do
El Chalten - małego miasteczka, z którego ruszają szlaki pod słynne szczyty
Fitz Roy oraz
Cerro Torre. Niestety pojawiły się pewne problemy. Pierwszy - to pobliskie przejście graniczne było zamknięte. I kolejne też. I kolejne.
Długość lądowej granicy między Argentyną i Chile to aż 6700 km. Ze względu na pandemię, na całej tej długości otwarte pozostawały 3 (słownie: trzy) przejścia graniczne - jedno daleko na północy, drugie bliżej stolicy, mniej więcej pośrodku, a trzecie na dalekim południu. Nie było niby źle, bo w sumie byłem na dalekim południu. Wystarczyło dostać się kilkaset kilometrów jeszcze bardziej na południe i stamtąd wsiąść w busa przejeżdżającego do
Rio Gallegos już po stronie argentyńskiej.
Był jednak kolejny problem - ten bus nie kursował od paru miesięcy ze względu na pandemię. Trzeba więc było wziąć innego busa (lub kilka), żeby dojechać do miasteczka znajdującego się najbliżej tego przejścia granicznego, stamtąd zamówić taksówkę wiozącą przez jakąś godzinę do granicy, przejść przez jeden i drugi punkt kontrolny, zamówić drugą taksówkę, i już po kolejnych dwóch godzinach jazdy jesteśmy w
Rio Gallegos, skąd dzień później da się dojechać do
El Calafate, nieopodal lodowca. Na same taksówki trzeba było wydać gdzieś koło tysiaka, ale gdyby rozłożyć to na 4 podróżnych, to nie byłoby źle, a chętnych na dostanie się pod lodowiec lub
Fitz Roy'a nie brakowało.
Z tym, że samo przejście przez granicę to był dodatkowy problem - ustawiały się tam tłumy ludzi i cała procedura zajmowała co najmniej kilka godzin. Wszystkich wjeżdżających do Argentyny testowano na Covida i gdyby komukolwiek wypadł pozytyw - wszyscy współtowarzysze podróży lub ogólnie ludzie w pobliżu mieli trafiać na kwarantannę. Mimo tego, codziennie na granicy były wielkie kolejki. Chętnych było tak wiele, że nie wszystkich dawano radę obsłużyć przed zamknięciem jednego lub drugiego punktu granicznego. A no właśnie, były one otwarte zaledwie przez kilka godzin, i, teraz słuchajcie tego, punkty po obu stronach granicy były zamykane w różnych godzinach XD. No i teraz historie, które się tam działy należały do tych z gatunku pozytywnie zakręconych (choć ich bohaterowie z pewnością mają mniej miłe wspomnienia) - otóż zdarzało się, że ktoś kto już z sukcesem opuścił Chile tuż przed zamknięciem chilijskiego punktu granicznego trafiał do punktu argentyńskiego, gdzie po długich procedurach wykrywano u niego Covida (Chilijczycy nie testowali wyjeżdżających, bo i po co), więc nie dostawał zezwolenia na wjazd do Argentyny. No ale jak tu wrócić, skoro punkt chilijski oficjalnie zamknął się 20 minut temu XDDDD Dodatkowo Chilijczycy też przecież nie mają ochoty wpuszczać chorych XDDD
No i takiemu delikwentowi pogranicznicy radzili wrócić do punktu chilijskiego, pukać w drzwi tak długo aż otworzą (jeśli ktoś tam jeszcze siedzi), nie przyznawać się do pozytywnego testu lecz powiedzieć, że posiadane dokumenty wjazdowe nie zostały zaakceptowane w drugim punkcie i modlić się, żeby uwierzyli XDDDDDD Gdy się to koniec końców udawało, pozostawało już tylko zadzwonić po taksówkę, do miasteczka znajdującego się godzinkę drogi dalej i wrócić na nocleg. Cyk, prościzna
To wszystko skutecznie zniechęciło mnie do próbowania drogi lądowej. Pozostawała jeszcze alternatywa powietrzna. Jakie jest najkrótsze połączenie lotnicze z
Puerto Natales do oddalonego o 270 km.
El Calafate? Zgadliście, najpierw lot 2500 km. na północ do
Santiago de Chile, potem 1500 km. do
Buenos Aires, a potem już tylko 2500 kilometrowy rzut beretem do
El Calafate. W dwóch tysiakach PLN i 24 godzinach podróży dało się zmieścić.
Z rozważań czy droga powietrzna ma sens otrząsnął mnie kolejny problem - po argertyńskiej stronie Coronavirus szalał jak pojebion i z relacji innych turystów, których znajomi tam przebywali, w hostelach i knajpach połowa ludzi kasłało i kichało, w związku z czym nawet już nie nadążali robić testów. Ale jak się źle trafiło, to mogli zrobić test wpakować do ultra drogich hosteli pełniących rolę izolatek. Słyszałem historie, że izolacja w takich hostelach mogła kosztować nawet po kilkaset dolarów na dzień. Ile w tym było prawdy, nie wiem ostatecznie, ale jakoś nie chciałem ryzykować. Zwłaszcza, że za ponad 2 tygodnie miałem już wsiadać do samolotu lecącego na Karaiby, gdzie planowałem spotkać się z moją kobitą na przesadnie drogim leniuchowaniu pod palmami - głupio byłoby się zarazić i nie zostać wpuszczonym na pokład samolotu.
No dobra, to skoro nie Argentyna, to może...
Atacama. Też zaczyna się i kończy na "A", też cztery sylaby, prawie nie widać różnicy
Jak powiedział, tak zrobił, ale o tym będą następne wpisy.
#polacorojo #podroze #patagonia #chile #gory