662 + 1 = 663
Tytuł: Pegaz dęba czyli panopticum poetyckie w którym obejrzeć można niebywałe eksponaty i okazy, najrzadsze osobliwości i rarytasy, rymopotwory i wersyfikacje, salto mortalia poetyckie, wyższą szkołę jazdy na Pegazie, dziwy, cuda, ekwiwoki, i ekstrawagancje, monstra i curiosa, igraszki i łamańce, kunsztyki, androny, banialuki, figle, facecje, fidrygałki, firleje, faramuszki, paradoksy, sztuki i sztuczki, eksperymenty, fantasmagorie lingwistyczne, absurdy, kuglarstwa, szarlatanerie, karkołomne zabawy, figury magiczne, grafomańskie elukubracje, centony, palindromy, raki, akrostychy, tautogramy, lipogramy, ropalikony, chronostychy, makarony, melanże, carmina figurata, labirynty, serpentyny, tablice magiczne i setki innych parnaskich delicji, ze starych i rzadkich szpargałów na światło dzienne niepotrzebnie wydobytych i do druku podanych.
Autor: Julian Tuwim
Kategoria: fantasy, science fiction
Ocena: 9/10
Posiąść wiedzę i mądrość, człowiekowi na ziemi dostępne, władzę i potęgę na świat cały i miłość całej ludzkości, stać się wodzem narodu lub kochankiem upragnionej kobiety, budzić podziw i zachwyt u współczesnych, zaskarbić sobie wieczną pamięć u potomnych, mieć wszystko, czego dusza zapragnie, słowem: osiągnąć maksimum szczęścia w życiu doczesnym i mieć nawet pewność, przez łaskę niebios objawioną, że i po tamtej stronie czeka radość wieczysta – wszystko marność marności, jeżeli się z jednej zrezygnuje nadziei, z tej mianowicie, że dwa razy dwa jest pięć.
Skończyłem tę książkę i trochę mi szkoda. Bo jak dla mnie to mogłaby ona się ciągnąć i ciągnąć i nigdy nie kończyć. Bo w tej książce, takie mam odczucie, trafiłem kumulację. Jackpot jakiś normalnie! Bo, po pierwsze, to uwielbiam, kiedy ktoś opowiada mi o swojej pasji. Nie ma w zasadzie znaczenia czy robi to na piśmie, czy wprawiając powietrze w okolicy nas w drgania za pomocą swoich strun głosowych. Nie ma też znaczenia o jakiej konkretnie pasji pasjonat mi opowiada – czy jest to zbieranie znaczków, bicie rekordów w martwym ciągu czy obserwowanie wybuchów na Słońcu. Lubię takie opowieści, bo one są mocno zaangażowane, osobiste i entuzjastyczne. A ten entuzjazm potrafi być zaraźliwy.
Fakt, nie każdy obszar, który staje się czyjąś pasją jest dla mnie interesujący. Czasami chwilę po zakończeniu opowieści zapominam o czym ona dokładnie była, a przynajmniej o szczegółach. I tutaj jest drugi składnik kumulacji, bo czasami trafi się taki ancymon, którego pasja jest zbliżona do moich zainteresowań, a nawet pasji. I właśnie w postaci pana Juliana Tuwima na kogoś takiego trafiłem. A to, że, oprócz miłości do języka, człowiek ten miał ogromną wiedzę na jego temat (sam nazywał się „znawcą języka, ale nie językoznawcą”) to i lektura nie tylko ku zabawie, ale i ku pożytkowi być może mi się zdała.
Ten tom to owoc szperania autora przez niemal całe jego życie w rozmaitych pismach, które – mniej lub bardziej celowo – wpadały mu w ręce, a z których najsmaczniejsze wyjątki sobie zachowywał. Tak jak inni kolekcjonują książki, tak pan Tuwim kolekcjonował sobie tych książek co ciekawsze fragmenty. Tego wszystkiego być może byłoby więcej, ale na drodze stanęły chore ambicje pewnego niespełnionego malarza i pejzaż, którym pomalował Europę na początku lat czterdziestych XX wieku. Sytuacja zmusiła pana Tuwima do ucieczki z kraju, a także przed tą ucieczką do zakopania swojej kolekcji w kamienicznej piwnicy. Kiedy te paskudne czasy się skończyły, kiedy wreszcie poeta mógł wrócić do kraju, okazało się, że papier, na którym te zbory były zebrane, przegrał w starciu z wilgocią i pleśnią. Zresztą, sam autor pięknie to wszystko opisuje w przedmowie do tej książki.
Ale, zanim przedmowa, to najpierw tytuł. Zdecydowałem się tutaj przytoczyć go w całości (a w komentarzu to nawet zdjęcie dam, bo i typograficznie został on bardzo zgrabnie zestawiony), bo i dziś, i (tak mi się wydaje) siedemdziesiąt kilka lat tamu, kiedy
Pegaz dęba został wydany, tytuł taki sam w sobie stanowił pewnego rodzaju kuriozum. Owszem,
obyaśnienia takie stosowało się w zamierzchłych czasach, kiedy nie wymyślono jeszcze nie tylko hasztagów, ale nawet komputerów i (być może) katalogów porządnych nawet. Wtedy sam tytuł musiał opisywać o czym dzieło (lub „dzieło”) traktuje. Przykładów takich tytułów w
Pegazie dęba można znaleźć na pęczki.
Nie będę opisywał tutaj każdego z dwudziestu jeden rozdziałów (jeśli ktoś jest zainteresowany, mogę wrzucić zdjęcie spisu treści i ewentualnie, na zapytanie, opisać o czym konkretny rozdział opowiada, bo nazwy bywają enigmatyczne), opiszę tylko po krótce to, co w książce zachwyciło mnie najbardziej.
Wracam do przedmowy, bo jest ona świetna. To, co zapamiętałem szczególnie, to fragment, kiedy autor podaje wśród licznych przykładów wariatów językowych historię człowieka (doktora Horne konkretnie), który spędził trzy lata na katalogowaniu biblii względem ilości użytych w tej księdze słów i liter. Ale nic to jeszcze, bo chwilę później pojawił się „maniak-konkurent”, który nie tylko „dowiódł, że w obliczeniach są błędy” ale też „wzbogacił skarbnicę wiedzy” o informacje (między innymi!) o tym ile razy w biblii (nie wiem tylko w jakim wydaniu) pojawia się spójnik (nie litera!) „i” czy który wiersz jest wierszem centralnym Starego Testamentu. No przeurocze po prostu – mówiłem, że podziwiam prawdziwych pasjonatów?
Pierwszy rozdział, zatytułowany (tym razem mało enigmatycznie) „Rymy” traktuje o rymach. Autor wyraża w nim opinię o tym, że dobry wiersz niekoniecznie opiera się na dobrych rymach poddając w wątpliwość jakość rymów panów Kochanowskiego, Mickiewicza i Słowackiego. Nie odmawia im przy tym godności wielkich poetów. Jest tutaj trochę o klasyfikacji rymów, wraz przykładami, są opisy zabaw w rymowanie. Fragmenty tego właśnie rozdziału zainspirowały mnie do zaproponowania tutaj ( w tym konkretnie wpisie ) pewnej zabawy, w którą teraz bawimy się na tagu #naczteryrymy (zapraszam serdecznie! – jeśli nie do zabawy, to chociaż do obserwacji).
Kapitalnym rozdziałem jest rozdział dziesiąty, zatytułowany „Czterowiersz na warsztacie” w którym to autor opisuje (w kapitalny sposób!) swoje zmagania z przekładem czterowiersza pana Puszkina. Profesjonalizm Tuwima-tłumacza (tak bardzo przypomniał mi
stary artykuł na ten sam temat: o tłumaczeniu „Like a rolling stone” pana Boba Dylana przez pana Filipa Łobodzińskiego ) tak cudownie zestawiony został z opowieścią prowadzoną przez Tuwima-narratora. Wyimaginowana kłótnia – najpierw z czytelnikiem a później z samym Puszkinem w czasie pracy nad przekładem sprawiła, że nie mogłem się pozbierać. Tak ze śmiechu, jak i z podziwu.
Rozdziały 15, „Atuli mirohłady” i 18, „Ksiądz Dębołędzki i jego parafianie” opowiadające o „genezie pochodzenia” – to autentyk! tak mówiła moja pani od polskiego w podstawówce albo gimnazjum, dokładnie nie pamiętam – wyrazów również dostarczyły mi wiele radości. Nie tylko radości z przykładów (tutaj głównie negatywnych) jak to próbowano dojść skąd się współczesne słowa wywodzą, ale też (to w rozdziale 18) kolejnego dowodu na to, jak mocno ludzie chcą mieć rację i czuć się ważni. Pan Tuwim opowiada w tym rozdziale o teoriach, że wszystkie współczesne języki wywodzą się ze słowiańszczyzny (ba! że przed Wieżą Babel językiem światowym była właśnie prasłowiańszczyzna!) przytaczając liczne przykłady podawane ich orędowników. Wspomina też reakcję owych orędowników na jego teorię, że również amerykańskie (ale i światowe, bo i o Singapurze, który to miał by się wywodzić od prasłowiańskiego „Sięgapierz” wywodzić, mowa) nazwy geograficzne można takimi fikołkami udowodnić. Refleksja nad tą reakcją dość jest jednak smutna.
To takie moje
high-lighty z tej książki i na nich poprzestanę, bo nie ma sensu jej tutaj przepisywać ani streszczać. Kto zainteresowany, sam sięgnie. Wspomnę tylko jeszcze o tym, że oprócz wyszukanych przykładów pan Tuwim urzeka wspaniałym ich opisem i analizą. Elokwencja, dowcip, błyskotliwość i trafność spostrzeżeń jest w tym dziele dokładnie taka, jakiej się po tym autorze spodziewałem.
Ponieważ rzadko czytam książki na papierze, ale, że ta akurat nie wyszła elektronicznie, to nie miałem wyjścia i musiałem taką kupić jaka była, to jeszcze dwa słowa o wydaniu. Niewygodne w trzymaniu podczas czytania w mojej ulubionej pozycji (nie tylko do czytania), czyli na leżąco, to w zasadzie jedyny jej minus. Poza tym same zalety: duży format, ładne, czytelne łamanie tekstu, gruba oprawa i obwoluta. Obwoluta na której tyle znajduje się blurb (uwielbiam to słowo! – nieodmienne kojarzy mi się z dźwiękiem, jakie wydaje żołądek, kiedy człowiek naje się niedojrzałych czereśni i popije je zsiadłym mlekiem!) autorstwa pana Jerzego Bralczyka. Też ładnie napisany.
Jedyną wadą – ale to raczej moją niż książki – jest to, że mnóstwo (większość chyba) cytatów jest w obcych językach. Zwykle co prawda autor serwuje tłumaczenie w przypisie (chyba że akurat ma na celu prezentację zachwytu nad samym brzmieniem słów – na przykład w grece, którą sam nie władał), ale i tak uważam, że dużo przez tę swoją poliglotyczną ułomność straciłem. Szczególnie jeśli chodzi o język francuski, który przecież czyta się inaczej niż zapisuje. No nic: „nie chciało się nosić teczki, to nie rozumie się książeczki”. I muszę z tym jakoś żyć.
#bookmeter