#mojezdjecie

15
785
Po bardzo przyjemnej nocy w wygodnym łóżku przyszedł jeszcze wspanialszy poranek. Niedługo przed świtem niebo zalało się intensywną, pomarańczową barwą. Na tym soczystym tle czarne kontury górskich szczytów wyglądały niczym szczerby na przekuwanym na nowo ostrzu.

Tym poetyckim wstępem witam się z wami, tak jak dzień 30 maja 2022 roku witał mnie w prostym, ale jakże wygodnym domku w Llactapata Lodge, na trasie mojej wędrówki do Machu Picchu szlakiem Salkantay. Wędrówki wykraczającej poza schemat przemieszczania się z punktu A do B, nawet jeśli punktem B miał być jeden z nowych siedmiu cudów świata. To była moja osobista wędrówka wgłąb siebie, na zewnątrz, znów do środka, aż poza granice wcześniejszego poznania mojego prostego acz zawiłego jestestwa, które starałem się zdefiniować na nowo i wyznaczyć mu cel. Czy mi się udało? O tym nie dowiecie się w żadnym wpisie. Tego nie wiem sam.

Dość już chyba tego patosu, wszak nie jestem ani filozofem ani pisarzem. Jestem zwykłym gościem, który gdzieś tam pojechał, coś tam zobaczył i oto dzieli się swoimi wspomnieniami - chyba najbardziej sam ze sobą. 

Poranek w Llactapata Lodge był przepiękny. Zjadłem śniadanie i po prostu niespiesznie chłonąłem atmosferę tamtego miejsca i widoki. Nie musiałem nigdzie pędzić. Miałem tego dnia ledwie 15 kilometrów do przejścia - tyle mnie dzieliło od Machupicchu pueblo, miasteczka położonego nieopodal głównej atrakcji turystycznej o takiej samej nazwie (choć warto zaznaczyć, że znacznie bardziej spopularyzowana jest nieoficjalna nazwa miasta, Aguas Calientes, pochodząca od znajdujących się tuż obok gorących źródeł). Siedziałem więc sobie przed domkiem i gapiłem to na góry, to na konie i osły pasące się na polanie, a to sobie jeszcze kanapkę z awokado zamówiłem, a to piwko wysączyłem w samo południe (a co sobie miałem żałować!). Do całkowitej idylli brakowało tylko anihilacji wstrętnych muszek gryzących moje nogi do krwi.

W końcu poczułem, że już się napatrzyłem i że mogę ruszać dalej. Tym bardziej, że na część kempingową dotarli tragarze z namiotami dla jakiejś najwyraźniej licznej grupy zorganizowanej i ich krzątanina nieco zakłócała mi odbiór otoczenia. A miało zrobić się jeszcze bardziej tłoczno. I pomyśleć, że przez kilkanaście godzin miałem to miejsce prawie na wyłączność.

Przez pierwsze kilometry ostatniego odcinka Salkantay Trail obniżałem wysokość aż dotarłem do doliny rzeki Urubamba. Tu trasa wypłaszczała się i... zaludniała. Nieopodal bowiem mieściło się miasteczko Santa Teresa, do którego bardzo wielu turystów, zmierzających finalnie do Machu Picchu, docierało autobusami i stamtąd albo pieszo, albo korzystając z częściowego podwiezienia za pomocą colectivo, udawali się w stronę Aguas Calientes. Tak jak więc przez poprzednie dni cieszyłem się względną samotnością, tak po dotarciu do doliny miałem w zasięgu wzroku kilkadziesiąt osób.

Trasa prowadziła wzdłuż linii kolejowej, poprowadzonej na początku XX wieku, przecinając ją kilkukrotnie, a obok płynęła wspomniana już rzeka Urubamba. Po pewnym czasie zza zakrętu zaczęły wyłaniać się pierwsze zabudowania Aguas Calientes. A potem kolejne i kolejne, coraz bliżej siebie, aż przerodziły się w gęsto pakowane, turystyczne miasteczko. Knajpa na knajpie, stragan obok straganu, turysta turystę turystą pogania. Takie peruwiańskie Krupówki (których nota bene szczerze nie cierpię, choć szczęśliwie od dziesięciu lat ich nie odwiedziłem, mimo kilkunastu wyjazdów w Tatry).

W tym niezbyt ciekawym mieście miałem spędzić popołudnie i całą kolejną dobę, bo bilet do Machu Picchu miałem kupiony dopiero na jeszcze kolejny dzień. Planując trekking Salkantay celowo dałem sobie dzień zapasu na nieprzewidziane sytuacje, które ostatecznie się nie wydarzyły. Udać się do Machu Picchu o dzień wcześniej nie mogłem, bo bilet miałem już kupiony z wyprzedzeniem. Zresztą - nazajutrz prognozy pogody zwiastowaly deszcz, a w dniu, w którym ja miałem odwiedzić to słynne starożytne miasto teoretycznie można było liczyć na przejaśnienia. Więc w sumie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo być w Machu Picchu i praktycznie go nie widzieć ze względu na chmury, to tak średnio, bym powiedział.

Chodząc ulicami miasteczka i rozglądając się za jakimś sensownym miejscem na obiad, nagle wpadłem na mojego współlokatora z hostelu w Cuzco - na oko pięćdziesięcioletniego Niemca o aparycji naburmuszonego sąsiada, co to zawsze wszystko wie lepiej. Nie wiedziałem, że go tu spotkam, bo jakoś za dużo ze sobą nie rozmawialiśmy, nie licząc sytuacji, w której narzekał na hałasujących nocą Francuzów zza ściany, a ja przyznawałem mu rację, bo w sumie faktycznie śmiali się w niebogłosy grubo po północy, podczas gdy próbowałem się wyspać przed wczesnoporannym wyjazdem na Vinicuncę. Właściwie to Niemiec też nie był idealnym współlokatorem, bo chrapał i zostawiał wielką kałużę w łazience po prysznicu. No i często chciał mnie zagadywać, co jako introwertykowi nadającemu na zupełnie innych falach średnio mi odpowiadało. Stąd gdy spotkałem go w Aguas Calientes, wymieniłem z nim zaledwie kilka zdań, pytając na kiedy ma kupione bilety na Machu Picchu i po cichu modląc się, żeby nie zaproponował spędzenia razem czasu w mieście. Szczęśliwie po tej chwili rozmowy więcej go nie widziałem. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest tak, że go jakoś bardzo nie trawiłem. Miał np. imponującą i w sumie zaskakującą jak na jego ogólną aparycję kolorową dziarę na połowie nogi i ogólnie szacun, że podróżował solo zamiast pierdzieć w stołek (choć właśnie mi się przypomniało, że nie tylko chrapał w nocy). Po prostu tak mam, że z niektórymi osobami (żeby nie powiedzieć większością) nie czuję bluesa i przebywanie w ich towarzystwie bardzo mnie męczy. 

Wolny dzień w Aguas Calientes poświęciłem na załatwianie spraw typu kupno biletów lotniczych (po powrocie do Cuzco zamierzałem ruszać dalej w świat) i na odwiedzenie gorących źródeł. Przed wejściem do ciepłej wody postanowiłem jeszcze obejrzeć wodospad, który znajdował się kawałek ponad basenami termalnymi (co ciekawe, musiałem się wpisać do książki wyjść, a serio to było zaledwie kilka minut spacerem pod górę). Wodospad dupy nie urywał, więc zszedłem na dół, zapłaciłem za wejście na termy i po chwili zanurzyłem się w jednej z kilku betonowych sadzawek wypełnionych mętną wodą o zróżnicowanej temperaturze i charakterystycznym zapachu. Przez cały trekking targałem ze sobą w moim małym plecaku szorty kąpielowe właśnie w tym celu.

Na basenach można było zamówić jeden z kolorowych drinków o niebagatelnych nazwach, które kelner przynosił bezpośrednio do pluskających się ludzi. Też się skusiłem, obserwując radość jaką drinki te sprawiły bawiącej się kilkuosobowej rodzinie obok. Celebrowali tę chwilę i życie ogólnie, pomyślałem więc, że może i ja nie będę dusigroszem i sobie dogodzę. Wszak siedziałem sobie pod gołym niebem w termalnej wodzie w egzotycznym kraju, po kilkudziesięciokilometrowym trekkingu i nazajutrz miałem odwiedzić jeden z nowych siedmiu cudów świata. To faktycznie zasługiwało na celebrację. Szkoda, że pogoda nie przyłączyła się do mojego świętowania, bo zaczął padać intensywny deszcz, rozwadniając nieco mojego drinka i zmuszając mnie do jego wyzerowania szybciej, niż to pierwotnie planowałem.

Po wyjściu z basenów chciałem coś zjeść. I to nie byle co, bo jeden ze specjałów kuchni peruwiańskiej - cuy, czyli inaczej... świnkę morską. Niestety w bardziej budżetowych knajpach królowały proste i popularne dania, w dwóch wyglądających na bardziej wykwintne teoretycznie świnka morska była w menu, ale w postaci jakiegoś gulaszu, a więc równie dobrze mógł to być kurczak i nie poznałbym różnicy. Koniec końców zaniechałem poszukiwań, bo byłem już głodny fest i zjadłem już sam nie pamiętam co.

Pod koniec dnia wybrałem się jeszcze spanikowany do, uwaga, budynku ministerstwa kultury, bo to tam udzielano informacji na temat różnych tras zwiedzania Machu Picchu. Byłem nieco zdenerwowany, bo za cholerę nie rozumiałem, czy bilet, który kupiłem już wiele dni wcześniej, pozwoli mi obejrzeć to, na czym mi najbardziej zależało. Do wyboru było bowiem kilka tras, które nic mi nie mówiły i dopiero na miejscu doczytałem, że część z nich omija najsłynniejszy punkt widokowy, widoczny na wszystkich pocztówkach. W ministerstwie uspokojono mnie, że dotrę tam gdzie chcę, więc już z opanowanym tętnem wracałem do hostelu szykować się do spania. Mój bilet upowazniał mnie do wstępu do Machu Picchu między 6 i 7 rano, a że do bram parku należało jeszcze przedreptać jakieś 4 km (i zrobić 500 metrów podejścia w pionie), czekała mnie bardzo wczesna pobudka.

#polacorojo #podroze #peru #salkantay #mojezdjecie
03e8ecd8-50c7-4038-a5b3-264db82d80de
1602ebae-1341-49be-a88a-be49ac4013b9
51c2412a-8a8f-46e8-9811-7cb72bcb1014
3dacdae4-f501-40dd-ab84-c2e64f0a0efa
d0b6fafd-f9c2-4f17-83a1-739b6b5d58b9
Sniffer

Wincyj fot:


  1. Baseny termalne

  2. Wodospadzik tuż obok

  3. Pomnik na głównym placu miasta

baac3fc1-0ce3-45c9-abe5-a6da6c323722
f319e78b-ea4b-435a-b1ee-f2822992eca1
616a0310-f0d7-4bc5-913c-88b2a031ee53
Sniffer

Jeszcze wincyj :


  1. Jeszcze jeden widoczek z Salkantay Lodge

  2. Stan nóg po spędzeniu kilku godzin wśród wrednych muszek, również tamże

  3. Most kolejowy w drodze do Aguas Calientes

83130331-18ed-4f7c-b16a-4612b6f65b91
5da89477-66d6-4ddb-843c-9deeae493b7d
5e5f0a3a-56bc-4dae-afeb-5a174753ef29
Sniffer

I ostatnie :


  1. Miasteczko było już na tyle rozrośniętę, że miało boisko ze sztuczną nawierzchnią. Może to i żadna ciekawostka, ale wszystko co widziałem wcześniej w Peru nie zapowiadało istnienia takiej infrastruktury w takim miejscu

  2. Efekciarska płaskorzeźba przy jednej z knajp

2df049d3-19d6-40d3-b4c0-3074b58fc663
99796c90-1b00-48d8-9282-e8dc7f854d18

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Jeszcze jeden, być może nie ostatni kadr z ubiegłorocznego wschodu słońca w masywie Babiej Góry

_____
#nxofocia - sam wiesz
_____
#fotografia #mojezdjecie #gory
nxo userbar
3a12dcc9-8a5a-435e-a3e7-4fd82561c660
Yes_Man

@nxo Ładne landszafty Waść pstrykasz

wozny87

@nxo możesz podać aparat, obiektyw i parametry (czas, przysłona, ISO)? Jestem fotografem (ślubniakiem) i czasem mam zwyczajnie ochotę odpocząć od weselnego kotleta i zrobić coś zimnego. Zdjęcie cudowne, w czym obrabiasz?

Zaloguj się aby komentować

Kochani, dziś będzie o moim chyba najpiękniejszym noclegu w całym Peru. Zapraszam, jeśli nie do lektury, to chociaż do zerknięcia na zdjęcia. 



Kolejny dzień trekkingu Salkantay w stronę Machu Picchu miał dwa warianty. W pierwszym robiło się około 18 kilometrów niezbyt skomplikowanej trasy, głównie w dół, do wioski Lucmabamba i tam zostawało na nocleg. W drugim wydłużało się drogę o kolejne 7 km. z prawie kilometrem do podejścia w pionie i kończyło się na jednym z kempingów nieopodal odkrywki archeologicznej Llactapata. Wiele osób wybiera krótszy wariant, żeby to podejście zrobić na świeżo kolejnego dnia, jednak ja byłem z góry nastawiony na dotarcie dalej, bo z uzyskanych wcześniej informacji wynikało, że nocleg w Llactapata jest absolutnie wspaniały. Uprzedzając fakty (choć pewnie już same się uprzedziły dzięki załączonym zdjęciom) - tak właśnie było.

Wyruszyłem z Chaullay wkrótce po śniadaniu - bez spiny, ale też bez zbędnego ociągania się. Kilka grup zdążyło wyjść niedługo przede mną. Początek tego odcinka nie był zbyt oczywisty. Widziałem na mapie, że albo można dość szybko dojść do drogi dla pojazdów i nią pokonać pierwszy fragment trasy, albo pójść jakimś skrótem, co do którego nie miałem pewności czy gdzieś się nie urywa. Stwierdziłem, że bezpieczniej będzie pewnie pójść nieco nudniej, ale nie zabłądzić. Rzecz w tym, że prawdopodobnie źle skręciłem wychodząc z samego kempingu i gdzieś po 15 minutach zorientowałem się, że jednak podążam rzeczonym skrótem. Postanowiłem kontynuować marsz, bo w oddali widziałem drogę, którą pierwotnie chciałem podążać i wydawało mi się że dostrzegam też miejsce, w którym mój skrót powinien się z nią łączyć. Po jakimś czasie ścieżka zaczęła być coraz mniej wyraźna, aż dotarłem na sypkie, kamieniste zbocze, skąd w istocie wystarczyło zejść kilkadziesiąt metrów i być już na głównej drodze. Tak też uczyniłem, zaliczając jeszcze nieco wstydliwe poślizgnięcie się na kamieniach, skutkujące upadkiem na tyłek. 

Kolejny fragment trasy był nudny, bo szło się wzdłuż drogi, którą raz po raz przejeżdżał jakiś samochód. Dopiero po pewnym czasie szlak turystyczny odbijał w lewo, prowadząc wśród drzew typową ścieżką dla pieszych. Prawie że na starcie tej ścieżki lokalna kobiecina oferowała na mini straganie napoje, jakieś owoce i kanapki. Od mojego opuszczenia kempingu wciąż nie minęło zbyt wiele czasu - nie byłem ani głodny ani spragniony, więc nie zdecydowałem się na żaden zakup, choć pewnie każdy klient był dla tej kobiety na wagę złota. Dopiero sto-kilkadziesiąt minut później, gdy słońce mocno już grzało, a mój poziom energii zaczął się wyraźnie obniżać, zdecydowałem się na krótki postój przy kolejnym, już nieco bardziej stacjonarnym sklepiku przy jakimś gospodarstwie. Posiliłem się kanapką z serem i awokado, dwoma bananami i najprostszyn z możliwych lodów wodnych w postaci zamrożonego napoju wlanego do wąziutkiej foliowej torebki. 

Idąc dalej wyprzedziłem kilkuosobową grupę zorganizowaną, której przewodnik akurat pokazywał ludziom jakąś roślinę, sugerując jej powąchanie i opowiadając historię jej uprawy. Pomyślałem przez chwilę, że idąc solo omijają mnie takie lokalne ciekawostki. Z drugiej strony bardzo ceniłem sobie swoją niezależność, brak konieczności dostosowania tempa marszu do najwolniejszego członka wyprawy, zaoszczędzone pieniądze no i samotność samą w sobie, która miała dla mnie pewne działanie terapeutyczne. 

Po jakimś czasie dotarłem do Lucmabamby - niewielkiej wioski/mieściny, w której potencjalnie mogłem zatrzymać się na nocleg. Było jednak wciąż wystarczająco wcześnie, żeby na spokojnie przejść pozostałe 7 km. i zakończyć dzień zgodnie z planem w Llactapata Lodge. W Lucmabambie postanowiłem się jedynie nieco posilić. Miałem nadzieję na zamówienie czegoś na ciepło, ale znów jedyne co dało się kupić to kanapka z serem, jajkiem i awokado oraz owoce. Dobre i to. 

Na wyjściu z Lucmabamby zostałem jeszcze zaczepiony przez jakieś dziecko pytające, czy szukam tutaj noclegu. Pokiwałem przecząco głową i ruszyłem w górę - w stronę przełęczy, za którą mieścił się mój docelowy przystanek na ten dzień.

Podejście nie było specjalnie strome ani wymagające, choć oczywiście mając już kilkanaście kilometrów w nogach i niemałą wilgotność powietrza przy relatywnie wysokiej temperaturze - można się było trochę zmęczyć. Nie miałem jednak co narzekać - w pewnej odległości przede mną widziałem parę lokalsów w średnim wieku, którzy taszczyli w rękach torby wypełnione po brzegi zakupami spożywczymi - też zmierzali w stronę przełęczy. Zanim ich dogoniłem, kobieta przekazała mężowi swoją torbę, odbiła ścieżką w nieco inną stronę a on sam kontynuował żmudny marsz pod górę. No, nie do końca sam, bo towarzyszył mu krok w krok niewielki psiak - prawdopodobnie nie przybłęda, bo mężczyzna zdawał się raz po raz coś do niego mówić w raczej przyjazny sposób.

Gdy już się zbliżałem, mężczyzna postanowił zatrzymać się i zaczekać aż nie znajdę w odległości umożliwiającej zagajenie. Zanim otworzył usta zastanawiałem się o co może chodzić. Czy o pomoc z torbami? A może prośba o jałmużnę, bo facet wyglądał raczej na ubogiego? Z rozważań wyciągnął mnie jego głos:

- Idziesz w stronę Machu Picchu?
- Tak, robię Salkantay Trail.
- Za przełęczą mam łóżka do wynajęcia i obserwatorium, z którego jest widok na Machu Picchu. Zapraszam do Mesa Pata. 
- Dziękuję, ale mam już plan na nocleg.
- Gdzie?
- Llactapata Lodge.

Wyraz jego twarzy oddawał mieszaninę rozczarowania i irytacji. Brud jego stóp, odzianych w stare sandały, nabrał dodatkowej czerni płynącej z jego zranionego, dumnego serca. Trochę miałem wyrzuty sumienia, bo być może dla niego każdy gość był istotnym źródłem dochodu, zapewniającego byt jego rodzinie, tymczasem ja udawałem się do profesjonalnego ośrodka noclegowego, który dało się znaleźć nawet na bookingu i który raczej nie narzekał na brak ruchu. Zapewne ciężko mu było konkurować z Llactapata Lodge, zwłaszcza, że do jego miejsca trzeba było nieco odbić ze szlaku - który z piechurów by na to wpadł? Z drugiej strony byłem dość podekscytowany noclegiem w Llactapata Lodge, bo na zdjęciach prezentował się świetnie. Oczywiście nie miałem pewności czy znajdzie się dla mnie miejsce (nie miałem żadnej rezerwacji), ale wcale mnie to nie zrażało - w najgorszym wypadku cofnąłbym się kilka minut i odszukał to Mesa Pata. Nie zamierzałem jednak z góry zmieniać oryginalnych planów tylko dlatego, że facetowi mogło zrobić się przykro. Życie. 

Niedługo po minięciu przełęczy trafiłem jeszcze na jakieś fragmenty starych inkaskich budowli, a po kolejnym kwadransie byłem już przy bramie wejściowej do Llactapata Lodge. Natychmiast zacząłem się cieszyć, że nie zmiękło mi serce i nie podążyłem za obładowanym torbami Peruwiańczykiem z Mesa Pata. To co ujrzałem prezentowało się niesamowicie. Szeroka polana, na której pasły się konie i osły, domki letniskowe wyglądające wielokrotnie bardziej komfortowo niż warunki zastane w dwóch poprzednich miejscach noclegowych (ok. o to nie było specjalnie trudno), no i przede wszystkim ten genialny widok szczytów górskich z majaczącymi w oddali zabudowaniami słynnego miasta Inków, Machu Picchu. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

Młody chłopak, którego znalazłem w budynku stanowiącym jadalnio-recepcję, wręczył mi kluczyk do mojego domku, przyjął zamówienie dotyczące kolacji oraz śniadania i wydał zimne piwo z lodówki. Byłem wniebowzięty. Wypiłem piwo na ławce przed domkiem, zapatrzony w niewyobrażalnie piękny krajobraz i wszedłem do domku. Domki były dwuosobowe, ale wiele wskazywało na to, że będę tej nocy sam, bo póki co nikt inny nie pojawił się w ośrodku. Luksusowo! Na dodatek w domkach były łazienki z darmową gorącą wodą (przypominam, że na poprzednich kempingach ciepły prysznic był za dodatkową opłatą). Byłem wniebowzięty po raz drugi. Będąc precyzyjnym - domki same z siebie to był raczej mocno średniawy standard jak na warunki polskie - coś na kształt raczej tanich ośrodków wypoczynkowych nad morzem zbudowanych jeszcze w czasach PRLu. Na szlaku który jednak właśnie pokonywałem, były niezwykle fancy. No i te widoki, absolutna pierwsza klasa światowa. 

Po relaksującym prysznicu przebrałem się w czysty komplet ciuchów, znów pogapiłem w krajobraz i o wyznaczonej godzinie poszedłem na kolację. Ostatecznie okazało się, że gości jest czwórka - ja, także samotnie wędrująca Holenderka, którą poznałem już pierwszego dnia trekkingu w Soraypampie oraz jeszcze jedna parka Holendrów, która dzień wcześniej nocowała w Lucmabambie. Co ciekawe, parka ta robiąc rezerwację z wyprzedzeniem poprzez booking (chcieli mieć pewność, że będą dla nich miejsca) zapłaciła o kilkadziesiąt procent więcej za nocleg niż my, piechurzy w trybie YOLO, liczący po prostu, że się uda. A udało się idealnie, bo każde z nas miało swój całkiem prywatny domek do dyspozycji.

Po zmroku temperatura dość znacznie spadła, a że w nogach miałem zrobionych tego dnia 25 kilometrów z przewyższeniami, dość szybko postanowiłem wgramolić się pod koc w moim luksusowym domku i zasnąć. Kolejnego dnia czekało mnie kolejnych 15 km. marszu prowadzącego już do miasta Machu Picchu Pueblo, skąd dwa dni później miałem wchodzić na teren właściwego, inkaskiego, historycznego miasta, stanowiącego jeden z siedmiu nowych cudów świata. Ale o tym następnym razem.

#polacorojo #podroze #peru #salkantay #mojezdjecie
9c697e30-77e0-4826-ad47-c77a447a68df
4bba6776-c52f-441c-a7c7-40fda5d216c6
3474a099-3b83-4cc3-aa28-a433c1beaf55
3beb061a-f836-4a08-8dd1-8cd216d66a26
3a3da4d9-15d1-49ba-84aa-7648c50b9604
Farmer111

@Sniffer Świetnie się czyta. Prowadzisz bloga może? Moi przyjaciele lecą w kwietniu i chętnie by poczytali. Nie siedzą na hejto niestety.

HardyKosciej

@Sniffer Zazdro, marzy mi się wycieczka do Peru (machu picchu) tylko pytanie kiedy na to mnie będzie stać ¯\_( ͡° ͜ʖ ͡°)_/¯

jmuhha

OMG ale ślicznie tam

Zaloguj się aby komentować

Pierwsze promienie słońca widziane ze zboczy Babiej Góry, nieśmiało wychylające się zza masywu Tartr;) 
Oj, piękny to był widok ostatniego dnia ubiegłego roku
_____
#nxofocia - jak coś;)
_____
#fotografia #mojezdjecie #gory
nxo userbar
20fd2d84-676e-4561-9eda-58cd8502f1dc
Yes_Man

@nxo To zdjęcie przypomina mi zachód słońca na klifie na Islandii Trafiłeś na super pogodę. Świetna fotka, gratki

Zaloguj się aby komentować

Po niespiesznym dniu spędzonym nad jeziorem Humantay, kolejny miał by już nieco bardziej wymagający. 20 kilometrów do przejścia, z łącznym podejściem niby tylko 1200 metrów w pionie, ale za to z dotarciem na wysokość ponad 4600 metrów nad poziom morza, gdzie znajduje się przełęcz Salkantay - najwyżej położone miejsce na całej trasie tego trekkingu. Po osiągnięciu przełęczy miało już być z górki i to dosłownie - wioska Challuay, w której planowałem zatrzymać się na kolejny nocleg, mieściła się na 2600 m.n.p.m.

Poranek na campingu w Soraypampa był rześki. Po śniadaniu zarzuciłem plecak na plecy i ruszyłem w stronę przełęczy. Było chwilę przed 8 rano i szlakiem już podążało kilkanaście osób, w większości członkowie dwóch grup zorganizowanych. Niezależnych piechurów była garstka.

Opuszczając wioskę zauważyłem, że podąża za nami pocieszny pies. Wyglądał na bardzo zadowolonego, że ktoś go zabiera na spacer. Gdy oddaliliśmy się już dobry kwadrans od ostatnich zabudowań, przewodnik jednej z grup zaczął namawiać psa na powrót do wioski. Pies jednak nic sobie z tego nie robił i lazł za nami. Przewodnik w końcu wzruszył ramionami i cała grupa wraz z psem pięła się w górę kolejne metry. Niektórzy z turystów podejmowali jeszcze próby wskazania mu drogi powrotnej, ale sam też już w końcu przestałem obserwować sytuację - przełęcz czekała.

Po pewnym czasie wysforowałem się na samotne prowadzenie. Nie żebym za wszelką cenę chciał być pierwszą osobą na przełęczy, ale też nie czułem zmęczenia, więc gdy inni robili krótkie przerwy, ja cały czas szedłem przed siebie.

Po prawie dwóch godzinach podchodzenia trafiłem na nieco bardziej płaski, trawiasty teren, na którym spoczywało kilkanaście wielkich głazów. Okolica była na tyle urokliwa, że mimo wciąż dużych pokładów energii i bliskości samej przełęczy, postanowiłem się zatrzymać i porozkoszować widokami. No i oczywiście wleźć na jeden z tych głazów. Nie byłbym sobą, gdybym tego nie zrobił - zawsze jak widzę jakieś trudne do wdrapania się miejsca, włażę na nie. Im bliższy granicy moich umiejętności problem do pokonania, tym lepiej. Zazwyczaj kończy się to tak, że zaraz po wejściu myślę sobie - ufff, udało się, ale do cholery jak ja stąd teraz zejdę Tak było i tym razem - widząc moje zmagania podczas zejścia, dwóch przechodzących obok piechurów zaoferowało mi pomoc, naprowadzając moją stopę na malutki stopień, którego nie sposób było dostrzec schodząc. Teoretycznie mogłem po prostu zeskoczyć ma ziemię z wysokości półtorej metra, ale podłoże nie było całkowicie równe i trochę się obawiałem, że mogę sobie skręcić kostkę. Kiedyś mnie pewnie los pokara za takie pomysły.

Ostatecznie na boulderowym biwaku spędziłem blisko godzinę, dając się wyprzedzić kilkudziesięciu osobom. W końcu ruszyłem na przełęcz i po kwadransie stałem pod tabliczką wskazującą na wysokość 4629 m.n.p.m. Widoki stąd były dość surowe - księżycowy krajobraz skał poddawanych erozji od setek tysięcy lat, nad którymi górowała ośnieżona sylwetka Nevado Salkantay - szczytu pnącego się na wysokość 6271 m.n.p.m., którego pozostająca w cieniu masywna ściana zrobiła złowrogie wrażenie.

Zanim rozpocząłem mozolne schodzenie w stronę wioski, postanowiłem jeszcze zaufać mojej mapie w telefonie, która sugerowała obecność niewielkiego stawu tuż obok. Wystarczyło nieco odbić od głównego szlaku i zrobić około półgodzinną pętlę. Ostatecznie okazało się, że żadnego stawu nie było (przynajmniej nie o tej porze roku). Również szlak tak na dobrą sprawę nie istniał - szło się po prostu po wielkich kamieniach na azymut, sprawdzając co parę chwil na telefonie, czy zbacza się z trasy czy nie. Czy było to dobrze zainwestowane pół godziny - pewnie nie, ale nie zamierzałem się tym przejmować.

Zejście w stronę Challuay było dość monotonne i znacznie mniej urokliwe widokowo niż podejście na przełęcz. Podsłuchałem przechodzącego obok przewodnika, że oto niedługo zejdziemy na poziom dżungli i będzie się ona ciągnęła aż do samego Machu Picchu. Mi osobiście słowo dżungla kojarzy się z absolutnie tropikalnymi warunkami, tymczasem przed nami po prostu od pewnego poziomu zaczynał się teren zalesiony, ale ok.

Schodzenie do wioski zajęło mi jakieś 2,5 godziny. Łącznie całą trasę przewidzianą na ten dzień udało się przejść w 6 godzin, wliczając godzinę na biwakowanie i pół na ten odrobinę bezsensowny detour. Czyli właściwie na dużym luzie i bez spiny (zapewne dzięki wcześniejszej dobrej aklimatyzacji).

W wiosce byłem pierwszym tego dnia piechurem. Bardzo łatwo zlokalizowałem kemping, składający się z kilku budynków i przestrzeni na rozbijanie namiotów. W głównym budynku mieściło się bardzo kilka prostych pokoi z dwoma łóżkami i do jednego z tych właśnie pokoi mnie zakwaterowano. Bardzo żałuję, że nie zrobiłem ani jednego zdjęcia budynków i pokoju - wtedy wydawało mi się to absolutnie niegodne uwagi, ale teraz wspominam, że miało swój smaczek. Pokoiki były bardzo małe - łóżka, zajmowały jakieś 80% przestrzeni. Poza tym było tam niezbyt szczelne okno, podłoga z nieheblowanych desek, wiszący na rozizolowanym kablu kontakt i tyle. Obsługa kempingu (peruwianska rodzina z małymi dziećmi) mieszkała jeszcze skromniej - jeśli dobrze pamiętam, ich "komnaty" nie miały nawet okien, a jedynie duży otwór w ścianie. Psiakrew, że też nie robiłem zdjęć! Z drugiej strony, nie jestem typem człowieka, który robi fotki innym ludziom i warunkom w jakich żyją, bo uważam, że może to być trochę niegrzeczne.

Kemping miał do zaoferowania ciepły prysznic (płatny 10 soli), dostęp do WiFi (również 10 soli), piwo (ceny nie pamiętam) i oczywiście kolację oraz śniadanie. Skusiłem się na wszystko poza ciepłym prysznicem . Miałem uzasadnioną potrzebę kontaktu z domem, więc po uiszczeniu opłaty, zobojętniała Peruwianka z kempingu wzięła mój telefon i wpisała na nim hasło do WiFi (żebym przypadkiem nie podał tego hasła innym turystom za darmo ).

Gdy tak surfowałem po internecie, zbliżyła się do mnie mała, umorusana dziewczynka - córka jednej z osób zawiadujących kempingiem. Początkowo trzymała się na dystans, jakby obawiając przybysza o nietypowym dla niej wyglądzie, ale ostatecznie ciekawość zwyciężyła. Podpełzła z pustą butelką po Coca Coli, którą od kilku minut się bawiła i kontynuowała jej sensoryczną eksplorację trzymając ją na moich kolanach. Zastanawiałem się, czy za chwilę nie przybiegnie jej matka i nie zabierze jej ode mnie (czy to obawiając się mojego złego wpływu na jej dziecko czy też żeby oszczędzić mi zawracania gitary, gdy się relaksowałem), ale nic takiego nie miało miejsca. Dziewczynka sama po kilku minutach przeniosła się w inny rejon podwórka.

Po jakimś czasie na kemping zaczęły docierać inne osoby, wliczając tych, z którymi spędziłem wcześniejszą noc w baraku w Soraypampa. Poza tym pojawili się też tragarze większych grup zorganizowanych, którzy rozkulbaczyli osiołki i zaczęli rozbijać namioty. Nagle wśród tej całej krzątaniny zauważyłem psa - tego samego, który rano towarzyszył nam na pierwszych kilometrach trasy. Czyli jednak dotarł aż tutaj! Wkrótce czworonożnego przybysza dostrzegły miejscowe burki, które natychmiast podbiegły do niego z zaciekawieniem i nieco agresywnie terytorialnym nastawieniem. "Nowy" zdawał sobie sprawę, że jest jedynie intruzem i wyraźnie dawał znać, że uznaje ich wyższość i przewodnictwo. Po chwili zapanował spokój. Zastanawiałem się, co dalej będzie z tym psem i czy to norma, że kundelki wędrują sobie ot tak z jednej wsi do drugiej, towarzysząc turystom. No i kto o nie później dba? Jak zdobywają pożywienie?

A propos pożywienia - byłem już całkiem głodny. Od śniadania miałem okazję posilić się jedynie batonami zbożowymi i galaretkami energetycznymi - na dostarczenie cukru i elektrolitów podczas wysiłku to wystarczało, ale zdecydowanie chciałem zjeść coś konkretniejszego. Na szczęście zbliżała się już pora wydawania zakupionej wcześniej kolacji. Nie pamiętam już co to było (chyba ryż z czymś tam), ale udało się trochę posilić. No właśnie - trochę. Gdy więc do niewielkiego budynku stanowiącego kuchnię weszli poznani wcześniej Francuzi i zaczęli gotować wielki gar makaronu z sosem, zaczęła mi lecieć ślinka. Swoją drogą podziwiam ludzi, którym wędrując chce się nie tylko targać ze sobą jedzenie do ugotowania, ale też stać przy garach i pichcić.

Nakladali sobie naprawdę wielkie porcje i gdy już każdy z nich miał przed sobą górę makaronu, jeden z nich odezwał się do mnie i siedzącej obok Holenderki:

- Macie ochotę? Zostało nam jeszcze trochę w garnku, a szkoda, żeby się zmarnowało.

Dziewczyna podziękowała twierdząc, że już się najadła, ale ja z wielkim zadowoleniem skorzystałem z oferty. Po chwili gigantyczna porcja makaronu wylądowała i na moim talerzu. Pomyślałem, że nie ma szans, abym to zjadł, ale ku mojemu zdziwieniu - wciągnąłem całe. Najwyraźniej organizm potrzebował kalorii. W podzięce za poczęstunek zaoferowałem swoje usługi przy zmywaniu, z czego Francuzi skwapliwie skorzystali. Zmywać nawet lubię, a i tak po zmroku nie było tam nic ciekawego do robienia

Po tak obfitej kolacji byłem gotów do spania. Robiło się coraz chłodniej, więc możliwość rychłego wpełznięcia pod kołdrę była bardzo kusząca. Okazało się, że w pokoju jestem sam - mimo wielu nocujących na kempingu turystów nie musieli nikogo dokoptować do mnie. Można więc rzecz, że spałem w warunkach premium Prawdziwe luksusy czekały na mnie na kolejnym noclegu, ale o tym w następnym wpisie, już w 2024 roku.

#polacorojo #podroze #peru #salkantay #mojezdjecie
ca8a43f8-e325-486d-b8bb-b0175020abcc
ad8a4dbc-b4d7-455c-a692-d79d2c727086
d7916b77-66ef-4661-9b36-f951c2df3dd2
7b249fc4-1a1c-42ab-9aa3-b395cfe5c38e
3e0b6170-2b77-497f-b58c-f5cd680a0f14
madnesh

Bardzo przystępnie opisujesz swoje przeżycia, nie masz ochoty napisać książki? Tak lekko się to czyta. Ale co z psem? Wyruszył z wami, a dalsze losy nieznane

Opornik

@Sniffer Fajna mgiełka.

Pjerun_Uognisty

@Sniffer brałeś san Pedro?

Zaloguj się aby komentować

Kilka kadrów z wczorajszego spaceru o zachodzie, po Rusinowej Polanie
_____
#nxofocia - sami wiecie co i jak;P
_____
#fotografia #mojezdjecie #tatry #gory
nxo userbar
be0ded7e-8527-426d-8cbb-8aff4e0b0324
0e317a69-bd6c-4a94-9b7c-670c49de7b88
nxo

@bernsteinka dzięki!!

@Piechur dzięki, kurde calkowity spontan to był, o 12 wpadlem na pomysl, ze jade na Rusinowa, a sam dojazd na parking to 2h:p ale warto było, jestem dosc zadowolony z tych kadrow, ale najlepszy waeun był jak już ruszylem z parkingu, ale fotki jeszcze nie obrobione, jak to mowia dobry gospodarz najlepsze na koniec zostawia:)

Yes_Man

@nxo Wow! To pierwsze nadaje się na tapetę

3t3r

@nxo zazdro, u mnie tylko pada i wieje

Fotki super

Zaloguj się aby komentować

To tak oficjalnie, Wesołych Świąt hejtowicze i hejtowiczki
#fotografia #pokazpsa #samoyed #mojezdjecie #psy
19d640c5-95a7-4322-99f7-6b2d21567704
571c87ea-5aa1-4242-a5a5-a9414fa07c38
conradowl

Wesołych, ja za pół godziny wsiadam w auto i na lotnisko po siostrę kto by się wigilią przejmował

Petrolhead

Zdjęcie całej rodziny wrzucać w internet. Good thinking

sierpeq

Jaki filtr używasz do efektu mgły? Całkiem podoba się mnie :D

Zaloguj się aby komentować

Jako dziecko uwielbiałem obserwować karmnik w zimie. Teraz też w sumie lubię.
Sikorka wcina słoninkę, a co.

r6 + 70-200 f4 is.

#fotografia #mojezdjecie #canon
0fa623d9-e6b6-457b-9c08-23e73b795ecd
Curumo

A w ogóle wiecie, że ptaki (jak i ssaki nawiasem mówiąc) wyewulowały z gadów i są spokrewnione z dinusiami?!

Zaloguj się aby komentować

Clough Head z zimowa posypka przy drodze A66 do Keswick. Widok zbyt piekny i rzadki (u nas nawet w gorach na snieg trzeba "polowac") zeby nie zjechac na chwile i strzelic szybka fote Clough head jest najbardziej wysunietym na polnoc i ostatnim szczytem w pasmie Helvellyn (Helvellyn to chyba najpopularnijszy szczyt w Anglii, popularnoscia przesciga nawet najwyzszy szczyt - Scafell Pike)

#fotografia #gory #mojezdjecie #tworczoscwlasna #uk
3bcb6773-77bf-4832-a385-e53f6d7b4bd3

Zaloguj się aby komentować

Drogie panie! I drodzy homosie! Reszta się może rozejść, bo mi tylko na opinii amatorów męskiej urody się rozchodzi.

Które zdjęcie najlepiej się prezentuje żeby sobie dać na Tindera na profilowe? Ewentualnie który efekt najlepiej wypadł i co by pozmieniać?

#mojezdjecie #randkujzhejto #koncikmatrymonialny
79139d4b-ca8b-4e60-b08c-2417c61df2be
f869f5da-3cf8-4699-b617-78c346b5b1b3
ab305561-44b8-47ef-b898-c523906068cf
Piechur

Ja nie z wołanego targetu, ale na drugim to trochę Post Malone, tylko byś musiał sobie jeszcze twarz posmarować długopisem.

9c874008-7e24-4590-9e63-21cccf063e62
Acrivec

@DiscoKhan jak dla mnie to jest swipe left bo jarasz fajki

wewerwe-sdfsdfsdf

@DiscoKhan drugie, bo nie zasłania wąsa

Zaloguj się aby komentować

#fotografia #bialystok #mojezdjecie #streetphotography #vikingfoto
b813569e-0556-4b07-8845-301d8306fa32
Niewerbalny

Jakim sprzętem robisz zdjęcia? Od dłuższego czasu obserwuję i z reguły bardzo mi się podobają

MarcusViking

@Niewerbalny Sony Alpha 6100 + Obiektyw Sony E PZ 18-105mm f/4

Niewerbalny

@MarcusViking Rozważałem to body rok temu ale ostatecznie padło na Fujifilm i jestem bardzo zadowolony

Zaloguj się aby komentować