Zdjęcie w tle
koniecswiata

koniecswiata

Kosmonauta
  • 141wpisy
  • 873komentarzy
UWIĄZANI

Kiedy, jak i po co należy odciąć psychiczną pępowinę od rodziców?

Mądrze przecięta pępowina to podstawa do tego, by w przyszłości mieć poczucie sensu i celu. Łatwiej go znaleźć, gdy rodzic dał przyzwolenie na bycie sobą, pozwolił się zbuntować. Nie uzależnił, nie uwiązał. Bo dzieci nie należą do rodziców. Nie żyją po to, by ich zadowalać. Nie są im nic dłużne.

Rodzice dzielą się na tych, którzy wychowują dzieci dla świata, i tych, którzy zachowują je dla siebie. Ci drudzy, choć nieświadomie, mają swoje wyrafinowane metody wikłania. Jak państwo L., którzy, nadal mieszkają z dziećmi Ewą i Markiem. Żadne z nich, choć przekroczyli już czterdziestkę (oboje po studiach i na etatach), nie miało jeszcze stałego związku. Nie licząc tego pierwszego i jak dotychczas jedynego – z rodzicami. „Gdyby była taka potrzeba, to pokupowałoby się dzieciom mieszkania” – tłumaczy sąsiadom tata. Mama wie, dlaczego dzieci nie założyły jeszcze swoich rodzin: „Córka nie miała szczęścia do mężczyzn, a Marek, to, niestety… pierdoła”. Ostatni absztyfikant Ewy był wdowcem z trójką dzieci, dlatego rodzice odradzili córce związek. Dziewczyna, która spotykała się z Markiem jeszcze rok temu, „za bardzo się rządziła”. Państwo L. znajdują wiele argumentów, by zachować dzieci przy sobie. Siedemdziesięcioletni emeryci, okopani w swoich rodzicielskich rolach, stworzyli hermetyczny system.

Czasami więzi stają się wiązaniem. Bolesną niemożliwością, chorą lojalnością, błędnym kołem. Dr Jolanta Berezowska, psychiatra, terapeutka rodzin, superwizor Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, ma wielu klientów, którzy nie potrafią odseparować się od rodziców. Mimo dojrzałego wieku, a nawet posiadania własnej rodziny nie wiedzą, kim są. Wszystko wydaje im się przypadkowe, począwszy od wyboru partnera, na pracy skończywszy. Nie potrafią stworzyć związku, bo każdy, prędzej czy później, przynosi rozczarowanie. Boją się odpowiedzialności lub są nadmiernie kontrolujący. Uzależnieni na różne sposoby od swoich rodziców nie potrafią o siebie zawalczyć, wyrwać się w świat, choć są na nim od 20, 30, a nawet 40 lat. Nie znają swoich potrzeb. Nie radzą sobie z życiem, choć pozornie wygląda to zupełnie inaczej. Dlaczego „odpępnienie” dla wielu ludzi jest takie trudne? Dr Berezowska wyjaśnia: – Dziecko zaczyna odchodzić od pierwszego spaceru na własnych nogach. Mądrzy rodzice powinni dawać wsparcie mówiąc: „poradzisz sobie”, zamiast „nie dasz rady beze mnie”.Wychowywanie to trenowanie rozłąki, która z czasem staje się coraz dłuższa.

Krok pierwszy: miłość

W dzieciństwie, gdy niewiele jeszcze zależy od nas, uczymy się wszystkiego, co najważniejsze. Człowiek rodzi się zaprogramowany na miłość. Przywiązać się i być kochanym – to nasze pierwsze zadanie rozwojowe. Jeśli matka przytula, dotyka, mówi, patrzy – mały człowiek nabiera przekonania, że świat jest bezpieczny tak jak bliskość. Psychologowie nazywają to nadzieją podstawową lub bazową ufnością.

To pierwszy moment na osi życia, które według psychologa Erika Eriksona zakończyć się powinno wewnętrzną integracją: pozbawioną bilansów akceptacją siebie i swoich wyborów. Kompetencje emocjonalne Erikson zamknął w hasłach: bazowa ufność, autonomia, inicjatywa, produktywność, tożsamość, intymność, generatywność, integralność (patrz także s. 6). To nazwy etapów, które uczą nas sztuki życia. Nic z tego, jeśli nie towarzyszy nam w tym mądry rodzic.

Bez nadziei podstawowej i wszystkich po kolei zdobytych „sprawności” nie ma nagrody – wspomnianej integralności.

Amerykański psycholog Richard D. Logan na podstawie teorii Eriksona pogrupował te poziomy rozwojowe. Według niego, jeśli nie dostaliśmy bazowej ufności, a potem nie zdobyliśmy autonomii, mamy marne szanse na udaną partnerską relację, na intymność. Bez niej według innego amerykańskiego psychologa Roberta Sternberga, autora trójczynnikowej teorii miłości, nie ma dobrego związku.

Na czym to polega? Obserwując, jak półtoraroczne dziecko reaguje na znikającą i pojawiającą się ponownie matkę, wiadomo, jaki model więzi zna. Zbadali to i opisali brytyjski psychiatra John Bowlby oraz kanadyjska psycholog Mary Ainsworth. Tylko bezpieczny model ułatwia w późniejszym życiu bliskie relacje. Pozostałe: unikowy, lękowo-ambiwalentny i zdezorganizowany (ostatni, wynikający z dużej patologii, dołączono do teorii przywiązania później) – oznaczają problemy. Jeśli rodzic nieprawidłowo odpowiada na potrzeby dziecka – krzyczy, denerwuje się, nie reaguje na płacz, unika fizycznego kontaktu – funduje dziecku pozabezpieczny model.

Z tak zapisanym w pamięci emocjonalnej (wydarzenia pamiętamy dopiero od trzeciego r.ż.) skryptem przywiązania i bezpieczeństwa dwulatek wchodzi w okres budowania swojej autonomii, czyli drugiego bardzo ważnego przystanku na eriksonowskiej osi. Właśnie w tym czasie, gdy mały człowiek nosi jeszcze pieluchę, uczy się samokontroli i samodzielności. Tego, że nie jest mamą, ale sobą, bo początkowo tego nie odróżnia. Rodzic też nie i, niestety, czasem tak już zostaje.

Ten czas węgierska psycholożka dziecięca Margaret Mahler, reprezentantka koncepcji relacji z obiektem – jednej z najważniejszych teorii dotyczących rozwoju człowieka, nazwała subfazą praktykowania. Obiekt to opiekun, zazwyczaj mama, osoba, do której dziecko może się przywiązać i stworzyć z nią bezpieczną więź. Mahler na podstawie obserwacji kilkunastomiesięcznych dzieci dowiodła, że zręby tożsamości człowieka tworzą się właśnie około drugiego roku życia. Wtedy, gdy dziecko zaczyna chodzić i mówić, gdy jest wielkim odkrywcą i eksperymentatorem. Mądry rodzic pozwala wtedy na samodzielność organizując przestrzeń tak, by maluch nie zrobił sobie krzywdy. Nie straszy światem, nie krzyczy przerażony przy każdym upadku dziecka. Ale, gdy trzeba, mówi „nie”, bez wycofywania miłości i akceptacji. Jeśli dziecko słyszy: „nie rusz”, „nie dotykaj”, „zostaw”, „znowu się pobrudziłeś”, „zepsułeś”, na dokładkę komunikowane krzykiem, zakoduje sobie, że świat jest przerażający i wrogi. Nadopiekuńczy, roztrzęsiony rodzic uczy, że nie warto wychodzić poza jego orbitę. Przekazuje tym samym coś jeszcze gorszego: „nie poradzisz sobie beze mnie”.

Z takim bagażem dziecko trafia do przedszkola. – Zabawa z innymi dziećmi to też uczenie się życia. Żeby dziecko mogło odejść, musi umieć funkcjonować również w grupie – przypomina dr Berezowska. Według eriksonowskiego podziału na cykle, przedszkole uczy podejmowania inicjatywy. Jeśli dziecko nie potrafi się przebić ze swoimi potrzebami, wzbiera w nim poczucie winy.

Krok drugi: bycie grzecznym

Opiekun ma swoją motywację. Nadal chce mieć bezradne, zależne stworzenie. Karze za samodzielność, wynagradza za posłuszeństwo. Od tego momentu symbiotyczna relacja matka–dziecko, która mogła być potencjałem, staje się wiązaniem. – Wyręczanie i ograniczanie to sidła zastawiane nieświadomie, by nie puścić dziecka w świat. Żeby nie znalazło potem partnera, nie usamodzielniło się. To powolny proces, bo najpierw nie umie się uczesać, potem pozmywać, a na koniec boi się samemu zamieszkać. Wyręczane dziecko nie buduje autonomii, nie uczy się samodzielności, bycia sobą, tylko zaspokaja potrzeby rodzica – wyjaśnia te zawiłe zależności dr Berezowska. Trafiają do niej również ludzie w depresji. Bywa, że u podłoża tej choroby jest zablokowana złość na rodzica. Przymuszane do czegoś dziecko, niesprawiedliwie karcone (np.: za to, że się pobrudziło, że ma tylko trójkę), często trzyma w sobie tę wściekłość latami i przenosi w dorosłość. Złość uderza potem ze zdwojoną siłą – depresją. Jej korzenie mogą tkwić we wczesnym dzieciństwie.

W naszej kulturze wciąż pokutuje przekonanie, że dobre dziecko to grzeczne dziecko. – Dążenie za wszelką cenę do tego, by maluch był posłuszny, może doprowadzić do katastrofy w przyszłości, bo nie uczy się on kontaktu ze swoimi emocjami. To czarna pedagogika, w której rodzic jest panem. Tymczasem sensem wychowania jest rozpoznanie potrzeb dziecka i umiejętność odpowiedzenia na nie. Kazać jest łatwo, wytłumaczyć trudniej – mówi Konrad Piotrowski, który zajmuje się naukowo buntem młodzieńczym. – Dziecko musi znać granice, ale jego świat nie może składać się z zakazów i nakazów. Prawda jest taka, że im więcej zaniedbamy, im mniej włożymy mądrego wysiłku, tym trudniej będzie potem. I nam, i im.

To drugi kluczowy etap po buncie dwulatka.

Krok trzeci: bunt

Ale najpierw jest wiek szkolny. Kolejny etap rozwoju, w którym kilkulatek powinien mieć grupę kolegów, potrzebę bycia w różnego rodzaju kółkach zainteresowań – swoje środowisko, w którym się odnajduje. Niepowodzenia, czyli odepchnięcie przez grupę, oznaczają poczucie niższości w dorosłym życiu. Gdy dziecko fizycznie przestaje nim być, zmienia się wszystko – jego wygląd, sposób myślenia. Teraz czas połączyć to, czego nauczyli je rodzice, ze światem zewnętrznym – znaleźć swoje miejsce. Jest to trudne, gdy wciąż rodzice wiedzą lepiej i chcą za nas przeżyć życie. Młody człowiek walczy wtedy o siebie. Zasada jest prosta: im bardziej się buntuje, tym zdrowiej. Konrad Piotrowski twierdzi, że nastolatek poprzez krytykowanie rodziców, nierzadko także ranienie, zmiany nastrojów, dziwne ubrania i muzykę, kontestację, stara się zakreślić swoje terytorium. Dorastanie często jest trudne i często boli.

Bunt młodzieńczy to druga faza separacji-indywiduacji, czyli „odpępnienia”. Tak jak maluch uczy się chodzić, tak nastolatek samodzielnie myśleć. – Nastolatki chcą, żeby rodzic stanął po ich stronie, powiedział: „wiem, że to jest trudne, chodź, pogadamy”. A nie: „co za fanaberie, posprzątaj, to głupoty wywietrzeją ci z głowy”. Jeśli zbudowaliśmy relację opartą na autorytecie i silnej hierarchii, to dziecko może wylądować w sekcie lub negować wszystko i wszystkich, rozwinąć zachowania antyspołeczne. Szuka silnych osobowości, autorytetów, partnera dominującego – klaruje psycholog.

Nierozstani

Startującemu w dorosłe życie człowiekowi i jego rodzicom wydaje się, że wszystko dopiero się zaczyna, tymczasem właśnie zaczyna on oddawać światu to, co dostał. – Wielu moich pacjentów rodzice zmusili do powielenia swojej drogi: np. idź na prawo, bo musisz odziedziczyć kancelarię. To jest przekaz „bądź dla mnie, bo ja ciebie potrzebuję” – wyjaśnia dr Berezowska. – Ma marzyć o tym, co rodzic chce, być tym, kim mu pozwala. Nie możemy dzieci zatrzymywać dla siebie. Jeśli matka i ojciec są dojrzali, to pozwalają dziecku czuć po swojemu. Nawet wtedy, gdy czuje ono złość. Jeśli rodzic lamentuje, że córka czy syn chcą wyjechać za granicę do pracy, to myśli o sobie. A dziecku trudno zostawić rodzica, który się poświęcił. Czuje się lojalne. I to je wiąże.

Czy do lojalnych należy też Marta? 38 lat, świeżo po rozwodzie, dwie córki. Podobnie jak mama została księgową, tyle że dziś jest już dyrektor finansową. Ale to nie jest dla mamy powód do dumy, bo zawsze jest niezadowolona. A to dlatego, że Marta pozwoliła byłemu mężowi co dwa tygodnie spotykać się z dziećmi (skoro odszedł, nie powinien ich już zobaczyć). Albo że nie taki proszek do prania kupiła. Mama czuje się do tego uprawniona, bo zawiaduje domem zapracowanej córki. Wyprawia dziewczynki do szkoły, odbiera je, robi zakupy, gotuje. Marta jest przekonana, że gdyby nie mama, nie poradziłaby sobie.

Kilka miesięcy temu zaczęła się z kimś spotykać. Dziewczynki go poznały, bywa co weekend, czasem nocuje w tygodniu. Jednak córki mają zakaz mówienia o tym babci. Marta umie utrzymać tajemnicę, bo całe życie udawały z mamą, że tata nie pije. Były mąż Marty odszedł po 13 latach. Przez całe małżeństwo miał poczucie, że Marta ma dzieci z matką, że to z nią jest w bliższym związku niż z nim. Dr Jolanta Berezowska tak widzi tę sytuację: – Dziecko ma być dzieckiem, a nie partnerem matki przez tajemnicę. Tajemnicę można mieć przed dzieckiem, a nie z nim, bo w ten sposób wiążemy je ze sobą. Zabieramy dzieciństwo i bezpieczeństwo. Nie wolno wikłać małego człowieka w świat dorosłych.

Jeśli kobieta jest w taki sposób związana z matką, to najpierw jest w roli córki, dopiero potem sama jest matką. Dzieci „nierozstane” ze swoimi opiekunami mają małe szanse na stworzenie dobrego związku.

Dlaczego rodzice wikłają swoje dzieci, nie chcą się z nimi rozstać? Zdaniem dr Berezowskiej, boją się zostać na starość we dwoje, bo jedyne, co ich łączyło, to dzieci. – Jeśli nie umie się być blisko z partnerem, to dziecko uzupełnia deficyty emocjonalne: „nie szukam już czułości u męża, znajduję ją u dzieci”. Wyręczające matki to często kobiety rozczarowane przez swoich mężów. Jeśli u rodziców nie ma bliskości, to dziecko może bać się odejść. Nadopiekuńczy rodzice przekazują informację: „jesteś złym dzieckiem, bo mnie zostawiasz, a ja się dla ciebie poświęciłam”. Syn czy córka czuje się obsadzony w roli opiekuna rodziców. Do tego dochodzi obrzydzanie dzieciom ich partnerów – wylicza rodzicielskie grzechy psychoterapeutka. Ostrzega: –Jeśli córka dzwoni codziennie do zdrowej matki, to znaczy, że nie może się od niej oderwać. Dlaczego? Jeśli matka wybrała jako partnera kogoś chorego (np. alkoholika) i wpisuje się w rolę ofiary, to również wpisuje się w przemoc. W takich sytuacjach dziecko dostaje rolę wybawcy.

Dorosła córka odbiera matkę jako opiekuńczą i poświęcającą się, czuje się jej dłużnikiem. No i siłą rzeczy przenosi ten schemat do swojej rodziny. Sama staje się wybawcą dla swego partnera. Może się okazać, że najlepiej odnajdzie się np. u boku kogoś mało odpowiedzialnego, unikającego bliskości.

Od partnera oczekujemy czegoś, czego nie dostaliśmy w domu. Tymczasem nikt nie jest w stanie dać bezwzględnej akceptacji, bezwarunkowej miłości, bezpieczeństwa. W ten sposób ludzie budują związki skazane na porażki. Bo obarczanie partnera rolą opiekuna lub swojego dziecka, lub każdą inną, bez przyjrzenia się, kim on naprawdę jest, nie rokuje. – Jeśli się żyło na bagnach, to na sawannie jest dziwnie. Bliskość w małżeństwie nie polega na tym, że się jest z kimś, kto przypomina mamę, tylko że się tę osobę widzi jako kogoś odrębnego. Jeśli jest się w roli, to oczekuje się też roli od partnera. Dlatego związki uwikłanych w rodziców ludzi są kontynuacją patologicznych relacji w rodzinie – podsumowuje dr Berezowska.

Ogarnąć całość

Psycholog rozwojowy prof. Anna Brzezińska od lat powtarza swoim studentom, że każdy moment życia jest ważny. Że jest sumą tego, kim byliśmy. I w każdym punkcie teraźniejszości zamyka się przeszłość i przyszłość człowieka. – Wczesnodziecięce doświadczenia wpływają na to, kim jesteśmy – podsumowuje Konrad Piotrowski, jej doktorant. Wyjaśnia, że od czasów powstawania koncepcji Erika Eriksona, czyli lat 50. i 60., zmieniło się postrzeganie okresu między dwudziestką a czterdziestką w życiu człowieka, bo dziś żyjemy inaczej. Nie ma już starych kawalerów i panien, są tylko nieobciążone negatywnym postrzeganiem single. –Co nie zmienia faktu, że jeśli czterdziestolatek nadal żyje z rodzicami, to zakrawa na patologię. Ale nie jest już dziwne, że trzydziestolatek nie podejmuje trwałych zobowiązań i jeździ po świecie, o ile sam potrafi na siebie zarobić – zauważa Piotrowski. Dziś wspólne mieszkanie z mamą i tatą zawsze można usprawiedliwić brakiem zdolności kredytowej czy kryzysem. Jaka jest zatem granica między normą a patologią? – Czerwone światło powinno się zapalić, gdy dorosłe dziecko nie chce budować swojego świata. Nie ma potrzeby samodzielności. Jeśli jednak deleguje się dziecko do bycia dzieckiem, to ono nim pozostanie, nawet gdy ma już własną rodzinę. Wtedy rolę dorosłego przejmuje partner i ma swoje dzieci plus męża/żonę – twierdzi psycholog.

Na czym więc polega dojrzałość? Zgodnie z teorią na kilku sprawach: autonomii emocjonalnej, odpowiedzialności za działania, zdolności do samodzielnego podejmowania decyzji, budowaniu intymnych relacji z innymi ludźmi i z partnerem. Jesteśmy dojrzali, gdy samodzielnie funkcjonujemy, kochamy, jesteśmy zadowoleni z życia. Tym jest właśnie wspomniana na początku integralność.

– A może testem na dojrzałość jest śmierć? Umrzeć godnie, świadomie to dopiero sztuka. Bez pretensji, żalu – zastanawia się dr Berezowska. Mówi: –Inaczej dojrzały jest 5-latek, który umie zawiązać sobie sznurówki, inaczej 14-latek mówiący „chcę być inny!”. Inaczej 25-latek podejmujący pracę i odpowiedzialność. Inaczej 50-latek dojrzewający do tego, żeby się rozstać z dziećmi i spędzić z partnerem resztę życia. Inaczej człowiek zmagający się z chorobą, która przychodzi, chcemy czy nie.

Trzeba przyjąć, że jedni mają łatwiej, inni trudniej. Jednym udaje się z rodzicami rozstać, inni dźwigają ich przez całe życie. Na szczęście historia nie jest napisana, tylko się pisze, więc zmiany są możliwe.

Autor: Joanna Drosio-Czaplińska

#psychologia
monke

@koniecswiata smutne jak dużo zależy od szczęścia jakich rodziców się wylosuje.


W ostatnim sezonie "ślubu od pierwszego wejrzenia" (pod względem relacji międzyludzkich i ogólnie psychologii można traktować te reality-show jako dobrą ciekawostkę) można poznać historię Marka (30+), który postawił wszystkie karty na małżeństwo w ciemno by uciec od swojej matki.

koniecswiata

@monke Tak, to jest naprawdę smutne, że inni ludzie mogą nam zrobić bałagan w głowie, a my to później musimy sprzątać. Zazwyczaj sami.


Co do Marka - z drugiej strony można powiedzieć, że coś próbuje robić, próbuje jakoś wydostać się z tej sytuacji. Może to nie jest dobra strategia, ale jest krok przed tymi, co jednak się poddali. Nie znam kontekstu, bo nie oglądam tego programu, ale to jest moja pierwsza myśl po przeczytaniu tego co napisałeś.

monke

@koniecswiata krok bardzo ryzykowny ale w jego przypadku chyba udany. Podobno w trakcie programu różni ludzie zaczęli do niego pisać, że są w takiej samej sytuacji i daje im nadzieję. Innym, co nie mieli wcześniej do czynienia z tego typu problemem pokazał jak ciężka jest to sytuacja bo matka nie dawała za wygraną.

Tytanowy-Owsik

Taktyczny komentarz, do poczytania na spokojnie

koniecswiata

@Tytanowy-Owsik można dodać post do ulubionych i wtedy pojawia się w zakładce ulubione wpisy <- niedawno to odkryłam ( ͡~ ͜ʖ ͡°)

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Żyjemy w micie szczęśliwego dzieciństwa. Idealizujemy rodziców. Prawda wychodzi na jaw, gdy życie staje się zbyt trudne, a codzienność nas przerasta. O tym, jak nas obciążają przekonania zbudowane w przeszłości i brak poczucia bezpieczeństwa, który buduje się w dzieciństwie, mówi psycholog dr Anna Rita Verardo.

Newsweek Psychologia: Dlaczego dzieciństwo jest takie ważne?
– Ponieważ do 12. roku życia nasz mózg rozwija się najintensywniej. Tworzą się modele zachowań, powstają przekonania, które będą potem nami zarządzać. Powstaje model więzi – skrypt odpowiedzialny za bliskość i sposób regulacji emocji, czyli coś, co sprawi, że w przyszłości ukoimy swój ból, niepokój, lęki albo od nich uciekniemy i zachowamy się autodestrukcyjnie, popadając w uzależnienia. W tym czasie buduje się zaufanie do świata i ludzi, kształtuje samoocena. Już po półtorarocznych dzieciach widać, jak rodzice je do siebie przywiązali – czy dali bezpieczeństwo, czy pozostawili z brakiem, mimo fizycznej obecności. Od tego wszystkiego zależy, jak sobie potem poradzimy z życiem.

Ludzie, nawet ci z dużymi problemami, mówią, że mieli szczęśliwe i bezpieczne dzieciństwo. Jednocześnie mają kłopot, żeby przypomnieć sobie cokolwiek z tego okresu, jakby go wcale nie mieli.
– Szczęśliwe dzieciństwo bywa deklaracją, konstruktem i nie oznacza ona wcale, że było bezpieczne. Oznacza miłe wspomnienia, takie jak zabawa, żarty w szkole, kolonie – to wszystko, co dotyczy odkrywania nowych rzeczy, eksploracji. Tak zazwyczaj mówią ludzie z unikowym stylem więzi, którzy nie pozwalają sobie na wspomnienia. Występuje u nich niespójność między pamięcią epizodyczną a semantyczną. Przeważa część mózgu odpowiedzialna za racjonalność, ale jest kłopot z przeżywaniem emocji. W tym pozabezpiecznym modelu część afektywna mózgu zostaje zredukowana. Taki dorosły, pytany o dzieciństwo, nie opowie, że się bał, czuł słaby, porzucony, bezradny. Będzie np. somatyzował – miał regularne migreny, problemy gastryczne, zaburzenia rytmu serca, nadciśnienie.

Czym jest model więzi?
– W internecie można znaleźć eksperyment pokazujący, jak niespełna dwuletnie maluchy reagują na sytuację, gdy matka, która się z nim bawi, nagle wychodzi, a w pokoju zostaje obca osoba. Bezpiecznie przywiązane bawią się chętnie, a kiedy pojawi się matka, cieszą się na jej widok. Lękowo-ambiwalentne płaczą i odpychają matkę, choć początkowo do niej lgną. Unikowe bawią się dalej, a kiedy matka wraca, nie reagują na nią. Reakcje dzieci zależą od tego, jak rodzice opiekują się dzieckiem, jak na nie reagują, ile czasu z nim spędzają.

Jeśli matka nie odpowiada na potrzeby dziecka albo nie ma jej fizycznie, to dziecko doświadcza traumy?
– Bezpieczeństwo mogą dać też inni – nianie, babcie, ojcowie – ci, którzy zajmują się dziećmi. Jeśli jest ktoś, kto pozwala poczuć się bezpiecznie – przytula, kołysze, uśmiecha się – uczy, że świat jest bezpieczny. Jeśli go zabraknie, bo matka nie jest gotowa na rodzicielstwo czy ma depresję albo inne zaburzenia psychiczne, albo maluch trafia do domu dziecka, w jego doświadczeniu zapisuje się traumatyczne doświadczenie porzucenia – tzw. trauma przywiązaniowa. Jednak wbrew pozorom większość ludzi ma bezpieczny model więzi. Tyle że „bezpieczny” nie oznacza, że nie ma żadnych traumatycznych przeżyć.

Zazwyczaj człowiek zapytany o to, czy miał w dzieciństwie traumę, odpowiada, że nie, bo był czysto ubrany, miał kanapki do szkoły, a mama czekała z obiadem.
– Jednak zapytany konkretnie, co rodzic robił, kiedy dziecko stłukło sobie kolano i płakało, powie, że rodzic zamiast go przytulić i pozwolić się wypłakać, krzyczał, że jest niezdarą, wmawiał mu, że sam sobie jest winien, bo nie uważał. Albo bagatelizował, mówiąc: „do wesela się zagoi”. Mógł też odwracać uwagę dziecka od bólu, mówiąc, że przeleciał ptaszek, przebiegł kotek. Takim odcinaniem od bólu popycha się dziecko w kierunku samowystarczalności. Wtedy, jako dorosły, będzie uważał, że sam sobie poradzi ze wszystkim, więc po co mu inni ludzie? Paradoks polega na tym, że dzieci czują się opuszczone, ale nie uświadamiają sobie tego. Mają szkołę, środowisko rówieśników, zainteresowania, sporty – stąd iluzja dobrego dzieciństwa. Problem wyjdzie w dorosłym życiu, kiedy okaże się, że nie są w stanie stworzyć z nikim relacji – związku, przyjaźni, zdrowej zależności w pracy. Bo jeśli nie nauczono dzieciaka przeżywać uczuć, tej dziecięcej rozpaczy dotyczącej stłuczonego kolana, bólu, smutku, złości, w dorosłości też nie będzie umiało ich przeżywać ani nazywać. W konsekwencji nie pozna swoich potrzeb, nie będzie wiedziało, kim jest. Bez tego trudno o dobre życie.

Okazuje się, że traumatyczne dla dziecka są sytuacje, które z perspektywy dorosłego wydają się normalne.
– Pamiętam pacjentkę, która w przekonaniu, że mama była troskliwa, opowiedziała, że jako sześciolatka miała gorączkę i wymiotowała. Była noc i bała się ją obudzić. Odważyła się, kiedy już nie dawała sobie rady, ale czuła się winna, że zjadła coś niedobrego. Gdy przyjechało pogotowie, okazało się, że to zapalenie wyrostka. Po operacji bardzo bolał ją szef. Patrzyła na mamę siedzącą obok na krześle, ale znowu bała się poprosić ją o pomoc. Odciągając swoją uwagę od bólu, gryzła się w wargi, zadając sobie kolejny. Wiedziała, że jak obudzi mamę, to usłyszy: „jak ja się bardzo muszę dla ciebie poświęcać”, „z tobą są same problemy”. W terapii okazało się, że jej mama, będąc dzieckiem, straciła swoją mamę. I teraz córka w roli matki powtarza swojej sześcioletniej córce, że musi być samodzielna, bo jej też może zabraknąć. Rodzina to system wielopokoleniowy. Tak działa transmisja traumy.

Ciekawe, że traumatyczne mogą być doświadczenia, które dzieci zdobywają w ramach wychowawczej normy. To może być zniszczenie dzieciństwa przez nadmierne obciążanie starszego dziecka odpowiedzialnością za młodsze rodzeństwo albo bycie „rycerzem mamusi” w sytuacji, gdy nie ma ojca lub jest wycofany emocjonalnie.
– To może dziać się jeszcze bardziej niewinnie, gdy np. rodzic widzi, że dziecko złamało rękę, samo wpada w panikę i histeryzuje, zamiast dać wsparcie, utulić i uspokoić. To „przerażający przerażony”. W takiej relacji dziecko szybo uczy się przejmować odpowiedzialność za rodzica i martwi się tym, co poczuje rodzic. A jeśli nie musi, nie mówi, co się stało, bo boi się o jego samopoczucie, o to, że przysporzy mu cierpienia. W każdej sytuacji, gdy dziecko stara się być odpowiedzialne za rodzica, mamy odwrócone przywiązanie. Kobiety w przyszłości miewają problemy z płodnością. Nie miały czasu, żeby być dziećmi, więc nie mają, żeby być rodzicem. A w relacji z partnerem opiekują się nim, nie zostawiając miejsca dla siebie, traktują ich trochę jak dzieci. Niezależnie od płci ludzie, którzy doświadczyli odwrócenia ról, stają się wybawcami i opiekunami innego dorosłego człowieka. To zwykle dramatyczne, dysfunkcjonalne relacje. Jeśli z jakichś powodów nie udaje im się „uratować” tego partnera, to wpadają w poczucie winy albo szybko zaczynają się czuć ofiarami związku, mając poczucie, że są wykorzystani. To ludzie, którzy mówią: „nie mogę zostawić swojej żony, bo ma depresję” albo: „nie porzucę męża, bo się zabije”.

Są zdarzenia, które mogłyby się wydawać bez znaczenia, a są zaniedbywaniem dziecka. To unieważnianie, pomniejszanie, dystansowanie – sprawianie, że staje się niewidoczne.
– Kiedy małe dziecko przychodzi w nocy do łóżka rodziców zapłakane i chce utulenia, a słyszy: „wynoś się do swojego pokoju”, „skończ z tą histerią”, to jest zaniedbanie. Polega ono na tym, że rodzic jest obecny fizycznie, ale nie zwraca uwagi na dziecko, bo jest zaabsorbowany swoimi sprawami i wykazuje emocjonalną absencję. Podobnie, gdy dziecko chce coś opowiedzieć, a rodzic krzyczy: „co ty ode mnie chcesz!”. Może też występować inna odmiana zaniedbania – rodzic stwarza presję: „bądź najlepszy”, „dlaczego czwórka nie piątka, stać cię na więcej”. To przekaz: jesteś wartościowy tylko wtedy, gdy dajesz dużo z siebie, musisz zasłużyć na uwagę i miłość. Dziecku zostają w ten sposób wbudowane przekonania na przyszłość: „jestem nic nie wart”, „nie dam sobie rady”, „jestem sam i tak musi być”, „jestem słaby i bezradny”, „nic mi się nie uda”. Powoduje to nieadaptacyjne zachowania. Z takimi zasobami nie jest łatwo radzić sobie z życiem.

Ponad 70 proc. Polaków uważa, że „klaps dawany z miłością” jest wychowawczy. Albo: „skoro byłem bity i wyrosłem na porządnego człowieka, to i moje dziecko wyrośnie”. Wciąż pokutuje u nas przemocowy model wychowania.
– Tak myślących pytam, czy kiedy byli dziećmi, też tak myśleli. I ci z pozabezpiecznym stylem przywiązania mówią często, że owszem, już wtedy wiedzieli, że to dla ich dobra, ale podczas stymulacji EMDR ujawniają się prawdziwe odczucia.

Po latach nawet czują ból w tych miejscach na ciele, po których byli bici.
– Bicie dziecka to przemoc, a przemoc to traumatyczne doświadczenie. Badania kliniczne mówią, że nie ma ono walorów wychowawczych ani edukacyjnych. Jeśli bije ktoś, komu dziecko ufa, kogo kocha i uznaje za autorytet, to znaczy, że ignoruje jego potrzeby, odpycha od siebie – krzywdzi. Klapsem pomaga sobie rodzic, który sam nie jest nauczony regulowania emocji i reguluje, wyładowując się na dziecku.

Ludzie przychodzą zwykle na terapię z problemem, który pozornie nie jest powiązany z przyczyną ich stanu. Dopiero po nitce można dojść do kłębka – na przykład do traumy opuszczenia.
– Stworzono nawet listę doświadczeń dziecięcych, które są predyktorem chorób psychicznych, depresji, lęków. Wśród nich jest doświadczenie bycia wychowywanym przez jednego rodzica, bez znaczenia, czy to był rozwód, czy śmierć. Jest tam uzależnienie rodzica, depresja, zaburzenia emocjonalne, pobyt w więzieniu, przemoc fizyczna, w tym seksualna i psychiczna, bieda. To, jak radzimy sobie z trudnymi zdarzeniami dziś, zależy od tego, co przeżyliśmy w pierwszych latach życia.

To jest jak ze śniegową kulą? Rozpędza się, rośnie i w końcu powoduje katastrofę?
– Trafiła do mnie pacjentka, którą napadnięto na ulicy. Po kilku miesiącach od zdarzenia nie mogła spać, jeść, wychodzić z domu, unikała bliskich. Miała PTSD. Pytam, jakie ma na swój temat przekonanie w związku z tym zdarzeniem i jak bardzo jej ono przeszkadza w życiu. Była przekonana, że jest słaba i właśnie ta słabość przeszkadzała jej najbardziej. A przecież napad to sytuacja, w której człowiek ma prawo nie mieć siły, żeby się obronić, być słaby. Dopytana wyznała, że w jej domu rodzinnym nikt nie pozwalał sobie na słabość. Nie wolno było okazywać emocji, żalić się, skarżyć, narzekać. Kiedy wyłamywała się z tego drylu, stawała się czarną owcą. Trwała w modelu, że trzeba być zawsze uśmiechniętym, odważnym, pokonującym przeszkody.

Czyli za jej PTSD wywołanym napaścią, podczas której jej życie było zagrożone, tzw. dużą traumą, stała mała trauma – te relacyjne doświadczenia związane z zaniedbaniem emocji dziecka?
– Z jakichś powodów jedni ludzie integrują te trudne traumatyczne wydarzenia jak napaść, wypadek czy kataklizm. Ich mózg je przetwarza, znajdując dla nich miejsce. Inni mają zaburzenia potraumatyczne – PTSD, czyli problem z przetworzeniem, bo czegoś już było za dużo. EMDR jest wyjątkowo skuteczny w leczeniu tego zaburzenia, bo desensytyzuje, czyli odczula i pomaga w przetwarzaniu, czyli sprawia, że przestaje ono przeszkadzać. Z drugiej strony, pokazuje, jakie przekonania utrudniają nam życie. W EMDR łączymy symptom, np. złe samopoczucie pacjenta z wydarzeniami i tym, co sprawia, że się ono pojawiło. Symptom łączymy ze wspomnieniem doświadczenia i przetwarzamy je.

W klasycznej terapii używamy tylko słów, w EMDR głównie stymulacji bilateralnej, czyli wodzimy dłonią przed oczami pacjenta, a on za nią podąża. Ruch gałek ocznych wspomaga synchronizację półkul i sprawia, że nieprzetworzone wydarzenie, które źle się zapisało, przetwarza się. Wtedy przestaje przeszkadzać?
– Półkule synchronizują się, integrują „rozrzucone”, „źle zapisane” wspomnienia. Po każdym secie, czyli tym machaniu dłonią, pacjent mówi, co się dzieje, co mu się przypomina, jak się czuje. To jedyna metoda, w której sam przepracowuje zdarzenie i nie jest ono indukowane przez terapeutę. EMDR – jak powiedział psycholog Van der Kolk – to jedyna terapia, w której nie ma terroru słów.

Ludzie często zniechęcają się do terapii właśnie z tego powodu – nie chcą „grzebać się w dzieciństwie”, a w EMDR można, ale nie trzeba. Można się czasem obyć bez tego dzieciństwa.
– Przychodzi taki moment, że pacjent sam widzi połączenie między tym, co mu się przytrafiło niedawno, a jego dzieciństwem. I sam decyduje, żeby wrócić do przeszłości, przywołując trudne wspomnienia.

Wszystko można przeżyć oprócz własnej śmierci?
– Jeśli człowiek przeżył traumę, to jest też w stanie ją przetworzyć. Można to porównać do innej czynności fizjologicznej: jemy, trawimy, wydalamy. Ale czasami zdarza się coś, czego nie jesteśmy w stanie strawić. Czymś takim jest wydarzenie traumatyczne.

Mówi się przecież: „zapomnij i żyj dalej”. Tak się nie da?
– Nieprzetworzona trauma przypomina nam o sobie silnie i często. Odtwarza się w podobnych sytuacjach, przypominają nam o niej zdarzenia, obrazy, zapachy. Męczy ciało somatycznymi reakcjami – wtedy chorujemy. Nie chodzi o to, żeby zapomnieć, tylko odkopać – zdesensytyzować i poukładać na nowo to wydarzenie. Znaleźć dla niego miejsce i myśleć o nim, kiedy chcemy, bez przymusu odtwarzania tego bólu. Jeśli uda się traumę przetworzyć, to pamięć o wydarzeniu stanie się częścią naszej historii, a nie natrętnie powracającą przeszłością, która nami zarządza. Traumy to bolesne zdarzenia, które pomagają nam się rozwijać.

Joanna Drosio-Czaplińska, psycholog, terapeuta EMDR. Zajmuje się życiowymi kryzysami, szczególnie tymi związanymi ze stratą – rozstaniem, żałobą, niepłodnością. Prowadzi warsztaty i wykłady psychoedukacyjne. Autorka książki „Jestem tatą!” – wywiadów z 12 mężczyznami o tym, jak doświadczają swojego ojcostwa. Współtworzy Centrum Rozwoju Psychologicznego „Nasza Strefa”.

Dr Anna Rita Verardo – włoska psycholog, terapeuta i trener EMDR, psychoterapeuta poznawczo-behawioralny i systemowy, członek Komisji Europejskiej EMDR ds. dzieci i młodzieży. Pracowała m.in. z ofiarami katastrofy statku Costa Concordia. Prowadzi prywatną praktykę w Rzymie, szkoli i superwizuje europejskich terapeutów EMDR. Jest współautorką książki o tym, jak wspierać dziecko po śmierci rodzica „Ciebie już nie ma, a mnie jest smutno i źle”.

EMDR* – Eye Movement Desensitization and Reprocesing, czyli „odwrażliwianie za pomocą ruchu gałek ocznych”, to metoda, która powstała na początku lat 90. Stworzyła ją amerykańska psycholog Francine Shapiro. Odkryła, że stymulacja gałek ocznych, czyli przesuwanie dłoni przed oczami pacjenta, który podąża wzrokiem za ruchem ręki, powoduje obniżenie poziomu lęku u ludzi, którzy przeżyli traumę. Metoda rozwija się dynamicznie dzięki neuronauce i wiedzy dotyczącej wydarzeń traumatycznych wpływających na pracę mózgu. Metodą EMDR pracuje się również z dziećmi w sytuacjach okołorozwodowych, gdy doświadczyły przemocy, po śmierci jednego z rodziców lub rodzica w depresji albo nałogu. Metoda sprawdza się w pracy z rodzinami adopcyjnymi.

Źródło: newsweek.pl
Znalezione na stronie: https://m.facebook.com/story.php?story\_fbid=2794360350821372&id=1425988187658602

#psychologia #emdr #trauma #uzaleznienia #traumawczesnodziecieca
bizonsky

A ja się dla odmiany nie zgodzę. Rodzice czasem zajebali mi klapsa albo pasem przez pośladki i to zajebiście mocno. Może pewnych rzeczy bym się inaczej nie nauczył, bo zdarzało się to tylko przy nagminnym popełnianiu tych samych błędów. Nie twierdzę też że to dobra metoda wychowawcza, ale starzy też byli tylko ludźmi dla których wychowanie dziecka było czymś nowym i jak każda nowa rzecz wymagająca od nas pełnego zaangażowania musiało być na jakimś etapie w końcu frustrujące.

I ogólnie chodzi mi nie o to by takie zachowania usprawiedliwiać, ale o to że mnie nie straumatyzowaly. Rozumiem z czego i jakich słabości wynikały i może dzięki temu nie popełnię niektorych ich drobnych błędów. Gdzie summa summarum starych mam mega super i może t z by tacy nie byli jak by nie przepracowali pewnych rzeczy "na produkcji"

splash545

@bizonsky Myślę, że akurat takie zapieprzenie pasem za złe zachowanie, może nie jest czymś aż takim złym. Faktycznie są lepsze metody wychowawcze, ale jeśli poza tym rodzice dawali radę, to chyba nie było jakoś traumatyczne czego jesteś dowodem.

Uważam też, że jeśli nasi rodzice przez swoje nieudolne próby wychowawcze faktycznie nas straumatyzowli, nie jest to powód, żeby zwalać całą winę na rodziców i może się jeszcze na nich za to obrażać. Tak jak piszesz każdy jest tylko człowiekiem i poza przypadkami kiedy rodzic świadomie krzywdził swoje dziecko, to nie ma co mieć wyrzutów do rodziców o błędy wychowawcze.

koniecswiata

@bizonsky @splash545 Przemoc w jakiejkolwiek formie jest zawsze zła. Zawsze. Rodzice bijący dzieci robią to, bo nie potrafią sami regulować swoich emocji. Niemowlę jak się rodzi to wiele z ośrodków jego mózgu jest jeszcze nierozwiniętych, i będzie się rozwijać przez wiele, wiele lat. Dla przykładu te najbardziej "ucywilizowane" ośrodki jak np. kora nowa odpowiadającą m.in. za planowanie, myślenie abstrakcyjne nie jest jeszcze w pełni rozwinięta nawet w wieku nastoletnim. Dzieci po prostu nie są w stanie przewidzieć wszystkich konsekwencji swoich czynów, nie potrafią planować, są bardziej impulsywne i to nie wynika z ich złośliwości, tylko z tego, że ich mózg nie jest w pełni ukształtowany i wielu rzeczy musi się nauczyć. I tak, dziecku trzeba powtarzać do skutku, jeżeli popełnia jakiś błąd.

Dziecko powinno mieć oparcie w rodzicu, powinno postrzegać relację z rodzicem jako bezpieczną, jako "przystań" gdzie znajdzie pomoc w razie jakiejś niebezpieczniej sytuacji. Podnoszenie ręki na dziecko sprawia, że na tej relacji pojawia się rysa, ona nie jest bezpieczna, no bo jak może być skoro w każdej chwili rodzic może zrobić coś, co sprawi ból? Dziecko traci wtedy kontakt ze sobą i poczucie własnej wartości, ponieważ jest zależne od rodzica, więc jak rodzic się złości, to nie myśli o tym, że rodzic miał zły dzień, albo stracił cierpliwość, albo że nie umie regulować swoich emocji - nie, dziecko pomyśli, że to ono jest złe i coś z nim jest nie tak, skoro rodzic tak zareagował.

I oczywiście nie twierdzę tutaj, że każdy klaps jest traumą (choć może być), nie twierdzę również, że istnieją idealni rodzice, którzy nigdy nie stracą panowania nad sobą i nie twierdzę że bycie rodzicem jest łatwe. Rodzice nie są winni, ale są odpowiedzialni za swoje błędy. Ale przemoc, czy to w formie klapsa, czy krzyku, wyzwisk jest zawsze zła.

976497

@koniecswiata Pieprzenie głupot przewrażliwionej paniusi i wrzucanie wszystkich do jednego wora, aby pasowali do schematu, że zdrowy może być tylko ten, kto spełnia jakieś określone kryteria. Gdzie w tym ludzka różnorodność?

Jednak może być tak, że pomimo niespełniania wielu kryteriów można znaleźć swoje miejsce na przykład w izolacji od innych, pomimo tego, że wmawia się to, że człowiek jest zwierzęciem stadnym i nie może żyć w osobności, jak inne zwierzęta (a właśnie, że może!).

koniecswiata

@976497 Jeżeli Ty wiesz lepiej, to ja nie będę Cię przekonywać. Po co miałabym to robić?

976497

@koniecswiata 

> Jeżeli Ty wiesz lepiej, to ja nie będę Cię przekonywać. Po co miałabym to robić?


Zadając takie pytanie sugerujesz, że nie chcesz nikogo do niczego przekonywać, tylko bezwzględnie wymagać podporządkowania.

Dorzucam jeszcze, że widocznie samemu trzeba stać się bezwzględnym, tak jak i inni są bezwzględni wobec nas - a stąd już blisko do radykalizmu, wojen, a nie do pożądanej harmonii, spokoju.


Podkreślam jeszcze raz - ludzie różnią się od siebie, dlatego nie można wszystkich traktować jedną miarą.

Zaloguj się aby komentować

Tldr
Ludzie z silnym poczuciem miłości i przynależności wierzą, że są warci miłości i przynależności "whole-hearted people".
Wspólny mianownik "whole-hearted people":
- ODWAGA bycia szczerym kim jest się naprawdę, bycia prawdziwym i niedoskonałym, odwaga by wierzyć, że jest się wystarczającym,
- WSPÓŁCZUCIE dla siebie, a co za tym idzie dla innych,
- PODATNOŚĆ NA ZRANIENIE akceptacja, że to koniecznie mimo, że nie jest to komfortowe (ani też rozdzierające); np. akceptacja swojej bezbronności na zranienie przez innych, ale mimo to gotowość do działania, kiedy nie ma żadnych gwarancji, do inwestowania w związek, który może, ale nie musi się udać, do powiedzenia jako pierwszy/pierwsza "kocham cię", do kochania całym sercem, nawet jeżeli nie ma żadnych gwarancji.

Ten ostatni kawałek jakoś tak mi bardzo zarezonował, bo myślę, że to jest bardzo trudne i trzeba mieć dużo odwagi, żeby pomimo tego, że jesteśmy często mocno poturbowani przez życie i innych ludzi, wychodzić z otwartymi ramionami do nich i być otwartym na doświadczenia. Ale rozumiem mądrość płynącą z tego przekazu, że jeżeli zamkniemy się w skorupce, to być może nie będziemy tak bardzo wrażliwi na odczuwanie nieprzyjemnych emocji, ale też nie będziemy mieć dostępu do odczuwania radości, miłości, ekscytacji, czyli będziemy martwi za życia.
Zapraszam do dyskusji.
#psychologia #filozofia #rozwojosobisty

https://youtu.be/iCvmsMzlF7o?si=3TSNWjSGSAQwwhBE
DiscoKhan

@koniecswiata ogólnie spoko ale to całe "kocham cię"... No niestety ale to hasełko w dzisiejszych czasach ogólnie jest dosyć bezwartościowe, wyświechtane I tanie.


Nie wyobrażam powiedzieć komuś, że go kocham jeżeli nie znam danej osoby przez co najmniej rok, uczucie wcześniej to jest zauroczenie.


Z mojego doświadczenia to kobiety nie chcą poznać kogoś tylko właśnie jak tylko znajdują kawałek miejsca w przyjaznym sercu to są tak zdesperowane, że gdy widzą trochę miejsca to chcą całe to miejsce upolować, na raz, od razu zaś to nie do końca tak działa. Miłość zaczyna się wtedy kiedy wygasa pasja, ja w sobie mam pasji sporo stąd minimum aż rok.


Zresztą ten amerykański slang, "inwestowanie w związek", wszystko przechodzi tym cholernym kapitalizmem. W związek się po prostu wchodzi i się w nim uczestniczy. Ja nie inwestuję swojego czasu czy uwagi, bo to by oznaczało, że to robię właśnie z premedytacji i czystej kalkulacji tak jak gdy patrzę na wartość akcji firmy w Indiach. Po prostu daję i tyle.

koniecswiata

@DiscoKhan Dziękuję Ci za ten wpis, nie wiem czy oglądałeś film, czy tylko przeczytałeś moje podsumowanie, jednak te kawałki o mówieniu kocham cię to są tylko przykłady obrazujące o co chodzi z tą podatnością na zranienie. Ja to rozumiem tak, że jeżeli nie będziemy podchodzić do życia z odwagą (a tej odwagi trzeba dużo, bo np. jeżeli człowiek kocha, to jest bezbronny, jest podatny na zranienie i nie ma tu dużej różnicy czy akurat jesteśmy zakochani, czy nasze zauroczenie przerodziło się w coś więcej - bez względu na etap, w którym jesteśmy to zranienie, opuszczenie zawsze boli), jeżeli zamkniemy się na uczucia i na przeżywanie życia właśnie że strachu że będziemy cierpieć, to zamkniemy się na wszystko, na to co dobre też. I właśnie ona nazywa tych ludzi, którzy mają związki z innymi ludźmi, mają przyjaciół, mają "swoje plemię" whole-hearted people i jedną z cech tych ludzi, których ona badała jest to, że nie boją się żyć, nie boją się doświadczać i wiedzą, że ludzie mogą ranić, ale mimo tego oni mają wiarę w siebie, że sobie poradzą z tym i idą dalej.

DiscoKhan

@koniecswiata w 100% już taki nie jestem, bo jednak życie pewne rzeczy weryfikuje i chociażby jest dobry przyjaciel którego znałem od lat został wycyckany podczas rozwodu przez puszczalską żonę która go zdradzała z kim popadnie i jeszcze na koniec to on jej alimenty płaci i ona dostała opiekę nad dzieckiem. Bla bla, interes dziecka, płać frajerze bo ona się w sądzie popłakała a ty trochę też - widać facet pizda, jak widzisz dobrze robiła ciebie zdradzając, płać frajerze.


Ja w jego sytuacji bym psychicznie nie wytrzymał, że moje dziecko z taką osobą zostało, zwłaszcza że jestem burzliwym charakterem. W dzisiejszych czasach nawet jeżeli się jest do cna uczciwym to łatwo się wkopać w konkretną minę.


Z tymi zranieniami zaś, polecam potrenować sobie sztuki walki. Brzmi banalnie ale do bólu po prostu można się przyzwyczajwć i nie robi on już takiego wrażenia. Wiadomo, fizyczny, psychiczny to nie jest do końca to samo i sam pomimo, że większość rzeczy spływa po mnie albo od razu odpowiem co myślę i zostawiam sprawę za plecami to i tak mam parę wrażliwszych miejsc... Ale to i tak pomaga, przyzwyczaja do pewnego stanu.


Tutaj się ze Spartanami zgadzam, dosłownie każdy powinien znać podstawy walki, to jest zwyczajnie zdrowe dla umysłu.

Zaloguj się aby komentować

519 285 - 10 = 519 275

Coś mi ostatnio nie idzie ta medytacja, walczę z sobą żeby wytrwać te 10 min. No cóż może taki czas i trzeba przeczekać.

#rokmedytacji
splash545

Bywa i tak. Ja ostatnio miałem okres, że moja medytacja bardziej zamieniła się w rozmyślania, ale i tak okazało się to wartościowe. Teraz ten okres minął i jest prawie, że pełna koncentracja, trzeba robić swoje i tyle

koniecswiata

@splash545 No właśnie, mam nadzieję że to przejściowe.

splash545

@koniecswiata Uwierz mi, przejdzie, nie ma co się zniechęcać;)

Zaloguj się aby komentować