#argentyna

1
80
W El Chalten panowała późna jesień. Jeszcze nie spadł śnieg, ale poranne przymrozki nie były niczym zaskakującym. Jednak jak to mówią - nie ma złej pogody, tylko są źle ubrani turyści. Zazwyczaj nie mam sobie nic do zarzucenia w tej kwestii - zawsze biorę na przechadzkę w góry kilka warstw, żeby na pewno nic mnie nie zaskoczyło. Tym razem jednak zostałem ultra zaskoczony. Najpierw jednak trochę kontekstu.
Wspominałem o tym, że sezon w El Chalten dobiegał końca, co widać było po opustoszałych hostelach? Nie inaczej było w przypadku tego, w którym mieszkałem - przez pierwsze 2 dni widziałem tam jedynie jego opiekunkę/recepcjonistkę, choć w jednym z pokoi gościnnych czasem świeciło się światło - najwyraźniej nie byłem sam w tym niemałym jednak kompleksie.
Hostel składał się z budynku głównego, wysokiego na 2 piętra, oraz oddzielonej parterowej części, zakręcającej jak litera L, w której znajdowało się sporo dodatkowych pokoi, duża wspólna kuchnia oraz łazienki. Do tej osobnej części przechodziło się przez podwórze, a więc pod gołym niebem.
Gdy meldowałem się w hostelu 2 dni wcześniej, recepcjonistka oprowadziła mnie po kompleksie i poinstruowała, że w małej kuchni znajdującej się w części głównej (a więc tam gdzie miałem pokój) można zaparzyć tylko herbatę/kawę, a jeśli chciałbym przygotować sobie jedzenie, to powinienem to robić w dużej kuchni w budynku obok. Właściwie to było to nawet lepsze rozwiązanie, bo mała kuchnia faktycznie była bardzo mała, a duża była łączona ze sporą przestrzenią do spożywania posiłków. Może trochę raziła pustka tego miejsca, ale co tam.
No i tak sobie wychodzę trzeciego dnia rano z budynku głównego tylnymi drzwiami wyposażonymi w samozamykacz, w rękach dzierżę jajka, bułki i inne pierdoły na śniadanie. Po wyjściu na podwórze czuję przenikliwy chłód, a z nieba leci na mnie marznący deszcz - ubrany jestem w długie spodnie, japonki i koszulkę, no ale po co bardziej, skoro od jednego budynku do drugiego dzieli mnie jedynie 5 metrów.
Docieram do drzwi, łapię za klamkę i dupa - zamknięte. Podchodzę do innych drzwi tego samego budynku - też zamknięte. Co jest do cholery. Wracam pod te tylne drzwi głównego budynku, przez które przeszedłem 30 sekund wcześniej, ale samozamykacz zatrzasnął je na amen (klamkę miały jedynie od wewnątrz). No dobra, luz, wejdę po prostu głównym wejściem.
Truchtam w kierunku fasady budynku, bo jednak ziąb konkretny, a dodatkowo coraz bardziej moknę, w końcu łapię za klamkę i... no do kurwy nędzy - zamknięte! A przecież normalnie zawsze te drzwi były otwarte i tak też mi babka mówiła przy meldunku. Znów łapię za klamkę, szarpię, pukam, pukam głośniej - nic. Głucha cisza. No, poza dudniącym w dach zimnym deszczem, który coraz bardziej zaczyna mi się dawać we znaki.
Odkładam żarcie na drewniany stolik nieopodal, wracam pod drzwi i zaczynam się zastanawiać co począć. Może wysłać wiadomość na booking? Nie no, zanim odczytają, to będzie tu ze mnie zimny trup. Znalazłem numer telefonu do obiektu i dzwonię. Cisza. Nikt nie odbiera. Znów pukam - cisza.
Wracam do stolika gdzie zostawiłem żarcie i zaczyna we mnie wzbierać solidny wkurw, co miało swoje plusy, bo trochę mnie to rozgrzało. Podszedłem znów pod drzwi i zacząłem bez ceregieli łomotać w nie pięścią niczym gestapo podczas łapanek. W końcu po drugiej stronie usłyszałem kroki i wkrótce w szparze drzwi ukazała się zaspana twarz dziewczyny będącej drugim gościem hostelu. Przeprosiłem ją za zamieszanie, wytłumaczyłem o co chodzi i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że skonfundowanie, które rysowało się na jej twarzy nie wynikało jedynie z wczesnej pory dnia, lecz też z tego, że nie operowała biegle angielskim.
Wszedłem do budynku, zostawiłem żarcie na stoliku w kuchni i poszedłem ogrzać dłonie do łazienki. Przebrałem mokrą koszulkę, wróciłem do kuchni, a tam stała zarówno dziewczyna, która mi otworzyła, jak i recepcjonistka. Ta druga zaczęła mnie wylewnie przepraszać - po hiszpańsku, więc głównie odczytywałem jej intencje, a nie słowa. W końcu wytłumaczyła, że ze względu na koniec sezonu i to, że w drugim budynku już nikt nie mieszka, zamknęli tamtą kuchnię. No zajebiście, że mi o tym wcześniej powiedzieli Gdy spytałem, czemu drzwi główne były zamknięte, odpowiedziała że zamykają je na noc i nie zdążyła ich jeszcze otworzyć Trochę dziwne, bo zdarzyło mi się wracać z baru przed 1 w nocy i były otwarte, ale nie drążyłem tematu. Choć chyba jednak drążyłem, bo nie chciałem zostać pod zamkniętymi drzwiami na kilka godzin w któryś z kolejnych dni.
Tyle z historii bycia zaskoczonym przez pogodę. A jak przebiegała reszta dnia? Mój ziomek, z którym się wspinałem dzień wcześniej musiał popracować (łączył podróżowanie z programowaniem), tak więc miałem trochę czasu dla siebie. Patrząc na godziny wykonania zdjęć z tego dnia, było raczej leniwie (przypominam, że opisuję wyprawę sprzed roku, więc nie wszystko dokładnie pamiętam). W drugiej części dnia wybrałem się na krótką przechadzkę na Mirador de los Condores - punkt widokowy oddalony o jakieś 45 minut marszu, z którego widać było miasteczko, a przy dobrej pogodzie w tle powinien majaczyć Fitz Roy (no ale pogoda póki co nie rozpieszczała).
Wybrałem się na ten punkt widokowy z piwkiem w plecaku, bo czemu nie, (zwłaszcza, że pustą butelkę i kapsel zawsze zabieram ze sobą). Przez bliskość tego miejsca względem miasteczka kręciło się tam trochę ludzi, ale w niczym to nie przeszkadzało. Spędziłem tam łącznie z 2-3 godziny, bo i po co miałem się gdziekolwiek spieszyć. Zostało mi to nawet wynagrodzone, bo tuż przed zachodem słońca na niebie zagościła w końcu odrobina błękitu, a w oddali widać było jakiś majestatyczny szczyt spowity częściowo w chmurach. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to właśnie Fitz Roy. No ok, podejrzewałem, że to może być on, ale pewności nie miałem. Postanowiłem to sprawdzić - ale nie w internecie, tylko ponownie wybierając się na punkt widokowy Laguna de los Tres następnego dnia - i to na wschód słońca. Ale o tym w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
496ae6e7-e859-411b-ac56-741545bbf575
57b0627f-2770-442a-ae14-2ec72bd19469
924e4816-a45a-49c7-b100-78e6f7e127a8
debb1d20-e823-47bd-b587-f349cee47b90
240c24e3-7430-4be5-bed9-ab855d207887
Opornik

Klimat jak z jakiejś gry post apo albo opowiadania. Dziewczyna ładna chociaż?

koccur

Dzięki że piszesz, fajnie się to czyta :).

Czy masz jakiegoś bloga, żebym mógł przeczytać chronologicznie od początku, czy wpisy tylko na hejto?

michalnaszlaku

Dzięki za kolejny ciekawy wpis!

Zaloguj się aby komentować

Tego samego dnia, w którym wszedłem na punkt widokowy Laguna de Los Tres, do El Chalten przyjechał poznany 2 dni wcześniej argentyński kolega (ten, któremu w El Calafate pies prawie zeżarł drona). Wieczorem w barze ustaliliśmy, że kolejnego dnia przejdziemy się powspinać na okoliczne bouldery - ze względu na bardzo niepewną pogodę wyprawa na punkt widokowy na Fitz Roy mijała się z celem, bo znowu gówno mogło być widać.
Rankiem jednak miałem jeszcze do załatwienia jedną rzecz, a mianowicie wymianę euro na argentyńskie peso. Udałem się do recepcji mojego hostelu i podpytałem babkę siedzącą za biurkiem czy mogę wymienić hajs i po ile. Ta wykonała telefon i wisząc na słuchawce spytała o jaką kwotę chodziy. Po uzyskaniu odpowiedzi i przekazaniu jej dalej, pokazała mi na kalkulatorze kurs. Ten wyglądał bardzo sensownie, więc powiedziałem, że jestem zainteresowany. Rzuciła jeszcze coś do słuchawki i powiedziała, że za 15 minut przyjedzie jej znajomy, z którym dokonam wymiany.
Po kwadransie zjawił się facet około 50 lat - z wyglądu, zachowania i gburowatości przypominał mi trochę typowego polskiego Janusza. Znów dostałem pytanie, ile chcę wymienić pieniędzy, a gdy podałem mu kwotę i pokazałem banknoty, pokręcił głową, zmarszczył brwi, podrapał się po wąsie i westchnąwszy zaczął wyjmować plik argentyńskich peso. Dał mi przeliczone przez siebie banknoty, żebym też mógł sprawdzić czy wszystko się zgadza. Gdy zauważyłem lekko rozdarty banknot i spytałem czy może mi go wymienić na inny, ten się zagotował i zaczął rzucać na stół moje euro, wskazując na zagięcia. W istocie, ze względów bezpieczeństwa trzymałem moje eurasy w specjalnym pasku, co wymagało złożenia ich w harmonijkę. Efektem tego, mimo że jakiś tydzień wcześniej wyjmowałem je z bankomatu we Frankfurcie jako fabrycznie nowe, to obecnie nie wyglądały już wzorowo. Stwierdziłem więc, że nie będę się wykłócał - w sumie wcześniej czytałem, że teoretycznie mogę dostać gorszy kurs, jeśli banknoty nie będą w idealnym stanie.
Mimo dobrego kursu u Janusza stwierdziłem, że kolejny hajs wymienię już gdzieś indziej. Jeszcze tego samego dnia przekonałem się, że nie będzie z tym problemu, bo w co drugim hostelu i restauracji były wyraźne tabliczki z bieżącym kursem (a przypomnę, że to był kurs czarnorynkowy, więc poniekąd ta wymiana odbywała się na nielegalu).
Po tym jak pożegnałem się z wąsaczem i rozlokowałem grubą kupkę gotówki po kilku kryjówkach, spakowałem się do wyjścia na bouldery. Umówiłem się z kumplem pod jego hostelem i bo mieliśmy pójść jeszcze wypożyczyć crashpada. Dla niewtajemniczonych - bouldering polega na technicznym wspinaniu się na stosunkowo niskie głazy, gdzie jedynym zabezpieczeniem jest crashpad - przenośny materac kładziony na ziemi (nie używa się uprzęży ani liny).
Gdy doszliśmy do wypożyczalni, przywitały nas zamknięte drzwi i karteczka, że otwarcie nastąpi dopiero około 15. No to dupa - myślimy. Z drugiej strony kolega już dzień wcześniej pożyczył buty i za to zapłacił (ja swoje przywiozłem z Polski), więc cebula nakazywała nie rezygnować. Postanowiliśmy, że po prostu powspinamy się po czymś banalnym, gdzie asekuracja jest zbędna.
Po 30 minutach marszu dotarliśmy w rejon boulderów. No nie były to idealne warunki - same bouldery były dość wysokie (nawet 5-6 metrów), a gleba pod nimi cholernie twarda. Upadek z kilku metrów na takie podłoże nie miał prawa się dobrze skończyć. Nic to - stwierdziliśmy, że będziemy się prowizorycznie asekurować i ograniczymy do w miarę łatwych dróg. Dodatkowo jeszcze przed każdą próbą układaliśmy na ziemi niewielką foliową reklamówkę i udając, że to crashpad z pełną powagą powtarzaliśmy: safety first!
Obeszliśmy wszystkie głazy w tej okolicy i coś tam nawet udało się powspinać. Z perspektywy czasu myślę, że najmądrzejsze to nie było, bo nawet przy tym relatywnie niewielkim stopniu trudności, każdy błąd mógł skończyć się złamaną nogą lub gorzej.
Po jakimś czasie stwierdziliśmy, że sprawdzimy jeszcze drugą miejscówkę z boulderami, którą ktoś nam zaznaczył na mapie. Żeby tam dojść należało cofnąć się jakieś 15 minut do rozwidlenia szlaków i udać niejako w stronę Fitz Roy - szlakiem równoległym do tego, na którym się znajdowaliśmy. Oczywiście ułańska fantazja podpowiedziała mi alternatywny scenariusz.
- Jeśli wdrapiemy się o tam, to powinniśmy dojść w to samo miejsce, ale skrótem - mówię do kolegi wskazując na piętrzące się na wysokość jakichś 30 metrów skały nieopodal.
- Wygląda spoko, idziemy - słyszę odpowiedź żądnego przygód kolegi.
Zdecydowanie nie był to szlak turystyczny, ale też teren nie był jakoś wybitnie trudny. Trzeba było sobie pomagać rękoma tu i ówdzie, ale nie było tam żadnych trudności, którym nie sprostałaby względnie wysportowana osoba. Przynajmniej na początku. Później odsłoniły się przed nami nieco większe trudności, bo oto trzeba było iść mocno schylonym po połogiej płycie, nad którą wisiał skalny okap, a działo się to jakiś metr od kilkunastometrowej przepaści. Wtedy zacząłem się zastanawiać, czy to jednak nie był głupi pomysł, żeby się tędy pchać.
Zasugerowałem koledze, żeby chwilę poczekał, gdy sam udałem się na mały rekonesans. Po pokonaniu głównej trudności i kolejnych 20 metrów nieco łatwiejszego terenu zobaczyłem nasz cel w miarę w zasięgu ręki. Wróciłem po kolegę i ruszyliśmy pod górę.
Wysforowałem się na kilkumetrowe prowadzenie i gdy z uwagą obserwowałem gdzie stawiam kroki, w sposób dziwnie nagły zaszło i ponownie wyszło słońce. Zerknąłem ku górze i zamarłem. Jakieś 3 metry nade mną przelatywał olbrzymi kondor - aż czułem podmuch powietrza wygenerowany przez jego dwumetrowe skrzydła. Przez głowę przebiegła mi błyskawiczna myśl o tym, że gdzieś kiedyś słyszałem o gatunkach ptaków, które spychają swoje ofiary ze skał, by ucztować na połamanych truchłach. Kondor jednak przeleciał dalej, nabierając wysokości.
- Hey dude! - krzyczę do kolegi.
- Holy fuck dude! - odpowiada nie mogąc oderwać oczu.
Zanim się otrząsnąłem i wyciągnąłem telefon, kondor był już całkiem wysoko. Stąd niestety brak dobrych zdjęć. No ale co tam - ten nagły cień i podmuch powietrza pozostanie w mojej pamięci na długo.
Po 3 minutach wyszliśmy w końcu z dzikiego terenu na oficjalny szlak, tuż obok punktu widokowego, który miał coś z kondorem w nazwie. To by wyjaśniało dlaczego się tam kręciły
Niestety ostatecznie nie znaleźliśmy tych innych boulderów tam gdzie powinny być. Po kwadransie poszukiwań rozpoczęliśmy więc schodzenie w stronę miasteczka. Dopiero schodząc natknęliśmy się na jeszcze jeden teren wspinaczkowy, na którym rozgościł się niewysoki Izraelczyk o kędzierzawych włosach. Pogadaliśmy chwilę i pokazał nam trawers, który próbował od tygodnia machnąć. Wstawiliśmy się nawet próbnie w ten projekt, ale palce mieliśmy już na tyle skostniałe (skała była naprawdę zimna), że po paru minutach się pożegnaliśmy i zawinęliśmy na browara do miasteczka. No bo czemu by nie?
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
d1996f0b-01fd-48b8-b4e7-e075cd354b8a
2ecc09ea-d916-42ef-85f1-969224ebb62c
e973ae6e-1ad2-460e-9bd7-9757aecc3ed9
1ae7ff89-796a-4ab2-a0d9-38c56da73fba
ecd0c201-6c2c-4225-bdc5-4be97dcba67f
Arteqq

Myślałem, że to opowieść zakończy się tym, że kolo oszukał Cię metodą na gumkę przy wymianie waluty

moderacja_sie_nie_myje

A dał Ci dwa tysiące peso czy dwa razy po tysiąc?

michalnaszlaku

Ale ptaszora to się nie spodziewałem w tej opowieści

Powiedz mi proszę jak tam było z językiem angielskim podczas Twojego wyjazdu?

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Oto byłem w El Chalten, sercu argentyńskiej Patagonii, małym miasteczku, do którego ściągali turyści, fotografowie i wspinacze z całego świata. Aura była wciąż typowo jesienna, choć sezon nieubłaganie zbliżał się ku końcowi, o czym świadczyły pustki na ulicach i w hostelach. Oczywiście turystów wciąż kręciło się w okolicy pewnie ze 100 albo i 2-3 razy więcej, ale mnóstwo knajp było już zamkniętych na 4 spusty.
To był mój pierwszy pełny dzień w El Chalten i nie wiedziałem jeszcze kiedy wyruszę dalej (tak na dobrą sprawę, wtedy chyba nie wiedziałem nawet, jaki będzie mój kolejny przystanek w Ameryce Południowej). Cóż można było robić w pierwszy dzień? Udać się zapewne na jakiś spacer po górach. Korciło, by rzucić się od razu w kierunku Laguna de los Tres, czyli punktu widokowego na Fitz Roy (najsłynniejszy szczyt tej części Andów, którego sylwetka stanowi element logotypu znanej marki odzieżowej Patagonia). Na ulotce ten szlak oznaczony był jako trudny, z czasem przejścia 4 godziny w jedną stronę, pomyślałem więc, że może rozsądniej będzie zacząć rozruch od czegoś prostszego. Tak zresztą zazwyczaj robię w górach, że pierwszego dnia przyzwyczajam ciało do nieco zwiększonego wysiłku, by kolejnego brać na warsztat ambitniejsze cele.
Gdy wychodziłem z hostelu, spakowany jak na krótki spacer, była już prawie 11 - zdecydowanie zbyt późno jak na moje standardy. Myśląc o kolejnym dniu poszedłem zlokalizować początek szlaku wiodącego w stronę Fitz Roy - pomyślałem sobie, że przynajmniej nazajutrz nie będę tracił czasu na ewentualne błądzenie, tylko pognam od razu do celu.
Odnalezienie oznakowania szlaku zajęło mi jakieś 10 minut, więc zastanawiałem się co dalej. Pamiętałem, że niby od tego szlaku odchodziła niewielka odnoga prowadząca nad jakieś jeziorko, całkiem niedaleko, więc pomyślałem - czemu nie. Przynajmniej pójdę kawałek tą samą drogą co kolejnego dnia i poznam stopień trudności pierwszego fragmentu tego najciekawiej zapowiadającego się szlaku
Gdy tylko ruszyłem w górę ścieżką prowadzącą przez las, poczułem niesamowitą energię i radość z tego gdzie jestem i co robię. Było chłodnawo, ale do marszu pogoda była idealna. Dookoła nie było żywej duszy, więc miałem całą ścieżkę dla siebie. Szybkim tempem pokonywałem kolejne metry, szczerząc się sam do siebie.
Ani się obejrzałem, a pyknęły mi 4 z 10 kilometrów drogi do Laguna de los Tres. Szlak był bardzo dobrze oznaczony i co kilometr widniała tabliczka z oznaczeniem, ile jeszcze zostało. Zdałem sobie wtedy sprawę, że przegapiłem odejście na to małe jeziorko, bo już dawno powinienem przy nim być. Moja mapa w telefonie to potwierdzała. Nie przejmowałem się tym nic a nic, bo tam gdzie akurat dotarłem widoki były przednie. Widziałem jakiś lodowiec, a w oddali rysował się też jakiś monumentally szczyt, w większości skryty w chmurach (wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to co widzę to właśnie fragment ściany Fitz Roy'a).
- Ależ to zajebiście musi wyglądać przy ładnej pogodzie. Może wiatr trochę to jeszcze przedmucha - pomyślałem.
Spojrzałem na zegarek - akurat minęło południe. Co mi szkodzi podejść jeszcze trochę? Zresztą o czym ja gadam - pierdolnę całą trasę!
Po relatywnie niedługim czasie byłem pod tabliczką dziewiątego kilometra i nieco większą informacją, że oto zaczyna się bardzo trudne podejście 500 metrów w pionie przewidziane na godzinę wysiłku. Ponieważ byłem rześki jak łania o poranku, ruszyłem w górę, w dupie mając fakt, że tak na dobrą sprawę wychodząc z hostelu wziąłem ze sobą ledwie pół litra wody i dwa batoniki.
Raptem po 2 godzinach i 45 minutach od wyjścia z hostelu byłem na końcu tego teoretycznie trudnego szlaku. Tak realnie, to nie było w nim nic trudnego. Dopiero ten ostatni kilometr był po prostu bardziej stromy, ale nie tak, że trzeba było choć w jednym miejscu pomóc sobie ręką. Zwykłe podejście, jakich w Tatrach bez liku. I nie mówię o Orlej Perci, Rysach czy Giewoncie. Zwykły szlak, gdzie stawianie kroków przypomina wchodzenie po stopniach, więc trzeba podnosić nogi nieco wyżej - zero technicznych trudności ani zwiększonej ekspozycji, a jedynie odrobina wysiłku.
O ile sam punkt widokowy był nieco poniżej granicy chmur, tak Fitz Roy był całkowicie schowany - nie widziałem nawet skrawka tej słynnej pionowej ściany. Oczywiście byłem odrobinę rozczarowany, ale jednocześnie pomyślałem - no i co z tego, po prostu wrócę tu przy lepszej pogodzie.
Spędziłem sobie z pół godziny przy tym punkcie widokowym, łażąc sobie to tu, to tam, a z nieba pruszył delikatny śnieg. Było garstka ludzi, ale tak rozproszona, że w niczym nie przypominało to tłumów nad Morskim Okiem. Zresztą co ja porównuję, tam było z 20 osób. Naprawdę komfortowe warunki do chlonięcia atmosfery gór.
Gdy już ponapawałem się wolnością i przestrzenią, ruszyłem w dół. Niczym rącza łania przeskakiwałem z kamienia na kamień, wyprzedzając małe grupki turystów którzy rozpoczęli zejście wcześniej. Byłem w niesamowicie dobrym nastroju, więc nawet pokusiłem się o trucht w dół szlaku, choć biegania zasadniczo nie lubię. Wtedy jednak czułem taki ładunek endorfin, że aż chciało się biec.
Po dwóch godzinach od rozpoczęcia powrotu dotarłem pod hostel. Choć początkowo wykluczałem w ogóle możliwość ruszenia tego dnia na ten szlak, gdy o 16:20 byłem już z powrotem myślałem sobie, że chętnie bym gdzieś jeszcze skoczył. Byłem niczym na haju, z tym że bez żadnych wspomagaczy poza obcowaniem z górską naturą.
To był piękny dzień. Zaiste, piękny dzień.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
2b7d98e4-384c-4d05-994e-0e176aa38689
c0e2f16c-a0d6-4766-b453-99297d2f3a8c
abd0b225-b925-43c3-8cd4-da480e9db3d2
564fbe38-add7-45fa-b394-ab34e5ea964f
19e415de-3765-4b0d-b855-ae0040990558
ismenka

@Sniffer coś pięknego (。◕‿‿◕。) sama bym tam pohasała

Sniffer

@enio @ismenka


Dziękuję, smacznej kawusi życzę i zachęcam do wyruszenia na taką przygodę!

Budo

@Sniffer where miasteczko

Zaloguj się aby komentować

Dziś mały eksperyment społeczny, bo opisuję dzień, w którym zrobiłem raptem jedno zdjęcie przez szybę autobusu. No ok, cyknąłem jeszcze dwa kolejne ulotce szlaków pieszych w El Chalten. O ile mniej grzmotów niż zwykle dostanie tekst bez ładnych fotek? Przekonam się już niebawem
-----
Świeżo po powrocie z lodowca Perito Moreno zabrałem się za organizację przejazdu do El Chalten, czyli miasteczka będącego mekką wszelakiej maści wspinaczy, fotografów i zwykłych turystów takich jak ja. To z El Chalten odchodziły szlaki na Cerro Torre czy chyba najsłynniejszą górę Patagonii, Fitz Roy. 
Wedle mojej wiedzy, do El Chalten odjeżdżały 3 busy dziennie - o 8 rano, w południe oraz o 6 po południu. Okazało się, że mogę zarezerwować i opłacić bilet w moim hostelu, który dostawał jakąś tam prowizję od przewoźnika za pośrednictwo. Nie chcąc zrywać się zbyt wcześnie nazajutrz, a jednocześnie mieć coś z dnia w El Chalten, postanowiłem kupić bilet południowy. Jakieś 2 godziny i 3 piwa później babka z recepcji poinformowała mnie, że ze względu na koniec sezonu właśnie zlikwidowali ten południowy kurs i mam wybrać poranny lub wieczorny. Wzruszyłem ramionami i zdecydowałem się na ten wcześniejszy. To był błąd. 
Obudziłem się z kacem o 9 rano. Nie wiem już, czy zapomniałem przestawić budzika, czy po prostu spałem jak zabity gdy dzwonił. Fakty były takie, że przegapiłem swój autobus i straciłem kilkadziesiąt złotych. Choć tak jak to pierwsze było już nieodwracalne, drugie nie było jeszcze w pełni przesądzone 
Pomny doświadczeń z Chile, gdy udało mi się wsiąść do autokaru mimo pomylenia dat o jeden dzień, około południa udałem się na dworzec zrobić mały rekonesans. Niestety pani w okienku niezbyt miłym tonem poinformowała mnie, że muszę kupić nowy bilet, bo ten cyfrowy który miałem w telefonie jest już bezwartościowy. 
- A to czekaj stara ruro, jeszcze się okaże - cebulowa płynąca w moich żyłach zamiast krwi aż zawrzała.
Wróciłem do hostelu i postanowiłem dokonać pospolitego fałszerstwa Postanowiłem podmienić godzinę odjazdu na bilecie  Myślę sobie - przecież kierowca rzuci przecież tylko okiem i tyle - nie będzie przecież sprawdzał, czy pokazuję mu PDFa czy JPGa. Nikomu też nie szkodzę, bo skoro jest koniec sezonu i mało kto już w ogóle jeździ tymi busami, to pewnie i tak nie będzie przypału, że siedzę na czyimś miejscu. Co prawda o to ostatnie się trochę bałem, ale i tak miałem strategię, jak się z tym uporać.
Podmiana danych na bilecie wcale nie była taka prosta. Nigdy nie miałem okazji robić tego na telefonie - sporo czasu zajęło znalezienie jakiegokolwiek programu, w którym mogłem zastąpić element obrazu innym i dodać tekst (większość appek na telefon koncentruje się na korekcji zdjęć). Gdy już jakiś w końcu znalazłem, to korzystanie z niego to była jakaś katorga. Nie był to klasyczny WYSIWYG (What You See Is What You Get), tylko z jakichś nieznanych przyczyn po wstawieniu na obraz tekstu o wybranej wielkości czcionki i wyjściu z trybu edycji tekst ten lekko się przesuwał i zmieniał rozmiar. Działałem więc trochę po omacku i spędzałem nad tym już drugą godzinę.
Gdy tak leżałem sobie na hamaku na zewnątrz i podrabiałem bilet w niemym towarzystwie jednego z piesków korzystających z gościnności hostelu, przy stoliku obok usiadł mój późniejszy dobry kolega i zaczął przygotowywać drona do zapoznawczego lotu nad miasteczkiem. Od chwili uruchomienia silników do wzniesienia się maszyny na jakieś półtorej metra nad ziemię minęły może dwie sekundy. Później niczym w zwolnionym tempie obserwowaliśmy jak praktycznie śpiący wcześniej pies wybił się ku górze i i schwytał drona w paszczę niczym w jednym z tych filmów klasy B gdzie, rekin wpierdziela nisko lecący helikopter. Z tą różnicą, że pies od razu wypluł drona, najwyraźniej zdziwiony jego twardym cielskiem i boleśnie wirującymi śmigłami, z których jedno odpadło od reszty maszyny. 
Koledze udało się mimo wszystko łatwo złożyć sprzęt z powrotem i szykował się do kolejnego startu. Pies jednak wykazywał bardzo niezdrową ekscytację i wiedzieliśmy, że atak się powtórzy. Nic to, wejście na stół i start drona z wyciągniętej ku górze ręki uchroniło go przed ponowną katastrofą, mimo skaczącego jak pojeb psa. Gdy dron wzbił się już na solidną wysokość, kolega spojrzał na mnie i spytał:
- Chyba za nim nie pobiegnie, nie?
- Powinien chyba sobie odpuścić. Zresztą jak polecisz w tamtym kierunku, to przecież nie przeskoczy tych wysokich krzaczorów, zresztą za nimi jest stroma skarpa.
Kolega skierował drona we wskazanym przeze mnie kierunku, a tuż za nim poleciał pies najpierw przeskakując wysokie krzaczory, a potem zapieprzając w dół stromej skarpy. O tym, że nic mu się nie stało, świadczyło szybko oddalające się wściekłe ujadanie. I tak obserwowałem sobie coraz mniejszy punkcik na niebie, za którym podążała rosnąca w siłę psia orkiestra - po minucie szczekały już chyba wszystkie burki w mieście. 
Żeby wraz z dronem nie wróciła do nas sfora wkurwionych psów, kolega pod koniec rekonesansu wzbił się na maksymalną wysokość, dzięki czemu drona ani nie dało się widzieć ani słyszeć. Po jakiejś chwili pod mój hamak wrócił pies i położył się w lekko niespokojnym oczekiwaniu. Gdy dron znów był w zasięgu słuchu i wzroku, niezdrowa ekscytacja psa wróciła na pierwotny poziom, więc wlazłem na krzesło postawione na stole, a kolega wylądował dronem na moich rękach. Szczęśliwie po zgaszeniu silników pies wrócił do spokojnego chillowania pod hamakiem, a ja do fałszowania biletu. 
W końcu operacja edycji jako tako się udała, a że dobiegała już powoli godzina odjazdu, zrobiłem małe zakupy, spakowałem się i ruszyłem na dworzec. Udałem się od razu na peron i widząc bardzo niewielką grupkę ludzi czekającą na autobus uspokoiłem się, że przynajmniej na pewno będą miejsca. Po chwili podjechał autokar, więc przybierając najbardziej znudzoną pozę z możliwych wyjąłem telefon z podrobionym biletem. 
Kierowca wysiadł i otworzył luk bagażowy. Co dziwne, nie pytał nikogo o bilet, gdy ludzie podeszli z plecakami, tylko ładował je do luku. Zapowiadało się obiecująco. Też podszedłem do kierowcy a ten bez pytania wziął ode mnie plecak i już po kolejnych 10 sekundach wsiadłem do autokaru. Elegancko! Czyli nawet nie sprawdzał biletów! 
Wlazłem na górny pokład (autokar był piętrowy) i udałem się do ostatniego rzędu - na wypadek gdyby jednak jakimś cudem ktoś miał identyczne miejsce jak ja, wolałem by rozmowa na ten temat toczyła się jak najdalej od stanowiska kierowcy. 
Siedziałem sobie tak tryumfując już w głębi duszy, gdy usłyszałem z przodu szmery. Wyjrzałem ponad oparcie fotela przede mną i zobaczyłem kierowcę rozmawiającego z małą grupką ludzi z przodu - a jednak sprawdza bilety! Zanim zdążyłem schować łeb, kierowca obrócił się i dostrzegł mnie na dalekim tyle. Kiwnąłem mu na spokojnie telefonem, żeby zasygnalizować, że oczywiście mam bilet. 
Po chwili kierowca podszedł i do mnie. Oto chwila prawdy. Skapnie się czy nie. Nie skapnął się. Co więcej - nawet nie spojrzał dokładnie na ekran telefonu. Powiedział jedynie:
- To jest voucher, musisz wymienić go w kasie dworca na bilet. 
Kurwa No nic, idę do kasy a tam ta sama baba, która wcześniej powiedziała, że mój voucher mogę już sobie w dupę wsadzić. Przez ułamek sekundy przeszło mi przez myśl, aby jej pokazać moje nowe dzieło, ale natychmiast odrzuciłem tę opcję. Nawet jeśli mogła założyć, że oto kupiłem bilet ponownie przez pośrednika, to jednak siedziała przed komputerem i prawdopodobnie by to zweryfikowała. A jakby tak pomyśleć, to w Polsce takie coś podpada pod fałszerstwo i jest zagrożone karą więzienia do lat 5. Nie chciałem ryzykować weryfikacji na własnej skórze, czy w Argentynie jest podobnie. 
Ze skwaszoną miną poprosiłem o bilet. Gdy już podała cenę, cebulowym rzutem na taśmę poprosiłem o zniżkę, jako że już za jeden bilet zapłaciłem. Z równie skwaszoną miną nabiła mi jakieś 10% rabatu i dała kwitek, z którym po chwili byłem u kierowcy. Mogłem kontynuować swoją podróż do El Chalten. 
Gdy już ruszyliśmy wciąż wyrzucałem sobie niefrasobliwość i stratę kilkudziesięciu złotych. W końcu zacząłem sam sobie tłumaczyć to, co spora część z was pewnie pomyślała (jeśli ktokolwiek to czyta xD) - to przecież tylko kilkadziesiąt złotych, czasu nie cofnę. Czy nie lepiej już po prostu zajebiście cieszyć się na zbliżające się dni łażenia po górach? Otóż to. Dodatkowo pocieszałem się myślą, że przynajmniej będę miał jakąś historię do opowiedzenia. No i oto opowiadam ją wam
Gdy dotarłem do El Chalten, było już ciemno. W około 20 minut przeszedłem z dworca autobusowego znajdującego się na jednym krańcu miasteczka, do mojego hostelu, po jego przeciwległej stronie. Miasteczko zdawało się dosyć opustoszałe ze względu na kończący się sezon. Podobnie było w moim hostelu. Dostałem klucz do trzyosobowego pokoju, w którym nikogo poza mną nie było. Mijałem inne otwarte i równie puste pokoje. Nie zapowiadało się na jakąś socjalizację tego wieczora, bo nie wiedziałem nawet, czy ktokolwiek poza mną tu nocuje. Ale nie to było najważniejsze. To co naprawdę się liczyło było opisane na ulotce dostępnej w recepcji hostelu - szlaki piesze, w tym te prowadzące pod Cerro Torre i Fitz Roy. Nie mogłem doczekać się kolejnego dnia.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna
5c1fa5e1-3532-48be-a005-1e3a48304042
e7d8c58b-8a7c-4cf0-ae3b-4df045a1c578
d0a8f971-a303-4cfc-bf9c-d39eff4467b7
michalnaszlaku

Ej! Proszę tu na mnie żadnych eksperymentów nie przeprowadzać

Ładne fotki zawsze podbijają wartość i mam nadzieję, że w kolejnych wpisach będzie ich więcej

Coala

Ja dałem pioruna żeby zakrzywić statystyki, wcześniej nie dałem nigdy

LM317T

Nie chce mi się tego czytać

Zaloguj się aby komentować

#argentyna
#pociagi
#ciekawostki
Linie kolejowe w Argentynie.
Z tego co poszukałem w google przyczyną zaniku linii kolejowych (w dużym skrócie i uproszeniu) jest sprzedaż tych linii firmom prywatnym, które zbankrutowały. Linie te były nie używane i niszczeją do dziś.
ce1635ab-8b92-4114-acb7-c244fc7e7db1
Huxley

@walus002 Ayn Rand Atlas zbuntowany Henry Rearden jest fajnym przykładem jak zmiana przepisów potrafiła zniszczyć każdego. W twoim przykładzie myśle, ze to właśnie taki głębszy problem. Po za tym polecam książkę ten wątek kolei jest tylko poboczny

globalbus

@walus002 kolejny raz ten z dupy obrazek widzę. Pokazuje co najwyżej przewozy pasażerskie.

Mapkę realnych linii kolejowych masz na openrailwaymap.org (dane OSM)

Czemu przewozy pasażerskie nie działają? Olbrzymie dystanse. A loty tanie. Lepiej lecieć dwie godzinki, niż jechać 24h

moonlisa

@walus002 @globalbus Otóż nie do końca jest to problem odległości. Loty swoją drogą, ale można przejechać Argentynę wzdłuż i wszerz dzięki autobusom dalekobieżnym. To jest podstawowy środek transportu międzymiastowego i mają to opanowane bardzo dobrze. Siedzenia są nieporównywalnie wygodniejsze niż w naszych autokarach, jest więcej miejsca a dla tych, którzy jadą faktycznie dużo dalej +24h są miejsca typu "cama", czyli fotel, który można rozłożyć jak łóżko. Serwują też posiłki.


Problemem kolei jest jej koszt utrzymania. A drogi lepsze czy gorsze i tak będą, bo jeżdżą po nich i małe i duże pojazdy. Autobusem przy okazji można zjechać z głównej trasy i zawitać do mniejszej miejscowości co często ma miejsce, a z koleją nie jest już tak łatwo. Na tak ogromnej powierzchni najzwyczajniej trudno spotkać tory, a co dopiero pociąg w Argentynie. Jedyny, jaki widziałem to w samym Buenos Aires na stacji kolejowej, a we wszystkich innych miastach wszelkie stacje były pozamykane od dawna.

globalbus

@moonlisa temat jest oczywiście bardziej złożony. Tam gdzie kolej pasażerska ma sens, czyli podmiejskie kolejki, wcale nie ma regresu. Jak byłem w 2019 w Buenos, to przenosili sporą część linii do Mitre na wiadukty. Jak na zbankrutowane państwo nie jest najgorzej.

Nie można za to gadać, że obecna siatka połączeń pasażerskich wygląda tak, a nie inaczej, bo prywaciarze/nacjonalizacja. Tam zdaje się parę razy nacjonalizowano (złych Brytoli) i z powrotem prywatyzowano. Kolejki powstawały, żeby transportować towary, stąd ich końcówki były gdzieś w górach przy kopalniach (np Chilecito) i przy przemyśle. Tam gdzie przemysł jeszcze jest, to i kolej też się znajdzie. Dla ludzi zagęszczenie mieszkańców jest zbyt małe, żeby miało sens się tłuc godzinami w pociągu.

To co widać na mapce poza Buenos, to głównie odcinki turystyczne. Bariloche-Viedma, odcinek transandyjski od Salty do największego wiaduktu kolejowego w Argentynie itd.

Zaloguj się aby komentować

Lodowiec Perito Moreno - jak dla mnie jeden z naturalnych cudów świata. Miałem tego dnia niezwykle szczęście co do pogody, bo nie dość że w dużej mierze było słonecznie, to jeszcze udało się na jednym ze zdjęć uchwycić tęczę wbijającą się z jednej strony w błękit, a z drugiej w morze lodu. W takich chwilach żałuję, że robię zdjęcia wyłącznie telefonem i nie mam lepszego sprzętu (ani umiejętności), ale i tak jestem ukontentowany tym, co udało się ustrzelić. A jeszcze bardziej samą wizytą w tym miejscu.
Zazwyczaj pod tagiem #polacorojo mocno się rozpisuję i przytaczam anegdoty, ale tym razem za bardzo nie mam o czym opowiadać. W tym wypadku frazes "obraz oddaje więcej niż tysiąc słów" jest dość trafny. A tych obrazów jest tyle, że mógłbym nimi obdzielić kilka wpisów. No ale
dobra, spróbuję coś tam przytoczyć z pamięci i nie tylko.
Perito Moreno jest najpopularniejszym lodowcem w Ameryce Południowej. Nie dlatego, że jest największy, bo zajmuje on dopiero któreś tam miejsce na liście 48 lodowców składających się na Południowy Lądolód Patagoński, który z kolei stanowi aż 1/3 (!) rezerwy wody pitnej na świecie. Dziwne? No może brzmieć niewiarygodnie, ale tak niby jest. Wchodząc głębiej - tak jak woda zajmuje jakieś 2/3 powierzchni planety, to aż 97% to woda słona. Z pozostałych 3% stanowiących wodę pitną 3/4 (lub 2/3, zależy od źródła) uwięziona jest w lodowcach właśnie (a Patagonia jest w nie wyjątkowo bogata).
Wracając do popularności Perito Moreno - decyduje o niej niesamowicie łatwy dostęp do lodowca - można podjechać praktycznie do jego czoła samochodem (nie licząc 5 minut dojścia z parkingu). Gdyby chcieć obejrzeć inne lodowce, w najlepszym wypadku trzeba się liczyć z długim marszem lub koniecznością podpłynięcia łodzią.
Napisałem, że Perito Moreno nie jest największy - wciąż jednak jest to spore bydlę. Ma 30km długości, a mimo że na zdjęciu tego nie widać, jego czoło wystaje średnio 70 metrów ponad wodę (czyli jak taki ponad 20-piętrowy wieżowiec). Dodajcie do tego jakieś 100 metrów kryjących się pod powierzchnią wody i mamy naprawdę sporo lodu.
Co dość nietypowe, Perito Moreno jako jeden z nielicznych lodowców na świecie nie kurczy się, lecz utrzymuje długofalowo względną równowagę. Właściwie to jego czoło przesuwa się do przodu o jakieś 2 metry dziennie, aż lodowiec nie oprze się o półwysep na przeciwległym brzegu jeziora, dzieląc je na 2 części. Mniejsza z części jest zasilana strumieniami i rzekami, a że naturalne ujścia znajdują się po drugiej stronie lodowej tamy, woda zaczyna wzbierać i doprowadza do powstania niemałej różnicy poziomów (nawet do 30 metrów!). W końcu ciśnienie wywołane przez ciężar spiętrzonej wody napierającej na fragment lodowca dzielący jezioro jest tak duże, że dochodzi do przerwania lodowej tamy i masy wody przelewają się dążąc do równowagi. Takie cykle dochodzenia lodowca do półwyspu i ostatecznego przerwania tamy trwają między rokiem a 10 latami. Na YouTubie można znaleźć filmy pokazujące to zjawisko.
No ale dość już ciekawostek rodem z Wikipedii - przejdźmy do mojej subiektywnej relacji z obejrzenia lodowca. Po jakichś 2 godzinach jazdy busem dotarłem na parking pod lodowcem. Mieliśmy jakieś półtorej godziny na podziwianie go ze specjalnych platform zbudowanych na brzegu Lago Argentino, a później mieliśmy się zebrać na parkingu i udać na stateczek, podpływający pod czoło lodowca (tak, wiem @michalnaszlaku, wykupiona wycieczka to zło ). Z parkingu do głównego punktu widokowego szło się niecałe 5 minut. Platformy były tak skonstruowane, że dało się tam dojechać nawet wózkiem inwalidzkim. Dalej już pojawiały się schody i ogólnie obejście wszystkich miejsc widokowych zajmowało co najmniej godzinę przy szybkim marszu. Wciąż jednak zostało mi naprawdę sporo czasu na oparcie się o barierkę i po prostu gapienie się na lodowiec, z którego raz po raz odrywał się kawał lodu i z hukiem wpadał do jeziora. Trzaski i pracę pękającego lodu było zresztą słychać co kilkadziesiąt sekund. Bardzo specyficzny i całkiem donośny dźwięk.
Później przyszedł czas na wejście na łódkę, która przepływając nieopodal czoła lodowca wysadziła nas na brzegu jeziora, skąd można było wejść na sam lodowiec. Nie wspomniałem wcześniej, ale postanowiłem trochę zaszaleć i wykupić taką opcję, mimo że tanio nie było (chyba jakieś 500 zł za ok. 1,5h chodzenia). Ogólnie jest tam jeszcze dostępna opcja spędzenia aż 5h na samym lodowcu, ale raz że była dwukrotnie droższa, dwa - tego dnia nie było już miejsc. Normalnie bym pewnie się nie zdecydował nawet na tę tańszą, bo cebula mocno + sama atrakcja brzmi tak turystycznie, że bardziej się nie da (idziesz w grupie kilkunastoosobowej za przewodnikiem, a jednocześnie na lodowcu znajduje się kilka grup, choć idą po sobie w kilkuminutowych odstępach). Rozmawiałem jednak dzień wcześniej z dwiema osobami, które dopiero co wróciły z takiej wycieczki i jednogłośnie stwierdzili, że jest to bezapelacyjnie warte tych pieniędzy. Uprzedzając pytania - potwierdzam.
Przed wejściem na lód ubiera się takie prehistoryczne raki, wyglądające jak żeliwne kratki od kuchenki gazowej, tą różnicą że były mniejsze i zaopatrzone w grube kolce. Kładło się stopę w bucie na tę prostą konstrukcję i obwiązywało długim paskiem, żeby jako tako się wszystko trzymało (w czym pomagali oczywiście pracownicy będący na miejscu). Jeszcze tylko kask na łeb, wysłuchanie procedur bezpieczeństwa, sprowadzających się to tego, żeby zawsze słuchać przewodnika i iść za nim gęsiego, i można ruszać w drogę.
Nie miałem wygórowanych oczekiwań po tym spacerze, ale już po kilku minutach zacząłem gratulować sobie dobrej decyzji. Widoki były nieziemskie - zarówno jeśli chodzi o krajobraz jak i barwy samego lodu, którego soczysty błękit wzbudzał ochy i achy turystów. Czasem szło się po nieco bardziej odsłoniętym terenie, a czasem kluczyło się po lodowym labiryncie o nieco chropowatych ścianach. Można było zajrzeć w przepastne szczeliny, napić się krystalicznie czystej wody z lodowca, a na koniec zaserwowali nam nawet po szklaneczce whisky z lodem z lodowca rzecz jasna. Naprawdę cholernie miło wspominam ten wypad i nie żałuję ani jednej wydanej złotówki.
Ogólnie całą wycieczkę oceniam mega pozytywnie. Niezapomniane przeżycia z wizyty w absolutnie unikalnym miejscu. Czy bardziej podobał mi się lodowiec Grey w Chile czy Perito Moreno? Nie sposób porównywać, bo to trochę inne przeżycia. Perito Moreno jest okazalszy, bardziej fotogeniczny i da się go obejrzeć z bardzo bliska (czy wręcz wejść na niego). Lodowiec Grey z kolei zapisał mi się w pamięci ze względu na to, że ukazał mi się w swej wspaniałości pod koniec wielodniowego trekkingu w parku Torres del Paine i wynagrodził wysiłek włożony we wspięcie się na przełęcz Johna Garnera (no i tam mogłem się w niego gapić ile dusza zapragnęła, bo sam wyznaczałem sobie czas). Oba lodowce były wspaniale i oba na zawsze zapamiętam. Tak jak i całą moją wyprawę do Patagonii po obu stronach granicy.
Moim kolejnym przystankiem było El Chalten, czyli mekka wspinaczy i turystów z całego świata. Najpierw jednak trzeba było się tam dostać, co okazało się nieco skomplikowane. Ale o tym już w następnym wpisie.
#polacorojo #podroze #patagonia #argentyna #mojezdjecie
ae3ef6dc-ddbb-4b34-b783-7c0356c89e5d
21dfccf2-8b86-49f2-a8fd-32c8bd0fee60
49d96457-f987-4084-8051-3dacc1466ac9
1acd637e-d806-4ae2-b6bd-670a098ae229
1b986079-9fa3-44eb-ae05-c2b2eca05666
wozny87

Dziękuję za ten wpis. Dodałem Cię do obserwowanych, bo jest co podziwiać

Sniffer

@wozny87, wow, to ja dziękuję za taki komentarz! Zachęca do produkowania się dalej w przyszłości. Osobne podziękowania należą się szanownym @bojowonastawionaowca oraz @Ramirezvaca, którzy w ogóle na samym początku zachęcili mnie do zrobienia pierwszego wpisu, a także wielu innym, którzy w ostatnich miesiącach dopingowali mnie w komentarzach. I tak jakoś wyszedł mi już 25 wpis w tej serii ¯\_(ツ)_/¯

bojowonastawionaowca

@Sniffer i dalej się Ciebie znakomicie czyta! Pozdrowienia

gumowy_ogur

Jeśli to jest twoje "tym razem nie będę się rozpisywać", to nie chcę nawet wiedzieć ile tekstu produkujesz gdy masz o czym opowiadać

Sniffer

@gumowy_ogur no kurde tak jakoś wyszło Myślałem, że będzie faktycznie króciutko, ale potem przypomniałem sobie to i owo.


W ogóle mnie ostatnio naszło żeby sprawdzić, ile już się naprodukowalem pod tym tagiem @polacorojo, przekleiłem wszystkie teksty do Worda i nie licząc tego wpisu wyszło mi 95 stron A4 czcionką Arial 11 . Kurde, książkę bym mógł z tego złożyć. A w robocie jak mam napisać jakiś dokument, to robię się chory

michalnaszlaku

Jak Ty mi teraz @Sniffer zaimponowałeś Czekam na kolejne wpisy a w międzyczasie zacznę planować wyjazd w tamtym kierunku

Sniffer

@michalnaszlaku uszanowanko Gdybyś szukał rad praktycznych, to wal

michalnaszlaku

@Sniffer To moje pakowanie trochę jeszcze potrwa ponieważ ten rok mam już domknięty a przyszły już prawie cały zaplanowany z wyjazdami. Natomiast za 2 lata planuję wyjazd w tamtym kierunku- Ekwador. I myślę o dołożeniu Peru lub Chile

Natomiast jeśli miałbyś ochotę mógłbyś napisać jak sprawa ma się z bezpieczeństwem w tamtych krajach, jak z komunikacją. Na co uważać i jak się przygotować od strony finansowej.

Podsmiechuje się sporadycznie z wykupionych wycieczek ale czasem są one nieuniknione, ponieważ jak bym sam wszedł na taki lodowiec. To zapewne uslyszeli byście o mnie w wiadomościach przy okazji wiosennych roztopów

Zaloguj się aby komentować

Po krótkim pobycie w Buenos Aires miałem jeszcze krótszy epizod w El Calafate. Bo jak mówili mi wszyscy dookoła - o El Calafate zahaczasz, żeby zobaczyć lodowiec Perito Moreno i jedziesz dalej. Z tego względu tuż po wylądowaniu udałem się do hostelu, podpytałem o opcję dostania się pod lodowiec następnego dnia (pośredniczyli w sprzedaży wycieczek, a jakże) i po zarezerwowaniu opcji na wypasie (z wejściem na sam lodowiec) rozmyślałem co uczynić z resztą dopiero co rozpoczętego dnia.
Niezawodna aplikacja Maps.me podpowiedziała, że mogę wdrapać się na okoliczne wzgórze i pogapić na okolicę z wysokości. Mimo braku sygnałów, że jest choćby odrobinę popularny kierunek dla innych turystów, obrałem owe wzgórze za swój cel. 
Droga nie była specjalnie długa ani wymagająca. Tzn. chyba jakieś 2h w jedną stronę, ale teraz już dobrze nie pamiętam. Poziom trudności postanowiłem sobie podnieść poprzez stwierdzenie "hmmm, ta ściana wygląda na przyjemną do zaangażowania wszystkich 4 kończyn". No cóż, czy to młodzieńcza fantazja (raczej nie, bo to już ten etap, że śmierdzę moczem i starymi ludźmi), czy brawura pijaka (chyba też nie, bo piwko otworzyłem dopiero na później), czy może absolutny brak dbałości o to, czy coś mi się stanie, sprawiły że wcieliłem ten plan w życie. No i nieomal musiałem zmieniać po wszystkim gacie, bo będąc jakieś 4 metry nad ziemią wielki kawał skały, który chwyciłem i wsparłem na nim cały ciężar ciała, zaczął się nagle wysuwać ze ściany i prawie runąłem na plecy pociągając za sobą ten, na oko, 20+kg głaz mając go tuż przy pysku. Szczęśliwie szybka reakcja i chwycenie innego fragmentu ściany powstrzymały ten proces i tak oto piszę te słowa. Tak więc można znać technikę wspinania itd. ale robienie tego w dziewczym terenie, nawet pozornie bardzo łatwym, może być strasznie debilnym pomysłem. 
Gdy w końcu dotarłem na górę, pomyślałem, że fajnie będzie sobie pić piwko i gapić się na Lago Argentino, zostając na szczycie tak długo, jak tylko zechcę. Ostatecznie nawet nie otworzyłem piwka, bo wiał silny i zimny wiatr, tak więc dość szybko rozpocząłem zejście w stronę miasteczka, po drodze robiąc postój na konsumpcję. 
W mieście stwierdziłem jeszcze, że przetestuję alternatywny sposób zaopatrzenia się w gotówkę, czyli transfery pieniężne Western Union. Co prawda zabrałem ze sobą 800 EUR i 200 USD, ale wiedziałem, że w miesiąc, który miałem spędzić w Argentynie, wydam więcej (wliczając loty, noclegi, płatne wycieczki itd.), więc potrzebowałem dodatkowego sposobu uzyskania magicznego Blue Dollar Rate i oszczędzania blisko 50% na wydatkach. 
Okazało się, że Western Union, w przeciwieństwie do banków, stosował czarnorynkowy kurs wymiany dolara czy euro na peso argentyńskie. Dzięki temu za każde EUR, czy USD dostawało się prawie 2 razy więcej kasy niż wypłacając z bankomatu czy płacąc kartą. O różnicy w kursach pisałem szerzej w poprzednim wpisie. 
Jak wyglądało w praktyce uzyskanie taniego peso dzięki Western Union? Wystarczyło ściągnąć aplikację i zlecić transfer pieniężny z własnej karty debetowej/kredytowej na okaziciela paszportu o podanym numerze. W praktyce każdy podawał swój numer paszportu, więc zlecało się transfer samemu sobie i odbierało gotówkę w dowolnym punkcie Western Union (te były dość popularne w większych miastach i miasteczkach, a El Calafate za takie uchodziło). Minusy? Poza drobną prowizją (co ciekawe, właściciele kart wydanych przez kraje zachodnie mieli wyraźnie wyższą prowizję niż ja) - czas spędzony w kolejce i brak pewności, czy dany punkt ma jeszcze gotówkę. Serio - czytałem z relacji innych osób, że potrafili spędzić 2h w długiej kolejce chętnych na wymianę, a na koniec obejść się smakiem, bo dany punkt już nie miał peso argentyńskich.
Mi akurat udało się zaskakująco łatwo - byłem 5 minut przed zamknięciem punktu, odebrałem zlecony sobie transfer niezbyt wielkiej gotówki (na próbę) i wróciłem do hostelu. Śmieszna rzecz - w hostelu gadam z przypadkowymi ludźmi, którzy narzekali, że byli w tym samym punkcie 10 minut przed zamknięciem (a więc 5 wcześniej niż ja) i odeszli z kwitkiem, bo punkt nie miał już gotówki. Jak to możliwe? Nie wiem.
Wieczór spędziłem na podziwianiu zachodu słońca z okien hostelu (był genialnie położony i miał wielkie okna) oraz głaskaniu licznych piesków korzystających z gościnności tego miejsca. Gdyby ktoś szukał świetnego hostelu w El Calafate, z głębi serca polecam America del Sur Calafate Hostel. Można było zamówić coś do żarcia, dostać piwko, pogłaskać pieski, pogapić się na jezioro - czego chcieć więcej? No i jeszcze ta bliskość jednego z naturalnych cudów świata, czyli lodowca Perito Moreno. Ale o nim w kolejnym wpisie gdzieś za tydzień
#polacorojo #podroze #argentyna #patagonia
96073ec3-22c3-4034-879d-5455e48a10d2
15ecbc0e-4a5c-4fa6-9cfb-0d1e92261039
cd8f15cc-07fb-470e-a394-b50495d197cc
cb899981-ebaf-40e5-ad33-f977aba4f3ca
michalnaszlaku

Ale bym sobie tam pojechał

Zaloguj się aby komentować

Hej Tomki i Tosie! Smacznego jajka wszystkim! Tak mi się przypomniało, że rok temu spędzałem Wielkanoc dość nietypowo, bo całkowicie samotnie w Buenos Aires, więc natchnęło mnie to do wznowienia wpisów z cyklu #polacorojo. Może między jednym a drugim kęsem będzie się Wam chciało poczytać. 
----------
Gdy na początku lutego zeszłego roku opuszczałem Chile, myślałem że być może nigdy nie wrócę już do Ameryki Południowej lub że stanie się to za długi, długi czas. Wydarzenia z życia prywatnego spowodowały jednak, że nieco ponad 2 miesiące później podjąłem decyzję o wylocie do Argentyny. Kupiłem bilety na pierwszy lot z brzegu i już dwa dni później siedziałem w samolocie, który leciał do Buenos Aires. Tanio nie było, ale za to tylko jedna przesiadka we Frankfurcie.
Siedząc na lotnisku w Niemczech wciąż nie miałem zaklepanego noclegu. Pomyślicie sobie - no a co to za problem, Buenos Aires wielkie miasto, na pewno opcji jest wbród. Dzień przed wyjazdem, zanim zacząłem przeglądać Booking też tak myślałem. Nie zwróciłem jednak uwagi na to, że lecę w dość nietypowym terminie - miałem lądować w Wielki Piątek i spędzić w Buenos 3 noce, a więc spędzić całą Wielkanoc w argentyńskiej stolicy. Taki plan miało najwyraźniej w cholerę ludzi, bo dostępność łóżek w hostelach była zerowa. Widziałem jedynie opcje hoteli za 700 dolarów za noc. Nie powiem, zmroziło mnie to. W każdej wolnej chwili obecnej więc odświeżałem Booking licząc, że może coś się zwolni. Rozważałem nawet przedostanie się od razu gdzieś poza miasto, albo łapanie samolotu do Patagonii, ale w Buenos miałem zamiar zaopatrzyć się w gotówkę, co było wskazane przed udaniem się na dalekie południe (o czym za chwilę). Odświeżałem więc dalej. 
No i bingo - pojawił się jakiś hostel, szybka rezerwacja mimo niskiej oceny, przynajmniej jest jeszcze opcja bezpłatnego anulowania. No ale przecież nie będę wybrzydzał? Mimo wszystko doczytuję opinie i jednak poważnie zastanawiam się nad anulowaniem mimo braku alternatyw. Informacje o karaluchach, brudnej pościeli i smrodzie pleśni zdecydowanie nie napawają optymizmem. Chodzę jeszcze po Facebookowych grupach osób, które podróżują lub zamierzają podróżować po Argentynie, kilka z nich jest w identycznej sytuacji. Jakieś 4 dziewczyny z Anglii znalazły 6-osobowy pokój w hostelu, więc mogą w razie czego przygarnąć do siebie, choć też są przerażone standardem. Szukam dalej. 
Właśnie dopiero we Frankfurcie, niedługo przed finalnym lotem udaje mi się upolować jeszcze jedną opcję na pierwszą noc, a chwilę później na dwie kolejne. Każdy nocleg w innym miejscu, ale nie szkodzi - najważniejsze, że pierwszy nocleg raczej bez szczurów i robactwa (choć poniżej oceny 8.0 co zawsze jest moim minimalnym standardem), kolejne dwa wyglądają już naprawdę dobrze. Lecę znacznie spokojniejszy. 
Wspominałem, że w Buenos koniecznie chciałem zaopatrzyć się w gotówkę. Dlaczego? Wcale nie chodzi o to, że na patagońskim południu ciężko o płatność kartą czy bankomaty - z tym nie było żadnego problemu. Po prostu wymiana twardej waluty typu euro czy dolar znacznie bardziej się opłacała (a nie miałem pewności czy znajdę stosowne miejsca na odludziach). I przez "znacznie bardziej" nie mam na myśli oszczędności rzędu 5%, a raczej blisko 50%. Wszystko dzięki tak zwanemu Blue Dollar Rate, czyli nieoficjalnym (czarnorynkowym) kursie dolara. Choć tak na dobrą sprawę euro też miało swój równie atrakcyjny, czarnorynkowy kurs. 
Czemu kurs oficjalny różni się od czarnorynkowego? Ano gdy inflacja zapierdala, oznacza to że wartość pieniądza spada. W Argentynie inflacja zapierdala fest i wynosi jakieś 100% w skali roku. Oznacza to, że nie tylko towary drożeją z dnia na dzień, ale też argentyńskie peso jest warte coraz mniej w oczach rynków zagranicznych. Co często robią rządy krajów, w których inflacja zapierdala? Ogłaszają dekretem, że ich waluta wcale a wcale nie jest warta aż tak mało, tylko o X więcej, wprowadzając "oficjalny kurs", który obowiązuje banki. Tak więc gdy podczas moich pierwszych dni w Argentynie "ulica" za każde moje euro oferowała 215 000 peso, banki dawały jakieś 120 000. Ktoś mógłby wpaść na pomysł - hej, skoro zdaniem rządu argentyńskiego peso jest warte prawie dwa razy tyle co na ulicy, to czemu nie kupować dolara lub euro wg oficjalnego kursu w bankach, i później sprzedawać go drożej? Ano bo nie da się kupić dolara po oficjalnym kursie Co innego kurs czarnorynkowy - mnóstwo Argentyńczyków chce mieć banknoty stabilnej waluty i jak mówił mi jeden z późniejszych kolegów, w Argentynie znajduje się więcej dolarów w gotówce niż w USA. 
Wracając do płacenia kartą i wypłat z bankomatów - były one wyjątkowo nieopłacalne, bo rozliczane po oficjalnym kursie właśnie. Znacznie lepiej było przyjechać z dolarami lub euro w papierku i wymieniać je na ulicy. Lądowałem więc w Buenos Aires mając jakieś 800 euro i 200 dolarów i nieco trząsłem portkami, że ktoś mnie może okraść lub oszukać podczas wymiany (jak to bywało w Polsce dawno temu w PRLu). Przed pierwszym zagrożeniem broniłem się ukrywając hajs w specjalnym pasku, przed drugim miało mi pomóc wybieranie sprawdzonych i polecanych punktów wymiany. Ten, do którego zmierzałem znajdował się na Calle Florida 656, czyli w centrum miasta, a ja wciąż byłem na lotnisku. Pomyślałem - dobra, i tak potrzebuję jakiejś niewielkiej gotówki na start (choćby na autobus), więc może zainwestuję w pozyskanie dodatkowej wiedzy. Udałem się więc do lotniskowej ajencji banku, co prawda z gównianym kursem, ale i pewnością, że dostanę legitne banknoty, którym będę mógł się przyjrzeć przed wymianą większej gotówki u cinkciarzy. Wręcz dopytałem gościa na kasie na co mam zwracać uwagę. Wyjaśnił, że zasadniczo jeśli cyferki nominału banknotu mienią się na różne kolory, to git, i że niższych nominałów nie opłaca się fałszować, więc wystarczy jeśli będę przyglądał się tym okazalszym pod względem wartości banknotom. 
Stratny o jakieś 20 zł na kursie, ale bogatszy o wiedzę, pojechałem do centrum w poszukiwaniu adresu Calle Florida, numer 656. Uliczka ta jest typowym deptakiem, na którym połowę tłumu stanowi mieszanina turystów i miejscowych, a drugą połowę cinkciarze. Dosłownie co 5 metrów stoi osoba wykrzykująca - Cambio! Cambio! Cambio! Cambio dolares, cambio euro! Trochę byłem zdziwiony, że nic a nic się z tym nie kryją. Nieco wzmogło to moją czujność, bo "skoro tylu ich tu jest, to znaczy że jest z tego niemały biznes - na oszukiwaniu takich gringos jak ja zwłaszcza". 
W końcu dotarłem pod zapisany na mapie adres i pozytywnie się zaskoczyłem. Wyglądało to jak normalny kantor, z tym, że bez żadnych kolorowych tabliczek czy oficjalnych znaków legitymizujących biznes. Ładnie wykończone wnętrze, kilka stanowisk wymiany, rząd krzesełek dla oczekujących i uśmiechnięci turyści w środku. Uspokoiłem się nieco, ale i tak na pierwszy rzut wymieniłem może ze 100 euro, żeby upewnić się, że faktycznie dostaję legitną kasę - nie miałem zbyt daleko do tego miejsca z mojego hostelu, więc mogłem tam w każdej chwili wrócić. Banknoty wyglądały na prawdziwe i takie się okazały, bo dość szybko sprawdziłem w pobliskim sklepie, czy nie ma problemu z płaceniem. Brzmi jakbym był przesadnie ostrożny, ale cóż - po tym jak kiedyś w Tanzanii urzędniczka państwowa na lotnisku wydała mi banknot, którego nikt później nie chciał zaakceptować, jestem czujniejszy
Jakis czas później znów udałem się na wymianę już nieco większej gotówki do tego samego miejsca i dowiedziałem się, że jednocześnie jest to biuro podróży, w którym mogę kupić jakąś wycieczkę lub bilety lotnicze. Z początku pomyślałem - a po co mi to, przecież zwłaszcza bilety lotnicze kupię sobie przez internet, nie płacąc prowizji pośrednikowi. No ale - bingo - kupując przez internet płaciłbym kartą po oficjalnym kursie, a u nich upłynniam świeżo wymienioną gotówkę według dwukrotnie bardziej korzystnego Blue Dollar Rate. No więc tak, zdecydowałem się na zakup biletu do El Calafate na 3 dni później i zapłaciłem o kilkadziesiąt procent mniej niż gdybym robił to samodzielnie. W dodatku babka, która kupowała mi ten bilet była bardzo miła, podpytywała gdzie chcę jechać, czy może nie lepiej najpierw do Ushuaia, bo zazwyczaj ludzie lecą najdalej jak się da na południe i stamtąd powoli wracają na północ. Ja postanowiłem akurat odpuścić ten Fin del Mundo na Ziemi Ognistej i udać się jak najszybciej do serca argentyńskiej Patagonii, czyli El Chalten, póki nie nastały tam warunki zimowe uniemożliwiające łażenie po górach bez odpowiedniego ekwipunku. 
No dobra, tyle o wymianie pieniędzy, a co o samym Buenos Aires? No niewiele. Miasto jak miasto. Byłem pod obeliskiem, pod którym tłumy gromadzą się po ważnych zwycięstwach albicelestes w piłkę nożną, odwiedziłem jakiś tam ładny park nieopodal jednej z uczelni, przechadzałem się po cmentarzu Recoleta, miejscu spoczynku prominentnych polityków, ludzi kultury i sztuki, słynnym z niesamowitych nagrobków, zjadłem steka, ludzi tańczących tango na ulicach nie widziałem. Ot co. Z rzeczy nietypowych - bardzo dużo policji i jeszcze więcej napisów ACAB na murach. 
Nie jestem typem człowieka zwiedzającego miasta (choć przyznam, że lubiłem się przechadzać między drapaczami chmur w San Francisco, podobał mi się też Paryż). Moim celem była Patagonia z El Calafate jako pierwszym przystankiem. Ale o tym może w kolejnym wpisie. 
#polacorojo #podroze #argentyna
8a64a4b5-eb0f-4cea-aac6-65fb4ab119df
7ef06d92-a847-411e-ac43-d0d5e16b39cd
1846cd7b-28c9-4e25-a792-92dbc35dded7
f0cb93cb-d77e-42d6-9fcb-56719d777402
2e55ae96-9b1c-4644-a46e-c3816dd8c4f0
globalbus

@Sniffer z kursem to miałem zabawę już na granicy Boliwia - Argentyna

Jak zobaczyłem kurs wymiany w kantorze po boliwijskiej stronie, to wymyśliłem taką sztuczkę. Wypłacałem boliviano w bezprowizyjnym bankomacie i szedłem wymienić na peso.

Wady? Cholernie niskie nominały (mała podaż tych dużych przez inflację). Miałem zatem dwa duże pliki gotówki, które musiałem skitrać tak, aby nie zamokły w sakwach.

Wada numer dwa, nie ma sensu wymieniać zbyt wiele, bo inflacja

Co do Buenos Aires. Mi się podobało, jak na miasto tak w cholerę daleko od gór.

Sniffer

@globalbus oj tak, też zdarzyło mi się dostać grubaśny plik banknotów, do którego musiałem brać plecak, bo nie mieścił mi się w kieszeni

Ramirezvaca

@Sniffer dzięki za inspirację:) Wesołych z Cali w Kolumbii

c3542022-d268-46ef-8220-de16a4fc06d7
Sniffer

@Ramirezvaca wesołych, wariaty!

Zaloguj się aby komentować

Sieć kolejowa w Argentynie na przestrzeni lat
#mapy #mapporn #kolej #argentyna
Suodka_Monia userbar
fd5b30ac-98f4-4ff4-b606-06d6c0770535
Felonious_Gru

Hmm, z czym mi się to kojarzy?

9b864cc5-16af-4709-835d-48e207d6db2b
Nosacz

@Felonious_Gru widać zabory

globalbus

@Suodka_Monia wydaje mi się, że 2014 to jest sieć połączeń pasażerskich. Spora część z tych linii dalej istnieje, ale po nich nic pasażerskiego nie jeździ

https://openrailwaymap.org/

Zaloguj się aby komentować

Matka Natura zrobiła tu niesamowitą robotę - wystarczyło wyjąć telefon i cyknąć zdjęcie.
Patagonia w październiku - odwrotnie niż Polsce - cieszy się pierwszymi tygodniami kalendarzowej wiosny. Poza tym, że cały czas wieje (ale gdzie tam nie wieje), warunki trafiły się nam znakomite. Przez cały dzień charakterystyczny szczyt wyrastający prawie 2 kilometry ponad okolicę widoczny był bardzo dobrze już z daleka.
-----
3/x
Tag do obserwowania/czarnolistowania: #bzdecior #bzdeciorphoto
#fotografia #mojezdjecie #podroze #gory
#earthporn #azylboners #argentyna #patagonia #wiosna #natura
286a23bc-3d8f-4206-9513-531481f19d63
a8534b25-f548-4ccd-a3ed-f4bdf7ec3604
65af715b-2cf4-4e80-833a-9e1a7dde30ed
a8ace29a-98a0-4a77-bef9-3e1fc1920212
a9ff3322-4648-4f0b-a77e-5df886f0e0aa
OrestesGaolin

Łoo panie. Miejsce tak piękne, że aż boli jak się patrzy. Boli z chęci odwiedzenia go oczywiście ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Mroczna_Bozia

Myślałem w pierwszej chwili, że to screen z początku rozbudowy miasta z heroesów Widok niesamowity

Sniffer

@bzdecior ach, Fitz Roy, 3 razy właziłem na punkt widokowy zanim go w końcu ujrzałem

Zaloguj się aby komentować

Nie jestem jakąś fanką piłki nożnej, ale to jest już nawet dla mnie przesada. Mecz Argentyna - Brazylia został przerwany po około 2 minutach przez sanepid i policję. Podobno poszło o to że dwóch piłkarzy nie odbyło prawidłowo kwarantanny po przylocie...
Tak sobie myślę, dobrze że nie przerwali (jak już tak "bardzo musieli" ) w 15 minucie, przecież ci piłkarze tyle co się tam pojawili i na pewno nie byli wcześniej na stadionie.
https://www.rmf24.pl/sport/news-policja-przerwala-mecz-argentyna-brazylia-poszlo-o-przepisy-,nId,5463974#crp_state=1

Zaloguj się aby komentować

Poprzednia