Wrzucam jeszcze raz, bo jednak formuła artykułu mi nie pasuje -- słabo się sprawdza. Dyskusja bardziej się dla mnie podoba. ¯\_(ツ)_/¯
Tym razem o początkach masowej produkcji i częściach zamiennych. Motorem rozwoju, jak zwykle były wojna i potrzeby wojskowe.
========================
Piękny dom generałowej Greene, wdowy po bohaterze walk o niepodległość i przyjacielu Waszyngtona, wznosił się wśród malowniczego ogrodu obfitującego w rzadkie drzewa i kwiaty. Ale dwaj młodzi ludzie, którzy się po nim przechadzali, nie zwracali uwagi na piękne widoki.
-- Nigdy bym nie przypuszczał, że Johnsonowie okażą się tak niesolidni -- rzekł starszy z nich, w pudrowanej peruce i kwiecistym fraczku. - Zaangażować kogoś do pracy, a gdy ten ktoś przyjedzie z najdalszych krańców Stanów, zawiadomić go po prostu, że posada jest już zajęta… nie, to nie mieści się w głowie.
Drugi z nich, młody brunet o modnie ostrzyżonej czuprynie, uśmiechnął się smutno.
-- A tak mi zależało na tej posadzie, panie Miller! Miało to być moje pierwsze miejsce pracy po ukończeniu uniwersytetu. Wszystkie pieniądze wydałem na podróż. Gdyby nie życzliwość pana, nie wiem co bym zrobił. O tysiąc mil od domu, bez grosza, bez znajomości… Przecież byłem dla pana tylko przypadkowo spotkanym nieznajomym.
-- Zasługa moja niewielka -- uśmiechnął się Miller. -- Tyle, że przywiozłem pana do domu mojej chlebodawczyni, której dzieci są moimi uczniami. Generałowa to naprawdę anioł dobroci. Wiedziałem, że udzieli pani pomocy.
-- Byle tylko mogła znaleźć dla mnie jakieś zajęcie -- westchnął Eli Whitney. -- Przecież nie mogę tu siedzieć na jej łasce.
Doszli do skraju parku. Dalej rozciągały się niezmierzone pola bawełny, na których pracowali Murzyni, zbierając do koszy kępki puchu z krzaków.
-- To nowy dla mnie widok -- rzekł z zainteresowaniem Eli. -- W moich rodzinnych stronach na północy uprawia się pszenicę. Ale praca przy bawełnie jest chyba mniej uciążliwa. Na przykład zbiory: tutaj obrywa się tylko puch, to łatwiejsze niż koszenie, grabienie, zwożenie, młócenie, mielenie.
-- Zapomina pan o nasionkach, które siedzą w puchu i które trzeba usunąć, aby móc przystąpić do przędzenia. A to bardzo mozolna robota.
-- Czyżby? -- powątpiewał Eli.
-- Mogę pana przekonać. Chodźmy do oczyszczalni.
Wrócili przez park na podwórze gospodarcze. Miller wprowadził gościa do jednej z licznych szop. Siedzieli tu rzędami Murzyni i Murzynki nad koszami bawełny i z niesłychaną wprawą oczyszczali ją z nasion.
-- Jak oni to szybko robią! -- zachwycił się Eli.
-- Szybko? -- rzekł z politowaniem Miller. -- Owszem, pracują pilnie, ale czy wie pan, jaka jest ich wydajność? Każdy z nich oczyści w ciągu godziny zaledwie funt puchu!
Whitney przyglądał się uważnie pracy Murzynów. Wziął do ręki puszystą kulkę, obejrzał ją. Puch był tylko dodatkiem do nasionek i miał im zapewnić możliwość rozsiewania się.
-- Ciekawe -- mruknął. -- Przecież można by stworzyć taki przyrząd, który mechanicznie oczyszczałby bawełnę z tych ziarenek. Taką odziarniarkę. To łatwe do obmyślenia.
-- Człowieku! -- wykrzyknął Miller -- ten, kto zbudowałby taką maszynę zrobiłby na niej majątek!
==================
W kantorze fabryki odziarniarek "Whitney i Miller" trzech panów rozmawiało z dużym ożywieniem. Byli to: znany wynalazca i współzałożyciel fabryki, Eli Whitney, oraz dwaj bogaci plantatorzy bawełny, Williams i Reed.
-- Niestety -- rzekł Whitney, chcąc wreszcie położyć kres rozmowie -- nie mogę się zgodzić na życzenie panów. Cieszę się, że oceniacie moją odziarniarkę tak pochlebnie, ale…
-- Jest dobra -- zamruczał niechętnie znany ze skąpstwa Williams, który uporczywie trzymał się metody nieprzechwalania maszyny, aby nie popdbijać ceny.
-- Drobi panie, pańska odziarniarka jest znakomita! -- wykrzyknął uśmiechając się promiennie Reed. Uważał on, że łatwiej dojdzie do celu na drodze uprzejmości. -- Potrafi przecież oczyścić z ziarna w ciągu jednego dnia pięć tysięcy funtów bawełny -- i to przy tak niedużym napędzie wodnym! Dlatego bardzo, bardzo zależy nam na zakupieniu jej za wszelką cenę!
-- No, za wszelką cenę… -- zamruczał niespokojnie Williams.
Ale Whitney mu przerwał.
-- Przykro mi, ale jeszcze raz powtarzam, że nie sprzedajemy naszych odziarniarek za żadną cenę. My je tylko wypożyczamy.
-- Ależ panowie liczycie sobie za wypożyczenie straszne sumy! -- jęknął Williams. -- Może pan Miller byłby bardziej ustępliwy.
-- Uzgodniliśmy tę sprawę między sobą, mój wspólnik i ja. To jest odpowiedź ostateczna -- zakończył rozmowę Whitney, wstając.
Reed stracił swój promienny uśmiech. Wstał również.
-- Postępując w ten sposób doczekacie się panowie tego, że ktoś inny zacznie wykonywać te odziarniaki i zrobi na ich sprzedaży interes -- syknął.
-- Och, nie boimy się, mamy patent -- roześmiał się swobodnie Whitney.
Nagle wszyscy nadstawili uszu. Od strony zabudowań fabrycznych usłyszeli jakiś dziwny zgiełk. Whitney skoczył do okna, otworzył je.
-- Wielki Boże!
Z budynków fabrycznych buchał dym. Ludzie wybiegali w popłochu, z krzykiem miotali się po podwórzu. Leczy byli już i tacy, którzy pędzili z kubełkami wody, z bosakami, organizowali ratunek. Nagle nad dach wystrzelił wysoki jęzor ognia. Cała fabryka stała w płomieniach.
==================
-- Cieszę się, że cię widzę, Jerzy -- mówił Eli Whitney do przyjaciela, siedząc w warsztacie wśród jakichś porozrzucanych metalowych części -- Ileż to lat minęło od czasu, gdy nam pożar strawił fabrykę!
-- Myślałem wtedy, że czeka nas bankructwo -- westchnął Miller. -- A jeszcze gdy plantatorzy, nie oglądając się na nasz patent, sami zaczęli budować odziarniarki na wzór naszych…
-- Na szczęście wygraliśmy proces z nimi -- klepnął przyjaciela po ramieniu Whitney. Ale tobie już odechciało się bawić w przemysłowca.
-- Wolę siedzieć na wsi i gospodarować -- przyznał Miller. -- Nie mam takich zdolności wynalazczych jak Ty.
Rozejrzał się.
-- Widzę, że wykonujesz teraz to zamówienie rządowe na karabiny. Ile ich masz dostarczyć?
-- Piętnaście tysięcy.
-- Piękna ilość. Na kiedy przypada termin oddania ich?
-- W przyszłym tygodniu.
-- Dużo już masz gotowy? Pewno wszystkie?
-- Gotowych? Cztery.
-- Cztery tysiące? -- zmartwił się przyjaciel. -- I musisz je oddać w przyszłym tygodniu? Chyba poprosisz o przesunięcie terminu?
-- Nie cztery tysiące, tylko cztery sztuki -- sprostował z uśmiechem Eli.
Miller zerwał się na równe nogi.
-- Chyba żartujesz, Eli! Cztery sztuki? Chcesz się dostać pod sąd? W czasie wojny nie wykonujesz zamówienia na karabiny? Przecież powiedzą, że to sabotaż!
Eli uśmiechał się niefrasobliwie w dalszym ciągu.
-- Nie martw się, Jerzy, wszystko będzie dobrze. Posłuchaj, coś ci powiem…
==================
Komisja ministerialna, mająca przyjąć od fabrykanta Whitneya zamówioną broń, zebrała się w pełnym komplecie. Twarze jej członków były surowe. Nie wiadomo jakim sposobem rozeszła się cichaczem wiadomość, że w skrzyniach, które Whitney przywiózł, nie ma wcale karabinów. Rzecz wygląda na po prostu niewiarygodnie: na co liczył ten człowiek? Przecież taki czyn pachniałby zdradą! Niektórzy jednak uważali, że to bezsensowna plotka. Gdyby to była prawda, Whitney nie miałby chyba w tej chwili tak pogodnej twarzy, nie kierowałby tak spokojnie wnoszeniem pak i ustawianiem ich w półkole na wprost ław zajętych przez komisję.
-- Dosyć, panie Whitney -- odezwał się przewodniczący. -- Nie każe pan tu chyba wnieść piętnastu tysięcy karabinów? Zbadamy wyrywkowo, to co tu już jest a potem pójdziemy do składów po odbiór reszty.
Ale Whitney miał jakieś swoje wyliczenia.
-- Panowie pozwolą, że wniesiemy tu jeszcze tylko dwie paki. O, właśnie. To już na razie wszystko. Odbijajcie skrzynie -- zwrócił się do robotników.
Czterech mężczyzn otwierało paki. Członkowie komisji wyciągali szyje, zaglądając do ich wnętrz. To, co zobaczyli wyrwało im z ust okrzyki oburzenia.
-- Co to jest?
-- Przecież tu nie ma żadnych karabinów!
-- Co to za żelastwo?
Whitney stał spokojnie, w oczach migały mu ogniki humoru.
-- Panie Whitney, gdzie są karabiny?
-- To są właśnie karabiny -- odrzekł.
-- Kpiny! Widzę same lufy od karabinów!
-- A tu znów same kolby!
-- Otóż to. To są właśnie części karabinów -- zgodził się Whitney.
-- Nie zamawialiśmy części, zamawialiśmy karabiny! Kto będzie teraz dopasowywał! Przecież upłyną całe miesiące, a może lata, nim to się wszystko dobierze, doszlifuje i złoży! Jeśli w ogóle da się to złożyć!
-- Panowie zechcą mnie wysłuchać -- zabrał głos Whitney. -- Proponuję taką próbę: niech każdy z panów pobierze na chybił trafił po jednej części z każdej skrzyni: tu lufę, tak kolbę, ówdzie kurek czy zamek. I proszę, aby każdy złożył te części. Wszyscy jesteśmy doskonale obznajomieni z budową karabinu.
-- Jakże to tak na chybił trafił może pasować! -- rozgniewał się przewodniczący. -- Przecież wiadomo, że każdy karabin wykonuje się osobno i wszystkie części specjalnie się dopasowuje, stąd też nie ma dwóch karabinów identyczny. A tu -- na chybił trafił?
-- A jednak proszę spróbować.
Tyle było spokojnej pewności siebie w głosie Whitneya, że członkowie komisji dali się skłonić do próby. Każdy z nich brał ze skrzyń po jednej części i montował je w całość. No, chwała Bogu, stwierdzał ten i ów, jakoś te części pasowały, ale jak u innych? Patrzono spod oka na sąsiadów. Im też pasowały! Coraz większe zdumienie malowało się na twarzach. Każdy z członków komisji trzymał wreszcie w rękach całkowicie złożony karabin!
-- Co to znaczy?
-- Panie Whitney, nie chce pan chyba powiedzieć, że wszystkie egzemplarze danej części są do tego stopnia identyczne, iż obojętne jest, który kurek, którą lufę się weźmie?
-- Owszem, to chcę właśnie powiedzieć.
-- Ależ w takim razie, jeśli jakaś część karabinu uległaby popsuciu nie trzeba będzie karabinu wyrzucać na szmelc, tylko wymienić w nim zepsutą część na nową? I będzie pasować? -- domyślał się ze zdumieniem któryś z członków komisji.
-- Oczywiście. Przecież to są właśnie części zamienne.
-- Ależ to jest genialne!
-- Panie Whitney, jeśli dobrze rozumiem, to sama produkcja karabinów stanie się o wiele łatwiejsza. Trze będzie wykonywać po kolei jeden egzemplarz danej części po drugim, a wszystkie identyczne! W tym samym czasie inna tokarka będzie wykonywać masowo inną część…
-- Może szkoda, że tak łatwo będziemy produkować narzędzie mordu, jakim ostatecznie jest karabin -- szepnął jakiś przeciwnik wojen.
Whitney usłyszał to i spojrzał na niego z sympatią.
-- I ja o tym myślałem. Ale nikt nie potępi wojny toczonej w obronie ojczyzny. A po drugie -- przecież zasada wytwarzania identycznych części da się zastosować do każdego urządzenia technicznego.
Początkowe oburzenie komisji zamieniło się w podziw i entuzjazm. Przewodniczący podszedł do wynalazcy, uścisnął mu rękę i rzekł uroczyście:
-- Panie Whitney, otworzył pan nową epokę w dziejach produkcji przemysłowej.
==================
Autor: mgr Hanna Korab
Źródło: Kalejdoskop Techniki, nr 1 (177), 1972.