Świątynia Bahai w Santiago de Chile była ostatnim punktem mojej podróży po Chile. Oczywiście nie wracałem do chilijskiej stolicy tylko po to, żeby ją zobaczyć - po prostu po opuszczeniu pustyni Atacama musiałem się jakoś dostać na Dominikanę (skąd później wracałem do Polski), a najsensowniejsze i najtańsze loty wymagały spędzenia weekendu w Santiago właśnie.
Doleciałem tam w piątek wieczorem i tak się jakoś zgadałem z poznaną na lotnisku niecały miesiąc wcześniej Chilijką, że skoczyłem z nią i jej przyjaciółmi na miasto, a potem zlądowaliśmy na domówce. Z góry ostrzegam przed chilijskimi karcianymi drinking games, bo nieopacznie zaliczyłem zgona na kanapie i z poczuciem wstydu wracałem prawie nad ranem do hostelu. W związku z tym kolejny dzień polegał głównie na leczeniu kaca i krótkim spacerze, w trakcie którego po raz pierwszy zetknąłem się z psią agresją wycelowaną w moją stronę. I tak jak przez poprzedni miesiąc sfory bezpańskich psów nawet krzywo na mnie nie spojrzały, tak w centrum Santiago wściekle rzucił się w stronę moich nogawek pies wielkości i wyglądu wyrośniętego szczura. Pies niby był trzymany na smyczy przez właścicielkę, ale ta bardziej była zainteresowana telefonem, więc gdybym nie odbił na chwilę na trawnik, doszłoby do bliskiego spotkania psiego pyska z moją nogą. Jaka byłaby dynamika tego spotkania - nie wiem, ale się domyślam.
Na niedzielę miałem zaplanowane oglądanie świątyni Bahai, którą polecało mi mnóstwo osób, i tak jak widać ze zdjęć - jest to prawdziwa perełka architektury. Świątynia jest położona na obrzeżach miasta, co wymagało pewnych kombinacji, żeby się do niej tanio dostać. Dopiero jadąc autobusem z przesiadkami zacząłem trochę czytać na temat tego miejsca i ku memu przerażeniu okazało się, że nie można tam po prostu podejść i sobie popatrzyć na budynek, lecz trzeba mieć bilet wstępu, by w ogóle dostać się w pobliże świątyni. Oczywiście wszystkie bilety na ten dzień były już wyprzedane, więc wyglądało na to, że tłukę się komunikacją miejską po próżnicy. Trudno - pomyślałem - podjadę, może się uda.
Gdy wysiadłem z finalnego autobusu, udałem się pod bramę wjazdową na teren kompleksu świątyni. Oczywiście już na wstępie spytali czy mam rezerwację, a gdy odpowiedziałem przecząco, zaprosili bym wrócił nazajutrz, bo na kolejny dzień jakieś wolne miejsca jeszcze były. Gdy zrobiłem oczy kota ze Shreka i wytłumaczyłem, że kolejnego dnia rano lecę już do dalekiej Polski i nigdy już nie wrócę do Ameryki Południowej, strażnicy zaczęli coś ze sobą rozmawiać. W końcu powiedzieli, że spróbują się dowiedzieć od osób z góry, czy może uda się zrobić wyjątek, ale mam wrócić za godzinę, bo teraz jest przerwa obiadowa. Tliła się więc nadzieja na powodzenie mojej misji.
Postanowiłem znaleźć jakąś knajpę w międzyczasie i też wrzucić coś na ząb. Okazało się to niebanalne, bo rejon w którym stoi świątynia to faktyczne obrzeża stolicy i pierwsze dwa miejsca, które sugerowała Google Mapa okazały się być zwykłymi sklepami, a ja chciałem zjeść coś na ciepło. W końcu znalazłem jakąś spelunlowatą jadłodajnię, w której zrobiłem piorunujące wrażenie na właścicielce kilkoma słowami rzuconymi po hiszpańsku. Szkoda, że jedzenie nie zrobiło na mnie piorunującego wrażenia. Choć najważniejsze, że nie zrobiło piorunującego wrażenia na moich jelitach i zwieraczu.
Wracałem w stronę bramy do kompleksu świątyni i rozglądałem się trochę po uliczkach. Nie czułem się zbyt pewnie, bo zdecydowanie nie była to turystyczna okolica mimo relatywnej bliskości samej świątyni. Po chodnikach chodziło trochę żulowatych osobników i chilijskich sebiksów. Starałem się mieć oczy dookoła głowy.
Przechodziłem akurat obok przystanku, gdy podjechał autobus, z którego wysiadło sumarycznie może z 10 osób różnej płci i wieku. Na końcu wysiadł taki mały śmieszny grubasek z plecaczkiem, lat ok. 8, i zaczął nieco pokracznie biec w stronę przejścia dla pieszych, znajdującego się przed autobusem. Zwróciłem na chłopaka uwagę ze względu na jego specyficzny bieg i pomyślałem sobie, że takie właśnie dzieciaki są często pośmiewiskiem w szkole i mają problemy z pewnością siebie. Grubasek dobiegł do przejścia i nagle schylił się po coś, jakby chciał tym rzucić w stronę grupki dzieciaków po drugiej stronie ulicy. Autobus właśnie ruszał i był już 2 metry od przejścia, gdy grubasek wziął zamach. Pomyślałem sobie - dzieciaku, uważaj na autobus, bo jeszcze przypadkiem w niego trafisz!
Jebs! Pokaźny kamień z hukiem rozbił przednią szybę autobusu. Jebs! Kolejny kamień wylądował na bocznej szybie toczącego się pojazdu. Nie było w tym przypadku. Grubasek z furią sięgnął po kolejny kamień, który tym razem wpadł do środka, gdzieś w okolice kierowcy. Patrzyłem na to totalnie zamurowany. Grubasek koślawym truchtem oddalał się w nieznanym mi kierunku, a ja stałem jak słup soli raptem 5 metrów obok. To nie tak, że nie chciałem zareagować - już po pierwszym rzucie spiąłem mięśnie w gotowości do schwycenia małego wandala, ale w miejscu zatrzymała mnie reakcja tych 10 pasażerów, którzy wysiedli razem z grubaskiem. A raczej ich brak reakcji. A może nawet słyszałem śmiechy. Zbyt dobrze już nie pamiętam - po prostu poczułem, że może rzucanie się na miejscowego chłopaka na jego terenie, w otoczeniu jego ludzi, w dzielnicy, w której nawet łażenie w dzień jakoś nie należało do bezstresowych, nie jest najlepszym pomysłem. Pozostałem więc biernym obserwatorem. Całe szczęście kierowcy chyba się nic nie stało, bo kontynuował bardzo powolną jazdę w stronę zajezdni autobusowej nieopodal.
Wciąż mega zdumiony ruszyłem w stronę bramy do kompleksu świątyni. Miałem szczęście, bo postanowili zrobić dla mnie wyjątek i pozwolili iść dalej. Szedłem więc betonową drogą wiodącą stromo pod górę, aż w końcu po kilku lub kilkunastu minutach marszu ujrzałem w oddali świątynię. Przed nią stał jeszcze budynek, w którym przewodnicy opowiadali historię powstania świątyni oraz samą ideę religii Bahai. Ano właśnie, dość późno zorientowałem się, że jest to świątynia totalnie nieznanego mi kultu, który trochę mi zajeżdżał sektą i dziwiłem się, jak byli w stanie sfinansować tak przepiękną budowlę. Co więcej, takich świątyni jest na świecie jeszcze co najmniej kilka - każda w innym stylu architektoniczym, ale praktycznie wszystkie równie okazałe.
Nie zagłębiałem się w ten temat zanadto, więc wybaczcie brak ciekawostek na temat samej religii lub architektury. Po prostu podziwiałem to miejsce. Jedyne co zapamiętałem, to że niewielka mimo wszystko świątynia miała chyba z 9 wejść, każde było otwarte i symbolizować to miało otwartość religii. Albo może wszystko pokićkałem - najlepiej sami sobie doczytajcie
Usiadłem w środku, wcześniej będąc uprzedzonym, że robienie zdjęć jest zakazane, żeby nie rozpraszać modlących się. Nie mogłem się jednak powstrzymać przed zrobieniem fotki sklepienia - starałem się to zrobić najdyskretniej jak się dało, czyli kładąc telefon na ławie obiektywem w górę i używając samowyzwalacza. W międzyczasie faktycznie dorwać ambony podchodził raz po raz jeden z wiernych czy duchownych (ciężko było stwierdzić) i czytał jakiś werset z ichniejszej świętej księgi.
Świątynia zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie pod względem harmonicznej architektury zarówno budynku jak i krajobrazu. To był całkiem dobry punkt w moim chilijskim planie podróży bez planu. Jednocześnie też ostatni - następnego ranka siedziałem już w samolocie i opuszczałem Amerykę Południową, z myślą, że być może już nigdy do niej nie wrócę. Myliłem się, bo zaledwie nieco ponad dwa miesiące później lądowałem w Buenos Aires, z głównym planem odwiedzenia argentyńskiej części Patagonii. Ale to już historia na osobną serię wpisów.
#polacorojo #podroze #chile #architektura #mojezdjecie