Zdjęcie w tle
Polinik

Polinik

Tytan
  • 80wpisy
  • 623komentarzy
Promienie X
-- I co teraz będzie? Co dalej? -- biadała matka. --Ty, taki zdolny fizyk! A co profesor Kundt mówi na to?
-- Mamo, i profesor nic nie poradzi. Uniwersytet w Würzburgu ma stare tradycje i nie wyrzeknie się ich. Nikt nie uzyska tam stopnia docenta, nawet gdy posiada tytuł doktora, jeśli -- przypadkiem nie ma matury. A to właśnie mój przypadek.
-- Otóż to! A więc znów musimy wracać do tego smutnego faktu, że nie dopuszczono cię osiem lat temu do matury! -- wybuchnął ojciec.
-- A to wszystko przez tę karykaturę nauczyciela, którą, jak twierdzisz, nawet nie ty narysowałeś!
-- Oczywiście, że nie ja, ojcze. Tyle lat już minęło od tamtej pory, dziś mogę ci powiedzieć: to Spellmann narysował profesora greki jako barana z rogami.
-- Spellmann! Syn najbogatszego bankiera w mieście! Ależ, mój chłopcze, dlaczego od razu wtedy nie powiedziałeś?
-- Jakże mogłem zdradzać kolegę, ojcze?
-- Przecież jemu nic by nie było. Bagatela, syn bankiera Spellmanna! Ko ośmieliłby się mruknąć słowo przeciw niemu? A ty, z twoim uporczywym milczeniem, doprowadziłeś do tego, że profesor postarał się, aby cię nie dopuszczono do matury! Ostatecznie byłeś tylko synem kupca Roentgena.
-- Ojcze, profesor dobrze wiedział, kto go skarykaturował -- ale potrzebny był mu kozioł ofiarny i ja nim zostałem.
-- I pomyśleć, że byliśmy tacy szczęśliwi, gdy udało ci się dostać na politechnikę w Zurichu bez matury! Kto mógł przypuszczać, że lepiej byłoby stawać jeszcze raz do egzaminu dojrzałości? I co teraz będzie -- biadała matka.
-- Co będzie? Jasne, co będzie, mateczko -- zdecydował ojciec. -- W rodzinie Roentgenów nie było dotychczas uczonych, ale byli zdolni rzemieślnicy, kupcy, marynarze. Głową muru nie przebijesz, mój chłopcze. Ofiaruję ci miejsce zastępcy w naszym przedsiębiorstwie.
Oczy pani Roentgen od razu obeschły z łez. Wyprostowała się i spojrzała chłodno na męża.
-- Wybacz Fryderyku, ale zdaje mi się, że pleciesz głupstwa. Wilhelm nie po to skończył z wyróżnieniem politechnikę w Zurychu, otrzymując stopień doktora, a profesor Kundt nie po to robi go swym pierwszym asystentem, aby nasz jedyny syn powrócił do kupieckiego kantorku. Wilhelm chce być uczonym, jest w nim -- wedle słów profesora -- materiał na uczonego i będzie uczonym.
-- Dziękuję ci, mamo -- wzruszył się Wilhelm i pocałował matkę w rękę.
-- Bardzo dobrze, ja nie protestuję, tylko jak to sobie wyobrażacie? Profesor Kundt, który jest tak dobrego mniemania o naszym synu, otrzymuj stanowisko profesora fizyki doświadczalnej w Würzburgu. Zabiera tam Wilhelma jako swego asystenta. Ale władze akademickie od razu zaznaczają, że Wilhelm Roentgen nie posunie się dalej w swojej karierze naukowej z powodu braku matury. A więc do śmierci zostaniesz asystentem?
Wszyscy umilkli przygnębieni. W tej ciszy zadźwięczał dzwonek.
-- Zdaje mi się, że to ktoś do nas przyszedł -- szepnął Wilhelm.
Chwilę słuchali, wreszcie Wilhelm wstał i już chciał wyjrzeć do przedpokoju, gdy weszła pokojówka z tacą, na której leżał list.
-- To do pana doktora -- rzekła, dygając przed Wilhelmem.
Młody Roentgen chwycił list, rozerwał go, przebiegł szybko oczami i wykrzyknął z radością:
-- Co za szczęście! Kochany profesor Kundt. Posłuchajcie, co donosi: "Wyjeżdżam z Würzburga, przyjąłem stanowisko profesora fizyki w Strasburgu, ofiaruję ci stanowisko pierwszego asystenta, przeszkód z docenturą nie będzie, przyjeżdżaj, Kundt."
===
W dwadzieścia pięć lat potem na tym samym uniwersytecie w Würzburgu, który nie chciał zatrudnić asystenta bez matury, Wilhelma Roentgena, tenże sam Wilhelm Roentgen, obecnie profesor, kierownik Instytutu Fizyki i rektor, siedział w swoim obszernym gabinecie i rozmyślał.
Był listopad 1895 roku, sobota po południu. Sale instytutu opustoszały i doktor Roentgen mógł swobodnie oddać się pewnemu naukowemu zagadnieniu, które ostatnio bardzo go zajmowało.
…Więc najpierw Faraday, genialny Faraday, który przepuszczał prąd elektryczny przez zamkniętą rurkę z rozrzedzonym powietrzem. Pod wpływem silnego napięcia rozrzedzone powietrze zaczynał się jarzyć tym mocniej, im bardziej spadało ciśnienie w rurce.
…Potem Crookes. Jego rurka była już znacznie lepiej opróżniona z powietrza. W dwa końce rurki wtopione były elektrody (Elektroda: tu pręt metalowy, do którego doprowadzony jest lub z którego odpływa prąd. Elektroda połączona z biegunem ujemnym nazywa się katoda; z dodatnim -- anoda. Przyp. autora). W tej rurce elektryczność płynęła w postaci strumienia elektronów od katody do anody. W miarę jak obniżano ciśnienie w rurce, występowały w niej różne zjawiska świetlne; wreszcie, gdy w rurce prawie już nie było powietrza, zanikały zjawiska świetlne, a za to zaczynało świecić szkło rurki naprzeciw katody. Wszyscy uczeni byli zgodni, że świecenie szkła rurki jest spowodowane działaniem promieni wytwarzanych przez katodę, dlatego nazwano je promieniami katodowymi. Były one oczywiście niewidoczne dla oka, widoczny był tylko efekt, jaki wywoływały.
Potrafiły one stopić szkło rurki naprzeciw katody; gdy w tym miejscu część ścianki szklanej zastąpiono ścianką z aluminium, promienie swobodnie przez nią przechodziły, nawet lepiej niż przez ściankę szklaną.
Zbadano te promienie; okazało się, że zasięg ich nie przekraczał kilku centymetrów, bo po wyjściu z rurki były pochłaniane przez powietrze. Dały się też odchylać przez magnes.
Roentgen miał w swojej pracowni rurkę Crookesa podobną do gruszki; w węższej jej części była osadzona katoda. Interesowało go pytanie, czy promienie katodowe, krótkie i łatwo zanikające, to są jedyne promienie powstające w lampie katodowej.
Aby ułatwić sobie badanie i sprawdzić, czy rurka Crookesa nie wytwarza innych promieni poza katodowymi, Roentgen przykrył ją szczelnie czarnym pudłem i wtedy dopiero włączył prąd. Liczył on na to, że jeśli rurka Crookesa wytwarza jeszcze inne promienie poza katodowymi, to może w zupełnej ciemności ujrzy je.
…Nie, nic nie zobaczył ciekawego wokół tego czarnego pudła. A jednak… jednak w pokoju daleko od pudła, pojawiła się jakaś zielonkawa świecąca mgiełka. Czyżby zasłony w oknach przepuszczały jakieś światło z ulicy? Sprawdził. Nie. Więc może czarne pudło było niezbyt szczelne? Nie, też nie. A jednak, gdy przerwał dopływ prądu do rurki Crookesa, rurki całkowicie przecież ukrytej! -- zielona mgiełka znikła. Gdy znów doprowadził prąd do rurki -- zielona mgiełka znów się pojawiła. A więc jest ona wyraźnie spowodowana przez doprowadzenie prądu do rurki Crookesa. I pojawiła się w tym samym miejscu co przedtem -- w odległości jednego metra od rurki.
Zaraz, zaraz. Ale co tam leży, gdzie zjawiła się ta mgiełka. Przy zapalonym świetle okazało się, że owszem, leży tam porzucona niedbale na ławce płytka szklana, pokryta solą platynowo-barową, używana w laboratorium do różnych doświadczeń. I teraz okazało się, że ilekroć rurka Crookesa była pod działaniem prądu, płytka leżąca na ławce świeciła zielonkawym światłem. Na pewno działały tu promienie wytworzone przez rurkę. Czarne pudło nie było dla nich żadną przeszkodą. Ale ta płytka leżała w odległości jednego metra od rurki -- a promienie katodowe tak daleko nie sięgają. A więc były to jeszcze jakieś inne promienie, dotychczas nieznane. "Nazwijmy je na razie promieniami X" -- pomyślał zdumiony Roentgen.
Od tego dnia Roentgen prawie nie wychodził z pracowni. Cóż z tego, że udało mu się wykryć jakieś nowe promienie, skoro jeszcze nic o nich nie wiedział? Z wolna jednak, dzięki niezliczonym doświadczeniom, przeprowadzanym w ciszy pustego gabinetu, Roentgen dowiadywał się o nich coraz więcej. Przede wszystkim stwierdził, że nie są to na pewno promienie katodowe. Promienie katodowe były szybko pochłaniane przez powietrze, zasięg ich był mały, najwyżej kilkunastocentymetrowy -- natomiast promienie X działały na odległość 2 metrów, promienie katodowe dawały się odchylać przez magnes; promienie X -- nie. No i promienie X sprawiają, że płytka, pokryta solą platynowo-barową, zaczyna świecić. Tak, to były zupełnie inne promienie.
"Ale przechodzą przez czarne pudło, Ciekawe czy przejdą np. przez talię kart" -- pomyślał Roentgen.
Przeszły; ale światło płytki stało się jakby słabsze. To samo, gdy między rurką Crookesa -- właściwie między czarnym pudłem -- a świecącą płytką Roentgen umieścił grubą książkę. Potem ustawił w tym miejscu drewniane, podłużne pudełka z ustawionymi kolejno odważnikami -- i drgnął ze zdumienia, gdy na płytce zauważył płaski rysunek odważników w prostokątnym, znacznie mniej zaznaczonym konturze drewnianego pudełka.
Pudełko zostało prześwietlone! Drewno nie powstrzymało promieni X, a metalowe odważniki powstrzymały! Dr Roentgen zaczął teraz gwałtownie badać, przez co promienie X przejdą a na czym się zatrzymają. Chwytał po kolei wszystko, co miał w pobliżu: stary klucz; przycisk metalowy w kształcie orła; dużą ołowianą kulę…
Kulę, aby się nie potoczyła, trzeba było trzymać ręką przed szklaną płytką. Roentgen spojrzał i omal nie zemdlał. Na tle świecącej płytki zobaczył szkielet kostny swej ręki, trzymający kulę, z luźno siedzącą obrączką na kościach czwartego palca.
===
Gdy 28 grudnia 1895 roku dr Roentgen przesłał Fizyko-Lekarskiemu Towarzystwu w Würzburgu doniesienie o odkrytych przez siebie promieniach X i ich właściwościach, wieść o tym rozeszła się po całym cywilizowanym świecie lotem błyskawicy. Z największą radością przyjęli tę wieść lekarze.
-- Pomyśl pan, co za udogodnienie, gdy np.. Kula utkwiła w ciele a my musimy ją wyjąć! -- unosił się jeden z nich. -- Dotychczas, aby stwierdzić jej położenie, trzeba było przeprowadzać bolesne sondowanie.
-- Ależ kolego, mnie się zdaje, że większą usługę oddadzą te promienie przy złamaniach kości! Łatwiej będzie stwierdzić złamanie, łatwiej zestawić kość -- zapewniał drugi.
-- A wykrywanie wrzodów żołądka! -- z góry już cieszył się trzeci.
Nikt nie przypuszczał jeszcze, że promienie X posłużą znakomicie do wykrywania nowotworów i do ich leczenia.
Inaczej na promienie X patrzono w wielkiej odlewni żelaza.
-- No, nareszcie mamy przyrząd, który pokaże nam naocznie, czy odlew nie ma jakichś uszkodzeń wewnętrznych, pęknięcia czy zanieczyszczeń -- zacierał ręce dyrektor fabryki.
Historycy sztuki żywo zabiegali o zakupienie lamp Roentgena do pracowni konserwatorskich przy muzeach.
-- Panie, wszyscy myśleliśmy, że to jest obraz Rembrandta, tylko nie mogliśmy się nadziwić, że Rembrandt tak nieudolnie namalował tę rękę i fałdy szaty. Aż tu spróbowaliśmy prześwietlić obraz promieniami Roentgena -- i co się okazało? Jakiś partacz w dwieście lat po Rembrandcie przemalował jego dzieła, nakładając swoje farby na jego malowidło i tylko niektórych części obrazu nie tknął. Promienie X pokazały nam, co się znajduje pod tą pacykatą. Specjaliści zmyli ją ostrożnie -- i teraz dopiero ukazał się światu prawdziwy Rembrandt!
Najszybciej do pracy zaprzęgli nową lampę fizycy; dzięki niej nauka posunęła się olbrzymim krokiem naprzód. Promienie X pozwalały na bardziej szczegółowe badania w dziedzinie budowy materii. Ale to jest cały osobny wielki temat.
Promienie X niedługo zachowały swą nazwę. Już w parę miesięcy po odkryciu Roentgena padł wniosek na posiedzeniu Fizyko-Lekarskiego Towarzystwa w Würzburgu, aby nowe odkryte promienie nazwać promieniami Roentgena. Wniosek nie został przyjęty jednogłośnie: przeciwko niemu wystąpił jeden uczestnik zebrania, był nim dr Roentgen.
Gdy w roku 1901 po raz pierwszy rozdzielano nagrody Nobla, nagrodę w zakresie fizyki otrzymał Roentgen. Całą otrzymaną sumę w wysokości 50 000 koron szwedzkich przekazał on uniwersytetowi w Würzburgu.
Przemyślni ludzie doradzali mu, aby opatentował swą lampę, gdyż wtedy będzie mógł czerpać z niej olbrzymie korzyści materialne. Roentgen zdumiał się, że ktoś mógł wpaść na taki pomysł.
-- Przecież opatentowanie lampy wpłynie ujemnie na jej upowszechnienie, a ona jest naprawdę przydatna. No i udoskonalanie jej odbywałoby się wolniej. Nie, zdobycze nauki muszą być dostępne dla wszystkich.
Był przez całe życie wzorem skromności, bezinteresowności i umiłowania wiedzy.
Umarł w roku 1923.
===
Autor: mgr Hanna Korab
Źródło: Horyzonty Techniki dla dzieci. Nr 11 (127), listopad 1967.
1c42a610-1e2f-4998-a039-5c57c1a5177a

Zaloguj się aby komentować

Jakoś 2-3 lata temu zaczęły pojawiać się na rynku pistolety hukowe 9mm na naboje 9 mm P.A.K.
Wysyłane były do klientów w Polsce przez legalnie działający w Czechach sklep (tam taka broń jest legalna) firmami kurierskimi, które nie wiedziały co przewożą.
Sprawą zainteresowała się Policja po tym, jak zaczęły pojawiać się ogłoszenia o odsprzedaży takiej broni. Przeszukano ~100 miejsc, przy okazji zabezpieczono ~70 egzemplarzy broni palnej posiadanej bez zezwolenia, okazało się też, że część z tych hukowców została przerobiona nielegalnie na broń palną. Tak, dzbany posiadające nielegalnie broń palną kupowały też takie hukowce.
Ale czemu właściwie bagietmajstry się tym zainteresowały? Poskaczmy po przepisach.
Na początek zdefiniujmy, co mamy.
Otóż mamy broń palną alarmową:
art. 7 ust. 1 i ust. 3 ustawy o broni i amunicji
3. W rozumieniu ustawy bronią palną alarmową jest urządzenie wielokrotnego użycia, które w wyniku działania sprężonych gazów, powstających na skutek spalania materiału miotającego, wywołuje efekt akustyczny, a wystrzelona z lufy lub elementu ją zastępującego substancja razi cel na odległość nie większą niż 1 metr.
A broń palna alarmowa jest zaliczana do broni palnej:
art. 4 ust. 1 pkt 1 ustawy o broni i amunicji
1. Ilekroć w ustawie jest mowa o broni, należy przez to rozumieć:
  1. broń palną, w tym broń bojową, myśliwską, sportową, gazową, alarmową i sygnałową;
Czy można posiadać broń palną alarmową bez zezwolenia?
Otóż nie:
art. 263 par. 2 kk
Kto bez wymaganego zezwolenia posiada broń palną lub amunicję, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8.
Co prawda jest pewne odstępstwo:
art. 11. par. 11 ustawy o broni i amunicji
Pozwolenia na broń nie wymaga się w przypadku:
11. posiadania broni palnej alarmowej o kalibrze do 6 mm.
No ale mamy 9mm, więc się nie łapie --> za samo jej posiadanie mamy 0,5 roku do 8 lat odsiadki. ( ͡° ͜ʖ ͡°)
A co zrobić, jak w niewiedzy nabyliśmy takie ustrojstwo? Przypominam -- w myśl przepisów mamy broń palną, na posiadanie której potrzeba zezwolenia.
Może to gdzieś w jakiś sposób sprzedać?
Otóż nie.
art. 263 par. 1 kk
Kto bez wymaganego zezwolenia wyrabia broń palną albo amunicję lub nią handluje, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10.
A jakbyśmy chcieli to wyrzucić do lasu czy zakopać czy pozbyć się w inny sposób to:
Art. 50. ustawy o broni i amunicji
Kto porzuca broń palną lub amunicję, która pozostaje w jego dyspozycji, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
Ogólnie to kupując takie coś wjebaliśmy się trochę w bagno, tomaszki i nie mamy dobrego, legalnego wyjścia. ( ͡° ʖ̯ ͡°)
Najbezpieczniejsze legalne wyjście to po prostu zgłosić się na Policję z fantem i uczciwie powiedzieć "nabyłem w dobrej wierze, nie wiedziałem, że bez pozwolenia tylko do 6mm, sprzedawca zapewniał, że hukowce są bez pozwolenia, ale sprawdziłem, dlatego niezwłocznie się zgłaszam" i powinno rozejść się po kościach.
Inna sprawa do czego ludzie kupują hukowce. Jak ktoś kupuje to faktycznie jako broń alarmową, której działanie ma polegać na zrobieniu hałasu i zaalarmowaniu okolicy -- to spoko.
Ale gorzej, że ludzie kupują te legalne 6mm i myślą, że w razie badziora efekt odstraszający będzie skuteczny i się wybronią.
Ogólnie -- jest to głupi pomysł. Huk z tego nikogo nie zabije i nie ma co opierać swojego plano na obronę konieczną na takiej zabawce. Bandzior pewnie od razu uzna, że to straszak i tylko się wkurwi, i zamiast stracić portfel i komórkę -- stracimy przy okazji zęby.
Polinik

@Besteer

Wywalić gdzieś po cichu, tylko dobrze z odcisków umyć.


Chciałem pokazać, że legalnego rozwiązania nie ma dobrego. Wywalenie w krzaki jest łamaniem prawa. ¯\_(ツ)_/¯

Zatrzymamy - źle. Zniszczymy - źle. Wywalimy w krzaki - źle.


BTW nawet nie wiedziałem, że w tym antyludzkim kraju trzeba mieć pozwolenie na zabawkę do robienia hałasu


Pewnie dlatego, że łatwo przerobić tę zabawkę na pełnoprawną broń -- wystarczy rozwiercić przegrodę i mamy pistolet na najpopularniejszą ammo.

Rozwiercanie 6mm guzik da, bo nawet nie wiem, czy istnieje "ostra" amunicja w takim kalibrze, więc na hukowca 6mm nie potrzeba pozwolenia.

slec21

@Polinik Tu wchodzi pytanie jak z przedawnieniem takiego przestępstwa. Bo jeśli to standardowe 5 lat od dnia zakupu to nie ma co z tym iść na bagiety bo ci wlepia posiadanie. Tylko jezioro i elo. Aczkolwiek nie wiem jak to jest z przedawnieniem.

Polinik

@slec21

Przestępstwo polega na posiadaniu, nie tylko na nabyciu.


Nawet jak posiadasz bez pozwolenia od 20 lat -- to wciąż popełniasz przestępstwo.


Dopiero od momentu zaprzestania posiadania leci przedawnienie.


"Jezioro i elo" to wciąż nielegalne rozwiązanie -- ja wolę wskazywać, że legalnego, bezproblemowego rozwiązania nie ma, ale nie zgadzam się też z wieszczeniem, że policja zniszczy życie komuś, kto sam się zgłosi i złoży wyjaśnienia, że działał w niewiedzy. ¯\_(ツ)_/¯

Zaloguj się aby komentować

Jak Armand Fizeau zmierzył prędkość światła
Fizeau jeszcze raz pochylił się nad zapisanym przed chwila arkuszem papieru. Obliczenie było bardzo proste, ale nie dowierzał sam sobie, wolał je sprawdzić. W takiej sytuacji -- oczekiwania na wynik doświadczenia -— pomyłka mogła zdarzyć się nawet jemu, znanemu fizykowi, dla którego matematyka było posłusznym narzędziem w codziennej pracy. A więc jednak wszystko zgadza się. Odłożył pióro i zamyślił się nad wynikiem. Prędkość przeszło trzystu tysięcy kilometrów na sekundę zafascynowała go. Toż przecież światło dociera na odległość, w jakiej księżyc okrąża Ziemię, w niewiele więcej niż jedną sekundę. Po chwili zaduma ustąpiła miejsca zadowoleniu. Ostatecznie miał ku temu powody. Nikt przed nim nie zmierzył prędkości światła w warunkach ziemskich. Owszem, astronomowie już dawno stwierdzili, że światło rozchodzi się ze skończoną, chociaż bardzo dużą prędkością. Nawet ją obliczyli. Ale jemu pierwszemu udało się opracować metodę pomiaru, którą można było stosować bez oczekiwania na sprzyjające zjawiska astronomiczne, powtarzać wielokrotnie i niemal natychmiast po pomiarze otrzymywać gotowy wynik liczbowy.
Aparatura. którą posłużył się Armand Fizeau, była dość prosta. Promienie światła silnej lampy były kierowane przez soczewkę do urządzenia pomiarowego. Tu odpowiedni układ soczewek skupiał je i kierował na tryby dużego koło zębatego. Promień przechodził przez szczelinę między zębami koła, odbijał się od odległego o ponad 8 km zwierciadła i wracał znów do koła zębatego.
Rozpoczynając pomiar, Fizeau wprawił koła zębate w coraz szybsze obroty. I teraz nastąpił najciekawszy moment. Otóż przy odpowiednio szybkich obrotach koła, promień światła przebiegał przez szczelinę między zębami koła, lecz powracając po odbiciu od zwierciadła natrafiał już nie na szczelinę, lecz na ząb, który w międzyczasie zdążył przesunąć się na miejsce szczeliny. Promień zatrzymywał się na zębie, nie docierając do oka obserwatora.
W przeprowadzonym, przez siebie doświadczeniu Fizeau zastosował koło o 720 zębach (oczywiście wycięć między zębami było tyle samo). Zaciemnienie pola widzenia wystąpiło przy 12 obrotach na sekundę. Czas potrzebny na to, aby środek zęba przeszedł na miejsce środka wycięcia pomiędzy zębami wynosił zatem 1 / (12 * 720 * 2) sekund. co daje około jedną siedemnastotysięczną część sekundy. Stacje pomiarowe były oddalone od siebie o 8633 metry. W czasie jednej siedemnastotysięcznej części sekundy światło przebywało tę drogę dwukrotnie -— tam i z powrotem, pokonywało więc łącznie odległość 17266 metrów. Ostatecznie prędkość pomiarów francuskiego uczonego miała wartość około 300 tysięcy kilometrów na sekundę.
Dla uzyskania dostatecznie dużej odległości między stacjami pomiarowymi, nie przesłoniętej żadnymi przeszkodami terenowymi, Fizeau ustawił zaprojektowaną przez siebie aparaturę na wieżach zamkowych, których tyle pozostała na terenie Francji z czasów średniowiecza. Opisane doświadczenie zostało wykonane w roku 1849. Zaledwie rok później inny fizyk francuski nazwiskiem Foucault opracował metodę, pozwalającą na pomiar prędkości światła na bardzo krótkiej drodze —— na przykład wewnątrz niewielkiej pracowni. Było ona dokładniejsza i rzecz jasna bardzo wygodna, a metoda Armanda Fizeau wkrótce po swych narodzinach przeszła do historii. Przyniosła jednak swemu wynalazcy nagrodę w wysokości 10000 franków, przyznaną mu w 1856 roku. Był to wyraz uznania dla Fizeau za jego liczne prace w dziedzinie fizyki.
Inny eksperyment przeprowadził urodzony w Strzelnie na Pomorzu fizyk amerykański Albert Michelson. Stwierdził on, również na podstawie doświadczenia, że ruch Ziemi wokół Słońca nie ma wpływu na wyniki pomiarów prędkości światła, udowodnił więc, że prędkość światła jest prędkością stałą. Według najnowszych badań wynosi ona w próżni 299 792,8 kilometra na sekundę
=================================================================================
Przez wycięcie w rurze, stanowiącej obudowę pierwszej lunety, wchodzi do jej wnętrza koło zębate.
Koło to obraca się i jest umieszczone tak, że podczas obrotu zęby przesłaniają co chwilę wiązkę promieni świetlnych biegnących pomiędzy lunetami. Między okularem pierwszej lunety a kołem zębatym znajduje się półprzezroczysta płytka szklana P, nachylona pod kątem 45 stopni do osi lunety, na którą przez soczewkę S rzucane jest światło ze źródła L. W ognisku drugiej lunety ustawione jest zwierciadło Z.
Przypuścimy na początek, że koło zębate jest nieruchome i że trafia na ognisko obiektywu pierwszej lunety wycięciem pomiędzy zębami. Światło ze źródła L, na przykład lampy, kierowane jest przez soczewkę S na płytkę półprzezroczystą P i po odbiciu od niej ulega skupieniu. Przechodzi następnie przez wycięcie pomiędzy zębami koła K i biegnie dalej w kierunku drugiej lunety.
Tu następuje odbicie światła od zwierciadła Z i powrót w kierunku, z którego nadbiegło. Ponieważ płytka P jest półprzezroczysta, obserwator patrzący przez pierwszą lunetę widzi światło.
Jeżeli teraz koła zębate zostanie wprawione w ruch obrotowy, to patrząc przez pierwszą lunetę widzi się na przemian rozjaśnienia i zaciemnienia pola widzenia. Przy pewnej określonej, dostatecznie dużej, prędkości obrotów koło K pole widzenia staje się zupełnie ciemne. Zaciemnienie to występuje wtedy, gdy promień, który przejdzie przez szczelinę między zębami, po odbiciu od zwierciadła w lunecie drugiej, powracając natrafia na ząb.
=================================================================================
Autor: Jerzy Wierzbowski
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 9 (185), wrzesień 1972.
d9276918-a7fb-4a6e-a451-fcb7e6e35b5b
Dyry

@Polinik W ramach ciekawostki, to mogę tutaj jeszcze wrzucić, że światło ma strukturę ziarnistą - fotonowa natura światła.

Polinik

@Dyry


Też nie.


Światło ma naturę korpuskularno-falową.


W zależności od eksperymentu -- światło zachowuje się jak fala albo jak cząsteczka. Słynny eksperyment z dwiema szczelinami.


Są też eksperymenty, w których światło zachowuje się równocześnie jak cząsteczka i fala.


I nie tyczy się to tylko światła -- inne cząstki subatomowe też się tak zachowują.


Żadna to ciekawostka, tylko natura światła znana od dziesiątków lat. (✌ ゚ ∀ ゚)☞

Dyry

@Polinik No to chyba Carlo Rovelli kłamał, mówiąc że 'materia - w tym światło - musi mieć strukturę ziarnistą' w kontekście teorii mechaniki kwantowej.

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
Wrzucę swój stary wpis odnośnie przepisów na bazie których wyrabiamy pozwolenie.
Pozwolenie na broń palną -- jak to działa?
Dobra, wiadomo -- na necie są poradniki krok-po-kroku, ale mało który tłumaczy właściwie jak i dlaczego tak a nie inaczej.
O co chodzi z tymi patentami, licencjami, zawodami i innymi kwestiami.
To od początku -- jak to z bronią palną dla cywila jest.
Na początek wyjaśnienie skrótu Ubojka -- Ustawa z dnia 21 maja 1999 r.o broni i amunicji. Wiecie -- Ustawa o Broni i Amunicji - UoBiA, Ubojka. ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Broni w Polsce nie można mieć, co do zasady -- art. 2 Ubojki:
Art. 2. Poza przypadkami określonymi w ustawie nabywanie, posiadanie oraz zbywanie broni i amunicji jest zabronione.
Czyli jak często bywa: od zasady są wyjątki.
A ten wyjątek to:
Art. 10. 1. Właściwy organ Policji wydaje pozwolenie na broń, jeżeli wnioskodawca nie stanowi zagrożenia dla samego siebie, porządku lub bezpieczeństwa publicznego oraz przedstawi ważną przyczynę posiadania broni.
Czyli oprócz oczywistego przypadku, że niebezpiecznemu typowi broni nie dajemy (po to badania, o których dalej) to trzeba mieć jakąś ważną przyczynę, dla której tą broń powinniśmy mieć.
Zanim pójdę dalej -- to o celach posiadania broni. Ustawa daje katalog otwarty:
Art. 10. 2. Pozwolenie na broń wydaje się w szczególności w celach:
  1. ochrony osobistej;
  2. ochrony osób i mienia;
  3. łowieckich;
  4. sportowych;
  5. rekonstrukcji historycznych;
  6. kolekcjonerskich;
  7. pamiątkowych;
  8. szkoleniowych.
W szczególności -- czyli mogą być inne cele, ale te są już zdefiniowane. Dlatego nie kombinuje się z celem spoza tej listy, bo wtedy trzeba kombinować z jakąś ważną przyczyną, która by uzasadniała potrzebę posiadania broni do celów, dajmy na to, ozdobnych. A jak wymyślimy -- to i tak nie muszą ich uznać. A te ważne przyczyny zapisane w Ubojce są dla KWP obligatoryjne.
Zazwyczaj poradniki są odnośnie zezwolenia do celów sportowych i celów kolekcjonerskich, bo najprościej i bez uznaniowości, bo z nich ma określone swoje ważne przyczyny, które są jasne, przejrzyste i nie da się ich nie uznać:
Cel kolekcjonerski:
Art. 10. 3.
  1. udokumentowane członkostwo w stowarzyszeniu o charakterze kolekcjonerskim – dla pozwolenia na broń do celów kolekcjonerskich;
Cel sportowy:
Art. 10. 3.
  1. udokumentowane członkostwo w stowarzyszeniu o charakterze strzeleckim, posiadanie kwalifikacji sportowych, o których mowa w art. 10b, oraz licencji właściwego polskiego związku sportowego – dla pozwolenia na broń do celów sportowych
Te kwalifikacje z art. 10b to:
Art. 10b. 1. Uprawianie sportów o charakterze strzeleckim wymaga posiadania odpowiednich kwalifikacji potwierdzonych stosownym dokumentem oraz przestrzegania zasad bezpieczeństwa obowiązujących w tych sportach.
2. Dokument, o którym mowa w ust. 1, wydaje, po przeprowadzeniu egzaminu, polski związek sportowy
Po egzaminie w PZSS dostaje się patent, więc ten dokument potwierdzający odpowiednie kwalifikacje sportowe to właśnie patent.
Żeby przystąpić do egzaminu trzeba mieć 3 miesiące stażu w klubie sportowym -- liczone od momentu zgłoszenia członka przez klub do bazy PZSS. Egzamin można zdawać w województwie, w którym ma się miejsce zamieszkania albo w województwie, w którym klub ma siedzibę.
Jak mamy patent to występujemy do PZSS z wnioskiem o licencję. One są tylko na rok (kalendarzowy), więc trzeba je co roku odnawiać. A żeby odnowić -- trzeba wystartować w kilku startach w ciągu tego roku. Większość klubów tak organizuje zawody, żeby ogarnąć ten wymóg podczas jednych, dwóch zawodów.
Czyli ważne przyczyny dla tych dwóch popularnych zezwoleń: dla kolekcjonerki to tylko członkostwo z stowarzyszeniu kolekcjonerskim, dla sportowego: członkostwo w stowarzyszeniu strzeleckim, patent wydany przez PZSS oraz licencja PZSS.
Większość klubów, które są nastawione na popularyzację strzelectwa ma charakter strzelecko-kolekcjonerski, właśnie po to, żeby móc opędzlować wymogi obu celów jednym członkostwem.
Tam wyżej jeszcze był wymóg "wnioskodawca nie stanowi zagrożenia dla samego siebie, porządku lub bezpieczeństwa publicznego" -- to pokrywane jest w ten sposób:
Art. 15a. 1. Osoby, o których mowa w art. 15 ust. 3, 4 i 5, zwane dalej „osobami ubiegającymi się”, są obowiązane do poddania się badaniom lekarskim i psychologicznym
2. Badanie lekarskie osoby ubiegającej się obejmuje ogólną ocenę stanu zdrowia, ze szczególnym uwzględnieniem układu nerwowego, stanu psychicznego, stanu narządu wzroku, słuchu i równowagi oraz sprawności układu ruchu.
3. Badanie psychologiczne osoby ubiegającej się obejmuje w szczególności określenie poziomu rozwoju intelektualnego i opis cech osobowości, z uwzględnieniem funkcjonowania w trudnych sytuacjach, a także określenie poziomu dojrzałości społecznej tej osoby
No dobra, mamy członkostwo, mamy patent, licencję, papierki od lekarza -- czas to przedstawić Panu Komendantu. Ale zanim Pan Komendant wyda pozwolenie to właściwie powinniśmy zdać egzamin na Policji:
Art. 16. 1. Osoba, która występuje z podaniem o wydanie pozwolenia na broń, jest obowiązana zdać egzamin przed komisją powołaną przez właściwy organ Policji ze znajomości przepisów dotyczących posiadania i używania danej broni oraz z umiejętności posługiwania się tą bronią
No ale i tu mamy pewne wyjątki:
Art. 16. 2. Od egzaminu, o którym mowa w ust. 1, zwolnieni są (tu jest lista funkcjonariuszy służb przeróżnych) członkowie Polskiego Związku Łowieckiego – w zakresie broni myśliwskiej, oraz członkowie Polskiego Związku Strzelectwa Sportowego posiadający licencję zezwalającą na uprawianie strzelectwa sportowego – w zakresie broni sportowej, jeżeli zdali taki egzamin na podstawie odrębnych przepisów
Czyli egzamin na Policji nie jest konieczny, jeśli się zdało egzamin u myśliwych (wygląda na to, że nie ma w zakresie egzaminu odróżniania czegokolwiek od dzika ) oraz jeśli się zdało w PZSS.
No ale przecież, żeby spełnić wymóg patentu -- trzeba najpierw zdać ten egzamin w PZSS, więc z automatu mamy to odfajkowane.
Wada taka, że ta broń sportowa to trochę mniejszy katalog niż "broń palna", ale właściwie niezbyt dokuczliwie mniejszy (kaliber do 12mm, bez broni samoczynnej i jakieś inne niszowe sprawy), więc większość osób się z tym godzi i nawet tego nie odczuwa. A jak ktoś chce broń spoza tego katalogu -- to zawsze może iść na bagiety na prawilny, bagieciarski egzamin. Za prawilne ~1k hajsu.
No więc składamy te wszystkie papierki do Wydziału Postępowań Administracyjnych:
Dla sportu: zaświadczenie z klubu, że jesteśmy członkami, patent i licencję, papierki od lekarza (że nie jesteśmy zagrożeniem), zaznaczamy, że patent świadczy o zdanym egzaminie w PZSS więc nie musimy w bagietowie zdawać, do tego fotki do akt i legitymacji posiadacza broni i najważniejsze -- opłata skarbowa 242 PLN. ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Dla kolekcjonerki: papierek, że jesteśmy w stowarzyszeniu, że nie stanowimy zagrożenia dla siebie i innych, a co do egzaminu -- to tu kopia patentu, co oznacza egzamin PZSS, więc jesteśmy zwolnieni. No i nie zapomnieć o opłacie skarbowej 242 PLN.
To są osobne postępowania administracyjne prowadzone przez osobne komórki i osoby -- więc osobne eseje z podaniem oraz osobne kopie dokumentów.
Przy okazji warto złożyć jeszcze trzeci wniosek -- o dopuszczenie do broni. Pewnie nigdy się nie przyda, ale kosztuje tylko 10 PLN a jak się wydaje te ~2000 PLN to się nie pyta, czy ten świstek za 10 PLN się przyda, tylko się bierze. ( ͡° ͜ʖ ͡°) Tu też patent, badania lekarskie. A jakby ktoś pytał jednak po co to: pozwala poruszać się z bronią obiektową, posiadaną na świadectwo broni przez podmioty. Na przykład bierzecie broń klubową i jedziecie na zawody.
Papierki złożone, rusza machina postępowania. Sprawdzają karalność, parę innych rzeczy, po drodze potrzebują opinii dzielnicowego.
Dzielnicowy ma wydać swoją opinię, dużo ludzi nazywa to "wywiadem środowiskowym" -- ale to decyzja dzielnicowego czy się przejdzie po sąsiadach popytać, często tego nie robią. Zasadniczo to on ma wypełnić papierki przysłane mu przez WPA, część z nich musi wypełnić wraz z petentem, więc będzie chciał umówić się na rozmowę. Często w domu, ale można zaproponować, że podjedzie się na jego komendę i porozmawia tam - zazwyczaj się zgadzają, bo nie muszą wtedy ruszać dupy. ( ͡° ͜ʖ ͡°)
WPA zazwyczaj po miesiącu odpisuje, że ze względu na skomplikowany charakter sprawy przedłużają o kolejny miesiąc. Bo wiecie -- wydają tysiące takich pozwoleń, nie mają wprawy i doświadczenia, to wolno im to idzie.
W czasie COVIDa było jeszcze dłużej, ale chyba już wróciło do standardowych ~2 miesięcy.
W każdym razie -- po tym okresie przyjdzie informacja, że zakończono postępowanie i teraz mamy 7 dni na zapoznanie się z aktami postępowania. Niektórzy we wniosku zrzekają się tego prawa i proszą o wydanie decyzji bez czekania tych 7 dni. Dla mnie to bez sensu bo:
a) jak się robi papiery od paru miesięcy to te 7 dni nie zbawi
b) warto się pofatygować i zobaczyć jaką teczkę zebrali (np. dawno opłacony i zapomniany mandat sprzed lat)
c) zazwyczaj i tak mają to oświadczenie w dupie, bo ten termin jest regulowany w KPA i nie chcą go omijać.
Po tych 7 dniach przyjdzie w końcu upragniona decyzja -- jak wszystko gra to pozytywna.
A właściwie 2 albo 3 decyzje: na sport, kolekcję i dopuszczenie. Wraz z decyzją na dopuszczenie przyjdzie też legitymacja osoby dopuszczonej do broni. Mi się to zawsze kojarzyło z dopuszczaniem rumaka do klaczy, ale mi się wszystko kojarzy.
Te dwie pierwsze będą miały limit ilości egzemplarzy broni, które można posiadać. Ludzie nie wiedzieć czemu się o to srają, ale prawda jest taka, że zanim się kupi te 6 czy 7 sztuk do sportu i te 8-10 do kolekcji to trochę czasu minie. A jak już się kupi -- to się składa wniosek o zmianę decyzji i rozszerzenie ilości.
Anyway - jest decyzja, macie pozwolenie na broń i pewnie myślicie, że jak macie pozwolenie na posiadanie broni to możecie już posiadać broń?
No niby tak, ale jednak kurwa nie do końca. ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Żeby nabyć broń potrzebujecie jeszcze zaświadczenia uprawniające do nabycia broni zgodnie z:
Art. 12. 2. Na wniosek osoby posiadającej pozwolenie na broń wydaje się zaświadczenie uprawniające do nabycia rodzaju i liczby egzemplarzy broni zgodnie z pozwoleniem i amunicji do tej broni.
Czyli promesa, ale nie wiedzieć czemu w WPA reagują nerwowo na ten termin, więc tam lepiej tego określenia nie używać. Na tym zaświadczeniu jest rodzaj oraz ilość broni, papierek przekazujemy sprzedawcy. Tyle, że on nie wydaje "reszty" z promesy. Jak promesa jest na 5 sztuk a kupimy 2 sztuki, to ten papierek przepada, musimy poprosić o nowy. Dlatego prosi się 5 promes, każda na jedną sztukę. Każda promesa kosztuje 17 PLN, bez względu na ile sztuk opiewa, wniosek można składać przez ePUAP
Dobra, mamy decyzję, mamy promesę, lecimy kupić sobie zabawkę i przy okazji warto kupić amunicję do niej, bo jak wyjdziemy ze sklepu to nie będzie można, dopóki nie będzie legitymacji posiadacza broni. Promesę zostawiamy sprzedawcy.
Zgodnie z § 5. 1. rozporządzenia Ministra Spraw Wewnętrznych z dnia 26 sierpnia 2014 r. w sprawie przechowywania, noszenia oraz ewidencjonowania broni i amunicji (Dz. U. z 2014 r. poz. 1224)
Osoby posiadające broń i amunicję do niej na podstawie pozwolenia, o którym mowa w art. 10 ust. 4 ustawy, przechowują broń i amunicję w urządzeniach spełniających wymagania co najmniej klasy S1 według normy PN-EN 14450.
więc takie urządzenie (szafę lub kasetkę) powinno się nabyć jeszcze przed nabyciem pierwszego egzemplarza broni.
Broń kupiona, piszemy do WPA wniosek o rejestrację broni, załączamy fakturę. Ponieważ to pierwsza broń to przy jej rejestracji wyrabiają legitymację posiadacza broni. Na tą legitymację potem można kupować amunicję do broni, która jest do niej wpisana. W sumie nawet wniosku nie trzeba pisać -- ja zazwyczaj piszę na fakturze "proszę o rejestrację do celu..." i też przechodzi.
Wyszła trochę ściana tekstu, mam nadzieję, że widać napracowanko, mimo, że nie była pomyślana jako kolejny poradnik "jak zrobić pozwolenie na broń", bo takich jest kilka.
Raczej takie rozszerzenie dla zainteresowanych -- jak i dlaczego się robi pewne ruchy, niektórzy lubią wiedzieć.
9f5a53d5-1660-425a-9a1e-b567085a5d43
libertarianin

@Pouek @Polinik nie będę się spierać


40h jazdy na moto + na wykładach spędziłem zero godzin, obecnie jest wszystko w e-learningu co jest naprawdę dużym ułatwieniem. Kilka godzin na egzamin (byłem ostatni)


Przy broni spedziłem ~5-6h na kursie na miejscu, sporo dodatkowych godzin na uczeniu się teorii i robieniu egzaminów na patentstrzelecki.eu i parę razy sam z siebie pojechałem na strzelnicę żeby poćwiczyć (chociaż też pojechałem bo po prostu jest tania amunicja z braterstwa, i można postrzelać sobie po kosztach). Dorzuccie do tego jeszcze badania, jakieś wnioski, czasy oczekiwania itd. Na tym też schodzi czasami czasu. Egzamin powiedziałbym że podobnie, zależy od miejsca i jak się trafi na liście.

libertarianin

Kurde może ja za dużo siedzę w tych testach

Polinik

@libertarianin Fakt, że tam trochę tam jest zbędnych rzeczy do wkucia -- tabelka z parametrami broni sportowej (wymiary, waga, wymiary pudełka, spust), ile grozi za co -- typowe rzeczy ZZZ (Zakuć, Zdać, Zapomnieć) a w razie potrzeby znajdzie się w przepisach, jak będzie potrzeba.

Nie wiem jak atmosfera na egzaminach Braterstwa -- u nas przyjaźnie i sympatycznie, na teorii prowadzący na chwilę "musiał wyjść do toalety" a na praktycznym -- jak ktoś nie odwalił szajsu z bezpieczeństwem a trochę brakowało mu skupienia przestrzelin -- to też przymykali oko.

Zaloguj się aby komentować

To, że Kopernik zamienił Ziemię ze Słońcem w ptolemejskim modelu wszechświata -- wszyscy chyba wiedzą. Geneza takiej rewolucji wynikała z coraz większych odchyleń pomiarów (wynikających z coraz lepszych urządzeń pomiarowych) w stosunku do modelu teoretycznego. Nie była to nowość, środowisko astronomiczne miało tego świadomość, ale jako rozwiązanie przyjmowano coraz dokładniejsze doprecyzowanie modelu.
Modelu, który stosowano od tysięcy lat, którego prawdziwości nikt nie podważał, za którym stały wszelkie możliwe autorytety, który był podstawą nawigacji na morzach i oceanach, który był podstawą teologiczną.
Zakwestionowanie ptolemejskiego modelu wszechświata było rewolucją, którą nie wiem do czego można by dziś porównać. Może zakwestionowanie istnienia grawitacji i zaproponowanie całkowicie innego modelu, który eliminuje największe problemy współczesnej astrofizyki byłoby podobną rewolucją.
Mniej znaną ciekawostką jest to, że jeszcze przez wiele lat po zaakceptowaniu kopernikańskiego modelu w obserwacjach astronomicznych czy nawigacji dalej stosowano model ptolemejski.
Dopracowywany przez wieki model ptolemejski, mimo że nieprawdziwy -- dokładniej przewidywał ruchy ciał niebieskich, niże model kopernikański -- który również nie był prawdziwy -- Kopernik zakładał orbity będące idealnymi okręgami i stałe prędkości kątowe ciał niebieskich, co przekładało się na jeszcze większe rozbieżności model-obserwacje.
Dopiero Kepler rozwiązał ten problem, dochodząc do wniosku, że planety poruszają się po elipsach a ich prędkości zmieniają się na ich poszczególnych odcinkach.
Anyway -- pomysł Kopernika nie wziął się znikąd, nie powstał w jeden dzień, dojrzewał przez dłuższy czas. Fabularyzowaną historię tego odkrycia możecie przeczytać poniżej.
=================
Alfa Tauri czyli Oko Byka
Był pogodny wieczór 9 marca 1497 roku.
Słuchacze uniwersytetu bolońskiego opuszczali gmach swojej uczelni i rozbiegali się po mieście: jedni do domów bogatych kupców na Wieczerzę, inni z kolegami do winiarni, jeszcze inni do burs, aby przy wątłym świetle Oliwnego kaganka ślęczeć nad księgami.
Ulicą wzdłuż murów klasztoru San Stefano podążało dwóch studentów, pogrążonych w poważnej rozmowie. Młodszym z nich był Włoch, Marco Beneventano, starszym Polak -- Mikołaj z Torunia o nazwisku Kopernik.
--- A więc jeszcze dziś spotkamy się u profesora Novary. Niech jeno wzejdzie księżyc. Noc będzie pogodna, do obserwacji gwiazd sposobna.
-- Dziwi mnie, Mikołaju. że na studia prawnicze z dalekiej Polski tu przybywszy, tak pilnie zajmujesz się astronomią.
Mikołaj się uśmiechnął.
-- Wiesz przecie, że zanim przyjechałem do Bolonii, studiowałem w Krakowie. Siła tam znakomitych astronomów w akademii wykładała -- a mistrz mój, Wojciech z Brudzewa, mawiał, że astronomia to najpiękniejsza z nauk.
-- Czytaliście dzieło Ptolemeusza?
-- Czytaliśmy.
W lakonicznej odpowiedzi Mikołaja zabrzmiał chłód. Ale Marco nie zauważył tego.
-- Ach, cóż to za mędrzec! Trzynaście wieków upłynęło od tego czasu, a świat nie wydał drugiego takiego astronoma! Jak piękny, jak pełen porządku jest wszechświat przedstawiony w jego „Almageście"!
-- l utkwiwszy wzrok w różowiejących na zachodzie chmurach zaczął recytować:
-- Ziemia jest kulista i zupełnie nieruchoma, a znajduje się w samym centrum wszechświata. Choć nie największa, jest jednak najważniejsza: wokół niej właśnie krążą planety. Obiegają ją: Księżyc. Merkury, Wenus, Słońce, Mars, Jowisz, Saturn. A wyżej znajduje się sfera gwiazd stałych, nad nią zaś Niebo. Co za ład i porządek panują we wszechświecie!
Mikołaj milczał przez chwilę.
-- No. ten ład i porządek nie są takie idealne -- rzekł w końcu. -- Wiele niespodzianek czeka astronoma. Gdyby chciał oprzeć się na obliczeniach Ptolemeusza, które jakoby pozwalają przewidzieć ruchy ciał niebieskich. Rzeczywistość często nie zgadza się z obliczeniami. Do jego tablic wciąż są wnoszone poprawki. .
-- Jakże to -- czynisz zarzuty tak wielkiemu uczonemu? Krytykujesz Ptolemeusza i jego ."Almagest"? -- zdumiał się trwożnie Marco.
-- Przeciwnie, cenię go wysoko -- odparł poważnie Mikołaj -- To był bardzo wielki uczony. On pierwszy zrozumiał, że istnieje jakaś prawidłowość w zjawiskach na niebie i szukał zasad tej prawidłowości. Ale nie wiem, czy znalazł właściwe…
-- Mikołaju, wiesz przecie, że planety obracają się wokół Ziemi. ale nie w prosty sposób. Nie po okręgu tych wyobrażalnych kół, które otaczają Ziemię -- innych dla każdej planety, bo inna jest odległość każdej z nich od Ziemi -- ale przecież każda krąży wokół jakiegoś punktu, a ten punkt dopiero posuwa się po kole obiegającym Ziemię. Te koła wokół punktu. zwane epicyklami...
Mikołaj uśmiechnął się wyrozumiałe.
-- Znakomicie zapamiętałeś naukę mistrza. Tak, planety krążą po epicyklach, a środek każdego epicykla pędzi po wyobrażalnym kole każdej planety, wokół Ziemi. Ale dodaj. że ponieważ ruch planet w dalszym ciągu nie zgadzał się z obliczeniami, wprowadzono dalsze epicykle, niejako drugiego stopnia: planeta krąży po epicyklu. środek tego epicykla po drugim epicyklu, a dopiero środek drugiego epicykla po kole wokół Ziemi. Dla wyjaśnienia zagadkowych niekiedy ruchów niektórych planet trzeba było nawet wprowadzić epicykle trzeciego, czwartego i piątego stopnia. Pomnóż to przez ilość planet. Już od samego rysunku tych epicykli można dostać zawrotu głowy. l pomimo to ruch planet ciągłe sprawia nam niespodzianki.
-- Więc i cóż stąd? -- zgorszył się Marco. -- Trzeba będzie wprowadzić jeszcze dalsze epicykle, a wtedy wszystko się zgodzi!
-- Może... -- w zamyśleniu powtórzył Mikołaj.
Pożegnali się. Było już zupełnie ciemno. Mikołaj po namyśle skierował swe kroki od razu do profesora.
Astronom Dominik Maria Novara mieszkał przy kaplicy św. Józefa. Tuż obok znajdowała się galeria, z której uczony i jego uczniowie przeprowadzali obserwacje ciał niebieskich przy pomocy kilku prostych narzędzi. Był tu ustawiony kwadrant, w nocy niepotrzebny, bo służył do ustalania kąta wzniesienia Słońca nad Ziemią. Dalej stało astrolabium złożone z kilku grubych drewnianych obręczy łatwo obracających się na jednej osi jedna w drugiej; wewnętrzna była zaopatrzona w znaki zodiaku, co pozwalało na ustalenie miejsca jakiegoś ciała niebieskiego w danej chwili. W najprzestronniejszej części galerii, w rogu rozstawione było triquetrum ze swymi trzema długimi listwami, z których pionowa i górna miały po dwa metry, a dolna, połączona zawiasami z pionową, ponad trzy. Ruchoma listwa górna, zaopatrzona w przeziernik, mogło być skierowana na gwiazdę; wówczas na przesuwającej się listwie dolnej, zaopatrzonej w podziałkę, odczytywano wartość kąta miedzy położeniem gwiazdy a pionem lub poziomem. Były to jedyne narzędzia astronomiczne, nie licząc klepsydry odmierzającej czas przesypywaniem się piasku. Reszta zależała od dobrych oczu astronoma.
-- Jesteś jak zawsze pierwszy, Mikołaju -- powitał go profesor.
-- Jakże? Mamy dziś przecie obserwować zbliżenie się Alfa Tauri do Księżyca. Trzeba jeszcze sprawdzić obliczenia.
Wzięli się od razu do pracy i pogrążyli w rachunkach. po czym Mikołaj zajął się przygotowywaniem narzędzi pracy, ustawiając je odpowiednio.
-- Zdaje mi się, że dziś już nikt więcej nie przyjdzie - rzekł Novara.
-- Miał przyjść Marco, rozmawialiśmy dziś wieczorem -- odpowiedział Mikołaj. -- Może go czym uraziłem? Mówiliśmy o nauce Ptolemeusza.
Profesor schylił głowę nad obliczeniami. Po chwili rzekł:
-- Marco jest dobrym chłopcem i nie mam nic przeciwko niemu, to twój kolega i mój uczeń. Ale nie powinieneś z nikim mówić o swoich wątpliwościach co do teorii Ptolemeusza. Wiesz, że jest oficjalnie uznana przez Kościół. Możesz narazić się na prześladowania.
Młody astronom zbył milczeniem kwestię prześladowań.
-- Ptolemeusz podaje -- rzekł -- że odległość Księżyca od Ziemi w czasie kwadr jest dwa razy mniejsza niż w czasie nowiu lub pełni. Tymczasem obserwacje poparte obliczeniami wykazały, że Księżyc jest jednakowo odległy od Ziemi zarówno w czasie pełni, jak i następujących czy poprzedzających ją kwadr.
Profesor spojrzał na niego. ale nie powiedział nic.
-- Gwiazdy stałe nie znajdują się tam, gdzie powinny się znajdować według Ptolemeusza -- ciągnął monotonnie młody uczony. --Zadziwiający jest fakt, że co kilkaset lat trzeba wprowadzać poprawki do jego tablic po czym pozwalają one na rzetelne i zgodne z obserwacją obliczenia -- ale w miarę upływu czasu mylą się coraz bardziej i wtedy trzeba przystępować do opracowania nowych poprawek. Jest tych poprawek już piętnaście zbiorów.
-- Owszem, wiele już razy nanoszono je na tablice -- przyznał niechętnie Novara.
-- Astronomowie arabscy, a wiemy, jak wielu jest między nimi znakomitych uczonych -- rejestrował w dalszym ciągu swoje wątpliwości Mikołaj -- zastanawiają się nad faktem, że gdy obserwacja już zupełnie nie zgadza się z rachunkiem, trzeba wprowadzać nowe, dalsze epicykle, a to coraz bardziej komplikuje obraz wszechświata.
-- Jakież wnioski. wyciągasz z tego wszystkiego? -- spyta posępnie profesor.
--Żadnych! -- odrzekł gwałtownie Mikołaj. -- Za mało wiem. Za mała badań przeprowadziłem.
Profesor nie nalegał. Martwił go ten uczeń. tak zdolny i tak śmiały w myśleniu. Śmiałość groziła niebezpieczeństwem: za Ptolemeuszem stał Kościół z całym swoim autorytetem.
Płynęły, godziny wiosennej nocy. Księżyc w pierwszej kwadrze oświetlał taras, na którym obaj uczeni śledzili, co się dzieje na niebie. Alfa Tauri, czyli Oko Byka -- najjaśniejsza i największa gwiazda w gwiazdozbiorze Byka -- przesuwała się powoli ku Księżycowi, między rogami którego miała się znaleźć o określonej godzinie.
Nagle Mikołaj poruszył się niespokojnie.
-- Panie profesorze! Co to znaczy?
Obydwaj z zapartym oddechem śledzili bezchmurne niebo. Nie, nie mylili się. Alfa Tauri nie poszła drogą przewidzianą przez Ptolemeusza. Po prostu znikła.
===
-- Ale co na to profesor? Co mówi profesor? — dopytywał się z przejęciem Marco. - Jaka szkoda. że nie było mnie z wami!
-- Profesor nic nie mówi. Jest ostrożny -- odrzekł Kopernik, opierając ze znużeniem głowę o poręcz wysokiego krzesła. — Ale ja już domyślam się, co oznacza to zniknięcie Alfa Tauri. Obserwacje dzisiejszej nocy dały mi ogromnie wiele.
-- Ależ czy to nie jest jedna z tych niezgodności z obliczeniami Ptolemeusza, która by wskazała, że trzeba znów poprawić w tabelach jakiś szczegół?
-- Nie. Marco. Systemu Ptolemeusza nie da się uratować poprawianiem szczegółów. Nie można wyjaśniać każdej niejasności z osobna. Owszem. wyjaśni się ją, ale wtedy poszczególne wyjaśnienia stoją w sprzeczności ze sobą. Musi być stworzona taka teoria. której wszystkie szczegóły będą tworzyły zgodną i logiczna całość.
-- Chcesz więc, całkiem odrzucić teorię Ptolemeusza? Zastanów się, Mikołaju!
Mikołaj zwrócił zamyślone czarne oczy na przyjaciela.
-- Wątpliwości miałem już dawno. Jeszcze w czasie podróży do ltalii, gdy w drodze czytałem sobie pisma różnych astronomów. Tyle już było pomysłów, wprowadzania wciąż nowych epicykli, zakładania różnych ruchów... Wczoraj, gdy oglądaliśmy z profesorem znikającą Alfa Tauri, uderzyła mnie... nie — ogłuszyła po prostu jedna myśl, jedno przypuszczenie, które być może wyjaśniłoby wszystkie zawikłania, usunęła sprzeczności... Ale to tylko myśl. Za nią powinno iść mnóstwo obserwacji, całe lata obserwacji i wyliczeń, na które nie wiem, czy starczyłoby jedno życie... Moje życie… Poświęcę «je cale zbadaniu, czy moja teoria nie wyjaśniłaby lepiej budowy wszechświata.
-- Twoja teoria? Ale jaka teoria?
-- Że to nie Słońce obraca się wokół Ziemi. ale Ziemia wraz z innymi planetami krąży wokół Słońca...
===
Autor: mgr Hanna Korab
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 2 (190), luty 1973.
8c555ce1-45c8-466d-860c-a1d956a6068a

Zaloguj się aby komentować

W okolicach roku 2000 w TVNowskim satyrycznym programie "Ale plama!" odczytano list, rzekomo od widza, rzekomo o śledztwie szczecińskiej prokuratury wszczętym po zawiadomieniu murarza.
Ale Plama Wypadek na budowie - YouTube
Ale coś mi się to wydawało znajome, to przegrzebałem stare gazetki i znalazłem -- w styczniu 1984 w "Kalejdoskopie Techniki" ta sama anegdota (dziś powiedzielibyśmy "pasta" ;)). Tak, panowie satyrycy ordynarnie zajumali historię.
Ale pogrzebałem jeszcze głębiej i okazało się, że historia w KT również nie jest oryginałem. W 1980 szkocki zespół "The Corries" wydał album "Stovies", na którym była piosenka "The Bricklayer's song" z tą samą historią.
The Corries --- The Bricklayer's Song - YouTube
Ale to nie koniec. The Corries również pożyczyli ten utwór.
Od Pata Cockseya, który nagrał ten kawałek w 1969, pod tytułem "Paddy and the barrel".
Ale też nie był w tym oryginalny -- bazował na tekście wystąpienia komika Gerarda Hoffnunga w 1958.
Ale mimo, że utwór jest zarejestrowany brytyjskim odpowiedniku ZAiKSu jako autorstwa Pata Cockseya - to nawet wykonania panów Gerarda ani Cockseya nie było najsampierwsze.
Identyczna historia była opisana w Reader's Digest już w 1937 roku.
I była spisaną wersją folkowej piosenki śpiewanej od 1920 w różnych salach koncertowych w Wielkiej Brytanii.
Anyway -- historyjka opisana w Kalejdoskopie Techniki poniżej.
=========================
Pechowy racjonalizator
Grześ pomagał rodzicom w remoncie mieszkania, które znajdowało się na drugim piętrze. Zadaniem jego było usunięcie ceglanego gruzu, nagromadzonego podczas remontu. Miał go po prostu znieść na dół. Aby ułatwić sobie pracę i nie zanieczyszczać klatki schodowej, postanowił wprzęgnąć do pomocy technikę.
Myślał, myślał i wreszcie wymyślił. A co wymyślił, to i zrobił.
Uwiązał szaflik na lince, przymocował kółko bloczkowe do górnej futryny okna i postawiwszy szaflik na brzegu zewnętrznego parapetu załadował go do pełna gruzem. Przerzucił linkę przez bloczek i koniec jej spuścił na ziemię.
Potem, zadowolony z siebie, zbiegł na dół i uchwyciwszy luźno zwisający koniec linki szarpnął ją mocno. Daremnie. Załadowany gruzem szaflik ani drgnął. Grześ uwiesił się całym ciężarem na lince, lecz również bez skutku. Widać masa szaflika była większa niż masa ciała naszego, drobnej raczej postury, „racjonalizatora".
Grześ był jednak człowiekiem nieustępliwym. Nie mógł pozwolić na to, aby martwy przedmiot zatriumfował nad twórczym umysłem. Uwiesił się więc ponownie na lince i zaczął podkurczając i gwałtownie prostując nogi oraz wyczyniając całym ciężarem najprzeróżniejsze wygibasy, szarpać linkę. Wskutek tych ruchów szaflik nagle drgnął i zsunął się z zewnętrznego parapetu okna. Jak było zresztą do przewidzenia, przeważył Grzesia, i ten, mocno uczepiony linki, wzniósł się nagle w górę jak balonik.
W połowie drogi, gdzieś na wysokości pierwszego piętra, spotkali się... Pojemnik zjeżdżając w dół zawadził o bark ciągniętego w górę naszego niefortunnego „racjonalizatora". W momencie zderzenia szaflik przechylił się i cały gruz wysypał się z niego. Z kolei więc przeważył Grześ, który uczepiony nadal kurczowo linki... Zleciał w dół z wysokości pierwszego piętra na stertę usypanego przed sekundą gruzu, szaflik zaś... powrócił na miejsce startu.
Grześ upadając nic sobie na szczęście nie zrobił, ale wypuścił z rąk linkę. Na to tylko czekał przebiegły szaflik. Ponownie ruszył w dół, tym razem bez przeszkód osiągając ziemię, a właściwie dolną część pleców gramolącego się właśnie z upadku Grzesia.
Mimo iż pusty szaflik nie był zbyt ciężki i nie wyrządził Grzesiowi zbyt dużej krzywdy, jednak uderzając z rozpędem, obalił go przygniatając do gruzu. Wszyscy więc w końcu znaleźli się na ziemi, układając się na niej warstwami w kolejności: gruz, Grześ i szaflik...
Nauka z tego zdarzenia płynie taka: nie wystarczy wymyślić i skonstruować urządzenie techniczne, trzeba również umieć przewidzieć skutki, jakie przyniesie jego zastosowanie w praktyce. Oczywiście najprostszym rozwiązaniem byłoby: mniej gruzu ładować do szaflika.
Ale są i inne techniczne sposoby. Pomyślcie, jakie urządzenia techniczne mógłby Grześ zastosować, aby uniknąć podniebnych ewolucji z szalikiem?
===
Autor: w.w. (być może Włodzimierz Wajnert).
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 1 (320), styczeń 1984.
c14ecea9-cd1f-49ca-99e6-9c7637495042
Polinik

@Caesium

No a gwoździem do trumny było całkowite upolitycznienie Takiej PeVnej stacji


Ale to właśnie TVP była ostatnią ostoją takich bardziej wymagających intelektualnie programów. Miliard w Rozumie, Wielka Gra czy Telewizja Edukacyjna trzymały się tam, mimo, że konkurencja już szła w prymitywizację i reality show.


W sumie nawet do dziś ma jakieś niedobitki w formie 1z10 czy VaBanque.


A te stare programy wymieniane wyżej -- powtórki lecą na TVP Historia albo są do obejrzenia w VOD TVPowskim.


Akurat upolitycznienie (tak jakby kiedykolwiek nie była upolityczniona XD) nie miało tu wpływu na spłycenie treści.

Caesium

@Polinik w sumie masz rację, tv ogladam okazyjnie, mój obraz jej może być zatem znieksztalcony. Zatem wskazywałoby to na widza jako "winnego" takich, a nie innych wyborów.


Upolitycznianie, miałem na myśli aż w takim stopniu. Dobrze wiemy w jakim

WObiektywie

O takie ciekawostki nic nie robiłem. Brawo.

Zaloguj się aby komentować

W sumie to nie wiem do jakiej społeczności dodać -- Gdańsk czy Broń.
Ukradł rower wart 20 tys. zł. W plecaku miał amunicję (trojmiasto.pl)
@lubieplackijohn: macie na TODO możliwość dodania wpisu w więcej niż jednej społeczności, jeśli temat jest przekrojowy?
Polinik

@lubieplackijohn

Delikatna sugestia, że Gdańsk to Polska?

Polinik

@libertarianin

Ta, typ zdążył upłynnić jumany rower, a trefnej ammo nie? Amator. XD

Zaloguj się aby komentować

Kto miał kalejdoskop za gówniaka?
Kto rozebrał, żeby zobaczyć ten skomplikowany system przesłon, który na pewno musiał być w środku?
Kto się rozczarował, jak okazało się, że tam są tylko kolorowe śmieci od ruskich?
====================================================
Czarodziejska rurka
Było to w Edynburgu, w roku 1817. Dawid Brewster, uczony fizyk i członek Królewskiego Towarzystwa Naukowego, siedział w zaciemnionym pokoju swego domu, zajęty pracą naukową. Na biurku paliła się tylko mała świeczka, osłonięta ze wszystkich stron. Brewster interesował się optyką; miał już za sobą poważne osiągniecia w dziedzinie polaryzacji światła. Wiadomo, że światło ma charakter falowy -- są to fale poprzeczne. Każdy promień światła składa się z takich fal leżących we wszystkich możliwych płaszczyznach wzdłuż danego promienia. Można jednak za pomocą odpowiedniego przyrządu, zwanego polaryzatorem, sprawić, aby fala świetlna leżała w jednej tylko płaszczyźnie -- i to się nazywa polaryzacją światła. Brewster miał poważne osiągnięcia w badaniu zjawiska polaryzacji, jedno z odkrytych przez niego praw nazwano nawet prawem Brewstera. Teraz jednak zajmowały go inne zjawiska optyczne. Badał odbicie promienia świecy od dwóch zwierciadeł płaskich, ustawionych w stosunku do siebie pod pewnym kątem. Promyk światła, przepuszczony przez wąską szczelinę, padał na zwierciadło, odbijał się od niego, padał na drugie zwierciadło.
W pewnej chwili Brewster chciał zajrzeć do swoich notatek. Podniósł się od stołu, aby rozsunąć zasłony przy oknach. Spojrzał przy tym przez szyby i zobaczył, że na ganku siedzi ze smutną miną jego dziesięcioletni syn. Uchylił okna.
-- Co się stało, Robin, dlaczego nie bawisz się w ogrodzie z Harrym?
-- Harry się pokłócił ze mną i poszedł do domu.
-- To czemu nie bawisz się sam? Masz tyle zabawek.
-- Wciąż tylko te same zabawki i zabawki — mruknął Robin.
Pan Brewster podumał chwilę, ale nie znalazł rady na zniechęcenie syna. Przymknął okno, przejrzał swoje notatki i znów zaciemnił pokój.
A gdyby te dwa zwierciadło zestawić dłuższymi krawędziami, tak żeby ich lustrzana powierzchnia znalazła się w środku? Brewster połączył lusterka, które utworzyły jakby dwa boki graniastosłupa o podstawie trójkątnej. Teraz próbował rzucić promień światła do wnętrza.
Nie, nie tak. Żeby lusterka dobrze się trzymały, wsuńmy je do tekturowej rury. Zachowajmy między nimi kat 60 stopni, a rurę tekturową zaczernijmy wewnątrz.
A teraz wypróbujmy nasz przyrząd. Trzeba by u brzegu rury umieścić coś, co odbijałoby się w lusterkach, w jednakowej odległości od obu. Zgasił świecę, rozsunął zasłony, sięgnął po pierwszy lepszy przedmiot: niebieski ołówek. Wsunął koniec ołówka do rury zwierciadlanej. Zajrzał i zobaczył to, czego należało się spodziewać: na jednej płaszczyźnie zwierciadlanej ujrzał kilka obrazów ołówka. Był więc bezpośredni obraz ołówka, odbicie obrazu ołówka z drugiego zwierciadła, powtórne odbicie obrazu z pierwszego zwierciadła w drugim i powtórzenie tego odbicia w pierwszym.
Ale wszystkie te obrazy niebieskiego ołówka daje tylko jedna ścianka zwierciadlana. Gdy podniósł tekturowa rurę do oczu, zaroiło mu się od ołówków, bo zobaczył na obu jego ściankach po wiele jego obrazów. Wszystkie one jakby wychodziły z jednego punktu, który leżałby w centrum wieczka przysłaniającego rurę -- gdyby takie wieczko istniało.
Brewster szybko wykonał wieczko z przezroczystego pergaminu i po namyśle zrobił na nim parę purpurowych plam. Zajrzał do rury pod światło i zobaczył cały wieniec purpurowych plam, symetrycznie rozłożonych wokół centrum.
-- Bardzo ładny deseń -- mruknął do siebie -- Można by go zastosować w zdobnictwie: to jest deseń na jakąś kolistą powierzchnie. Szkoda, że tylko dwukolorowy, czerwony na białym tle.
I w tej chwili przyszło mu coś do głowy. Zaczął zbierać w pokoju różne kolorowe drobiazgi: trochę okruchów ze stłuczonych butelek zielonych, szafirowych i brązowych, jakieś odłamki ze stłuczonej płytki czerwonego szkła.
Wieczko wykonał starannie, a właściwie było to podwójne denko: jedno ze szkła przezroczystego, drugie z matowego. Miedzy oba denka nasypał trochę nazbieranych różnokolorowych okruchów. Z drugiej strony wolca dał przysłonę z otworkiem. Podniósł rurę do oczu i aż się zaśmiał z uciechy. Różnokolorowe okruchy zsypały się na siebie byle jak; ale ten dowolny bezład, powtórzony po wielokroć, uporządkowany w odniesieniu do centrum wieczka, stał się idealna symetrią. Jak pięknie powtarzały się w tych samych odstępach plamy czerwone, zielone, szafirowe!
Brewster poruszył rurą i drobne okruszyny przesypały się w wieczku. Ten inny porządek, powtórzony wielokrotnie, znów stworzył idealnie symetryczny w rozłożeniu kolorów obraz. Za każdym poruszeniem rury powstawał coraz to inny obraz rozłożonych regularnie plam barwnych.
===
Wieczorem przy kolacji pan Brewster spytał syna:
-- No i co robiłeś przez całe przedpołudnie?
Robin spuścił i jednocześnie odwrócił głowę.
-- Nudził się -- rzekła oskarżająco pani Brewster -- i wciąż przeszkadzał niani i mnie w smażeniu konfitur.
To oskarżenie jakoś nie oburzyło ojca.
-- No, synu, co ci kupić? -- spytał z czułością. -- Na jaka zabawkę masz ochotę?
-- Nie kupuj mu żadnej -- przerwała surowo pani Brewster -- każda mu się sprzykrzy po dwóch dniach.
Ale uczony uśmiechnął się, jakby sobie nagle coś przypomniał.
-- A wiesz co? Mam dla ciebie zabawkę, która ciągle się zmienia.
Chłopiec popatrzył niedowierzająco.
-- A czy są takie zabawki?
-- No... ja bym to raczej nazwał urządzeniem naukowym. opartym na zasadzie odbijania się przedmiotów w kilku zwierciadłach płaskich.
To naukowa definicja zaimponowała Robinowi.
-- A czy można to urządzenie naukowe zobaczyć?
-- Ten aparat naukowy? Można.
Uczony wstał i przyniósł ze swego gabinetu rurę tekturową długości około 20 centymetrów. Z jednej strony miała ona przysłonę z otworkiem, z drugiej zamknięta była przykrywką szklaną. Skromny wygląd rozczarował nieco Robina.
-- To jest ten... aparat?
-- Tak, to jest ten instrument naukowy.
-- Instrument?
-- Albo przyrząd, jak wolisz.
-- Więc co to wreszcie jest? -- wykrzyknął chłopak, pewien. że ojciec żartuje sobie z niego. -- Mówisz. że to jest urządzenie, aparat, instrument, przyrząd. A co on przyrządza, ten przyrząd?
-- Ano, zobacz. Zajrzyj do środka.
Chłopiec spojrzał w otworek i na twarzy jego ukazało się zainteresowanie.
-- To takie jak mozaika. Ładne.
-- A porusz teraz to aparaturą.
Robin wydał okrzyk zachwytu.
-- Teraz inna mozaika się zrobiło! Teraz znów inna! I znów inna! Jakie to piękne! Czy dużo takich wzorów siedzi w tej rurze?
-- Myślę. że żaden chyba nie powtórzy się dwa razy.
-- A jak się nazywa ta... ta aparatura?
-- To narzędzie do wytwarzania kolorowych mozaik będzie się nazywać kalejdoskop, co po grecku oznacza „oglądanie pięknego obrazu". Należałoby jeszcze dodać, że kalejdoskop przedstawia obrazy nie tylko piękne, ale również ciągłe zmieniające się. W kalejdoskopie zawsze jest coś nowego i ciekawego.
===
Autor: H. Laskowska
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 1 (165), styczeń 1971.
42b46d3f-1d30-46c9-965a-31a51a832abd

Zaloguj się aby komentować

Metale u lekarza
W przychodni lekarskiej, przed gabinetem, ustawiła się długo kolejka chorych. Nie jest to jednak zwykła przychodnia lekarska, bo i pacjenci nie są zwyczajni. Lekarze również nie są zwykłymi lekarzami, chociaż chodzą w białych fartuchach. Są to lekarze metali -- metalurdzy.
Lecz oto otworzyły się drzwi i weszła pierwsza pacjentka. Ale jak ona wygląda! Skóra cała popękana i na dodatek matowa, bez połysku.
-- Jak się pani nazywa? -- spytał lekarz.
-- Miedź (po łacinie Cuprum, symbol chemiczny Cu) -- usłyszał cichą odpowiedź.
-- Co pani dolega?
-- Jestem bardzo słabo, wszystko mnie boli, a cała moja skóra jest popękana. A wszystko zaczęło się kilka tygodni temu, gdy jeszcze jako ruda miedzi byłam topione w piecu hutniczym. Było wtedy bardzo gorąco i kilkakrotnie odetchnęłam świeżym powietrzem. Potem zostałam odlana do formy. I wszystko byłoby dobrze do chwili, gdy kilka dni temu w czasie dużych upałów dostałam dreszczy i zaczęła mi pękać skóra.
Lekarz w skupieniu wysłuchał opowiadania pani Miedzi, chwilę pomyślał i powiedział: .
-- Wszystko jest jasne. Jest pani chora na chorobę wodorowa. A powodem jej było kilka oddechów zrobionych podczas topienia. Wówczas do pani organizmu razem z powietrzem dostał się tlen. Gdy tylko zrobiło się gorąco, tlen połączył się z wodorem, którego również w powietrzu nie brakuje. W ten sposób powstały cząsteczki pary wodnej. Podgrzana para wodna ma duże ciśnienie -- to ona przecież podnosi przykrywkę na czajniku z gotującą się wodą lub porusza tłokami parowozu. Ponieważ nie mogła wydostać się na zewnątrz, zaczęła mocno cisnąć i stąd właśnie biorą się pęknięcia. Ale i z choroby wodorowej można się wyleczyć. Trzeba tylko jeszcze raz się stopić i usunąć cały tlen z organizmu. Po zakrzepnięciu należy również unikać atmosfery zawierającej wodór.
Pani Miedź wstała, podziękowała za radę i wyszła.
Następny pacjent, który wszedł do gabinetu, był w jeszcze gorszym stanie. Skóra jego była rudobrązowa, postrzępiona i pełna wgłębień. Pod dotykiem ręki lekarza chrzęściła odpadała kawałkami na podłogę.
-- Jak się pan nazywa? -- spytał lekarz.
-- Żelazo (po łacinie Ferrum, symbol chemiczny Fe) -- przez chrzęst dał się słyszeć słaby głos.
-- Co się stało, że jest pan w tak opłakanym stanie?
Pan Żelazo z trudem zaczął mówić;
-- Gdy latem opuszczałem mury fabryki słupków ogrodzeniowych byłem sprężysty i mocny, a moja skóra miała piękny stalowoszary kolor. Kiedy zostałem zakopany w ziemię, by razem z moimi braćmi utworzyć ogrodzenie sadu nic nie wskazywało na to, że mogę aż tak się zmienić. Ale już jesienią, gdy spadły pierwsze deszcze, moja skóra zmieniła kolor na jasnobrązowy. Potem śnieg i otulił mnie białym, ciepłym puchem. A gdy przyszła wiosna i słońce spod topniejącego śniegu ukazał się bardzo smutny widok i dlatego jestem tutaj.
Lekarz ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział:
-- Tak bywa, gdy nie słucha się lekarza. A przyczyną pana dolegliwości jest korozja, popularnie zwana rdzą. Korozja, po łacinie "corrosio" oznacza: gryzienie, jest procesem niszczenia różnych materiałów na skutek oddziaływania otaczającego środowiska. W wyniku oddziaływania tlenu z atmosfery na pana skórze powstała cienka i krucha warstwa brązowego tlenku. Wiatr, deszcz i śnieg kruszyły te warstwę i korozja posuwała się w głąb materiału. Ale jest sposób, by panu pomóc. Należy dokładnie oczyścić się z produktów korozji, a następnie całą powierzchnie pokryć powłoką izolującą od wpływów atmosferycznych. Najczęściej stosuje się czerwoną minię ołowianą zawierającą tlenki ołowiu odporne na działanie atmosfery. Następnie trzeba nałożyć drugą warstwę ochronną z emalii, która dodatkowo nadaje estetyczny wygląd. Środkami antykorozyjnymi muszą być również powlekane pana siostry: karoserie samochodowe stalowych blach oraz stalowe konstrukcje budowlane. W przeciwnym razie czeka je taki sam los.
Następna pacjentka, która zapukała do gabinetu była również w rozsypce. I to dosłownie. Była cała szara, a na dodatek ze wszystkich miejsc sypał się z niej szary proszek.
-- Jak się pani nazywa i co pani dolega?
-- Cyna (po łacinie Stannum, symbol chemiczny Sn) -- odparła cicha i trochę szarego proszku osypało się na podłogę -- Jeszcze do niedawna nic mi nie dolegało. Miałam piękny srebrzysty połysk, a głos mój był dźwięczny jak dzwoneczek. Kilka dni temu spotkałam swoje przyjaciółkę — misę cynowe. Długo opowiadała mi o swojej podróży statkiem za Krąg Polarny. Początkowo dobrze znosiła mroźne powietrze, ale po pewnym czasie zaczęła robić się szara, aż wreszcie zaczął sypać się z niej szary proszek. Od tego spotkania ja również codziennie czułam się coraz gorzej. Teraz wyglądam tak samo, jak moja przyjaciółka. Czyżby to była jakaś choroba?
Lekarz wysłuchał opowiadania pani Cyny. Długo myślał, zajrzał do starej książki lekarskiej i powiedział:
-- To jest rzadka choroba, a na dodatek jest ona zakaźna. A nazywa się zaraza cynowa. Powoduje je niska temperatura. Cyna w temperaturze powyżej +13C ma srebrzysty połysk i jest metalem ciągliwym i plastycznym. Jest to tzw. cyna biała. Gdy jednak temperatura spadnie poniżej +13C, odbywa się powolna przemiana wewnętrzna cyny, która zmienia się w tzw. cynę szarą. Następuje wówczas zmiana barwy na szarą i utrata własności metalicznych. Powierzchnia przedmiotów cynowych pokrywa się plamami, z których wysypuje się szary proszek. Plamy te rozszerzają się i w końcu cały przedmiot zamienia się w kupkę proszku. Jedna odmiana cyny przechodzi w drugą tym szybciej, im niższa jest temperatura otoczenia. Przy temperaturze -33C przemiana ta następuje najszybciej i dlatego na tę chorobę zachorowała pani przyjaciółka.
Istnieje jeszcze drugie niebezpieczeństwo: gdy wyroby zdrowe zetkną się z wyrobami chorymi na zarazę cynową również ulegają zarażeniu. I to właśnie spotkało panie. Aby cyna chorująca na zarazę cynową odzyskała swój dawny wygląd, musi być przetopiona, a z otrzymanego metalu trzeba wykonać nowy przedmiot. A w przyszłości należy przebywać tylko w ciepłym klimacie, w temperaturze powyżej +13C.
Gdy pani Cyna wyszła z gabinetu lekarskiego, zza drzwi rozległ się głos:
-- Następny proszę...
===
Domyślacie się z pewnością, że rozmowy, które zostały „podsłuchane" i tutaj opisane, w rzeczywistości się nie odbyły. Jednak problemy poruszane w tych rozmowach występują naprawdę. A „choroby", na które zapadają metale, mimo że różnią się od chorób ludzi, są równie groźne, przynoszą bowiem olbrzymie straty gospodarcze. Jak wielkie mogą być te straty, niech zaświadczy fakt, że w okresie od 1820 roku do 1923 roku z ogólnej światowej produkcji żelaza wynoszącej 1766 mln ton aż 718 mln ton zniszczyła korozja. Podobnie dzieje się z innymi metalami.
Toteż naukowcy i inżynierowie metalurdzy -- lekarze metali -- w swoich instytutach i laboratoriach poszukują skutecznych sposobów ochrony metali przed ich „chorobami". A na czym te sposoby polegają, opowiemy innym razem.
===
Autor: Marek Skowron
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 1 (320), styczeń 1984.
352fd54d-273c-4371-ab69-6f33cec1cb0c
Besteer

"Najczęściej stosuje się czerwoną minię ołowianą zawierającą tlenki ołowiu odporne na działanie atmosfery."


Widać, że 1984, znajdź teraz gdzieś minię i to jeszcze z ołowiem

Besteer

W ogóle to super lekarz, 2/3 porad to "zrobić od nowa". Ciekawe, jakby pediatrzy tak działali xD

Polinik

@Besteer

Widać, że 1984, znajdź teraz gdzieś minię i to jeszcze z ołowiem


Cóż, takie czasy to byli. Teraz ołowiu to nawet w lutowiu nie ma a i w amunicji strzeleckiej chcą zabronić.

Zaloguj się aby komentować

Jak Henry Cavendish zważył Ziemię
Był już późny wieczór i w pokoju panował półmrok. Henry Cavendish dziarskim, mimo przeżytych sześćdziesięciu siedmiu lat, krokiem przechadzał się tam i z powrotem. Czuł się bardzo dobrze wśród niczym nie zmąconej ciszy. Obecność ludzi i gwar rozmów męczyły go zawsze. Zawsze był samotnikiem i na nic nie zamieniłby dni i tygodni całych spędzonych nad obmyślaniem nowych doświadczeń, a potem wykonywaniem eksperymentów. Pasją jego życia była chemia. Chemia i związane z nią doświadczenia. To one są przecież motorem posuwającym nieustannie wiedzę człowieka o otaczającym go świecie naprzód, ku nowym odkryciom. O sławę nie dbał, nie zamierzał nawet publikować wyników swoich prac. Ważne było dlań tylko wykonywanie doświadczeń.
Właśnie niedawno zapoznał się Cavendish z opisem ciekawego eksperymentu. Już w trakcie czytania uczony wiedział. że musi ten opis wykorzystać. Zważyć Ziemię. To przecież wymarzone dla niego zadanie. Nieważne, że odmienne od jego chemicznych doświadczeń, wymaga przecież nie mniejszej niż one dokładności.
W niedługim czasie potrzebna aparatura była gotowa. Cavendish, stojąc teraz w progu sąsiedniego pokoju, przyglądał się jej z takim zainteresowaniem, Jakby widział ją po raz pierwszy. Był wyraźnie zadowolony ze swego dzieła. „A więc już jutro będzie można przystąpić do pomiarów" -- pomyślał. Przygładził dłonią siwe włosi zamykając starannie drzwi laboratorium przeszedł do jadalni.
Było już dawno po kolacji, ale Henry Cavendish nadal siedział w jadalni. Przyćmione światło i wygodny miękki fotel skłaniały do zadumy. Niemłody już uczony rozmyślał swym rodaku. sir Newtonie i jego prawie powszechnego ciążenia. To dziwne, ale przecież nawet jego lewa ręka przyciąga prawą, choć tak małą siłą, że jej się w praktyce nie odczuwa. Tak samo, gdyby wziąć ciężarek o pewnej masie, to Ziemia przyciąga go z siłą, jaką można zmierzyć za pomocą wagi sprężynowej. Siła ta będąca niczym innym jak tylko ciężarem odważnika, zależy od masy ciężarka i całej Ziemi, od odległości środków ich mas i od stałego współczynnika. Właśnie ten współczynnik był przedmiotem zainteresowania uczonego. Znając jego wartość. a ponadto siłę przyciągania przez Ziemię dowolnego odważnika (czyli jego ciężar) oraz jego masę i odległość od środka Ziemi — będzie mógł wyznaczyć masę planety. Będzie mógł niejako zważyć Ziemię.
Nazajutrz dzień wstał ciepły i słoneczny. To dobry znak. Ładna pogoda napełniała Cavendisha zapałem do pracy. Już o świcie uczony był w laboratorium. Chciał jeszcze raz wszystko sprawdzić. Nie lubił niespodzianek, a właściwa mu sumienność była pod tym względem jego wielkim sprzymierzeńcem. Teraz w świetle dnia aparatura wypełniająca pokój zdawała się tylko czekać, aż uczony ją uruchomi. Tymczasem raz jeszcze jego spokojny wzrok błądził po dźwigniach, drutach i innych częściach aparatury.
Komuś. kto zobaczyłby tę dziwną konstrukcję po raz pierwszy, na pewno wydałaby się ona niezrozumiała. Ale uczony przemyślał wszystko starannie: pręt z dwoma drutami, na końcach których umocowane są duże kule metalowe; za pomocą układu dźwigni wyprowadzonego do sąsiedniego pokoju można obracać pręt, zmieniając położenie dużych kul względem dwóch innych malutkich kuleczek, umieszczonych z kolei na końcach drewnianego pręta, zawieszonego na długim giętkim drucie. Jeżeli na pręt podziała niewielka nawet siła, to wywoła ona skręcenie drutu, na którym pręt zawieszano. Kąt skręcenia drutu zależy od siły działającej na drewniany pręt, może więc stanowić jej miarę. Znając wartość kąta z odpowiednich pomiarów, uczony będzie mógł łatwo obliczyć siłę, która wywołała takie skręcenie.
Upewniwszy się, że wszystko jest w należytym porządku. Cavendish zamknął laboratorium i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Pomiary są tak dokładne, że jego obecność mogłaby je zakłócić nawet niewielkim podmuchem powietrza. Będzie więc z przyległego pomieszczenia zmieniał za pomocą dźwigni położenie dużych kul względem małych. Dzięki temu zmieniać się będzie, siła z jaką duże ołowiane kule przyciągają małe kuleczki umocowane do drewnianego pręta zawieszonego na drucie. Wywoła to obrót pręta i skręcenie drutu. W ścianie laboratorium umocował uczony lunetkę, za pomocą której będzie mógł śledzić wychylenia przyrządu.
Cavendish ujął długimi palcami uchwyty znajdującej się w sąsiednim pomieszczeniu aparatury i zbliżył twarz do lunety. Nieopodal na biurku przygotował papier do notowania wyników. Po wielekroć zmieniał ustawienie kul, wiele razy działki specjalnej skali przesuwały się w polu widzenia lunety.
Po kilku dniach wytężonej pracy uczony miał już komplet dwudziestu trzech pomiarów. To wystarczy, aby ustrzec się od przypadkowych błędów. Na dalsze próby szkoda było czasu - niewiele już mogłoby płynąć na uściślenie wyników. Przyszedł czas na obliczanie. Mając już współczynnik mógł teraz Cavendish określić z prawa powszechnego ciążenia masę Ziemi. a potem... potem także Księżyca, Słońca i obiegających je planet. Pochylony nad kartkami papieru uczony wypisywał zawrotnie wielkie liczby. Blisko 12 000 000 000 000 000 000 000 000 funtów.
Nawet na nim, przywykłym do ścisłego rozumowania i nie poddającym się łatwo emocji -- cyfra z dwudziestoma czterema zerami wywołała duże wrażenie. A więc tyle wynosi masa Ziemi. Wydała mu się przez chwilę, że nieco mocniej uczuł jej przyciąganie, dzięki któremu tak wygodnie spoczywał w swym głębokim fotelu.
Ale zaraz, ile w takim razie wynosi średnia gęstość naszej planety? Uczony obliczył pospiesznie objętość Ziemi i obliczoną wcześniej wartość masy naszej planety podzielił przez otrzymany przed chwilą wynik. Sprawdził jeszcze dla pewności rachunki. Nie, nie pomylił się. Średnia gęstość Ziemi jest prawie pięć i pół raza większa niż gęstość wody. Ze swych wędrówek geologicznych pamięta, że nie natrafił nigdy na tak ciężkie skały. Widocznie we wnętrzu Ziemi muszą się cięższe niż na jej powierzchni substancje. A może kryje ona w sobie olbrzymie pokłady żelaza?
Henry Cavendish poczuł się zmęczony. Wstał od biurka i udał się na swój codzienny wieczorny spacer. Był rok 1798.
===
Autor: Jerzy Wierzbowski
Źródło: Kalejdoskop Techniki. Nr 2 (190), luty 1973.
27ef13bd-0ed0-4355-8e57-bae6cc775491
Polinik

Od siebie dodam jeszcze, że wartość stałej grawitacji, którą wtedy wyznaczył była tak dokładna (no, może nie była to stała grawitacji w takiej formie jak dziś się stosuje, ale można ją paroma przekształceniami do niej doprowadzić), że zaktualizowano ją dopiero 97 lat później a różniła się zaledwie o 1% od wartości przyjmowanej obecnie.

Zaloguj się aby komentować

Czy flogiston istnieje?
-- Co? Woda zamienia się w ziemię? Nigdy w to nie uwierzę.
-- Ale kiedy ja robiłem doświadczenie. Posłuchaj, Antoni: jeśli ją ogrzać, ale długo, przez pół roku bez przerwy, zamienia się ona w ziemię.
-- Klaudiuszu, mówisz nonsensy. Obaj jesteśmy chemikami -- ja co prawda raczej z zamiłowania, przy moim prawniczym wykształceniu -- ale wiesz przecie, że to niemożliwe, żeby woda zamieniała się w ziemię. Nie żyjemy w czasach alchemików, którzy wierzyli w takie cuda.
-- Antoni , nie mów, że nie jesteś chemikiem. Masz zaledwie trzydzieści dwa lata, a już od siedmiu lat, od 1768 roku, jesteś członkiem Akademii Nauk, właśnie jako chemik. Wiesz, jak cię cenię, ale co do mojego twierdzenia -- zrób doświadczenie, a przekonasz się.
-- Dobrze, zrobimy je razem. Chodź do pracowni.
===
Piękny pałacyk Antoniego Lavoisier w Paryżu mieścił w sobie bogato wyposażone laboratorium chemiczne. Obaj przyjaciele zabrali się do pracy. Lavoisier wybrał wielką butlę, następnie zadzwonił na służącego.
-- Jakubie, przyniesiesz nam tu wiadro wody, najczystszej jaką możesz mieć.
Jakub wyszedł. Lavoisier postawił butlę na bardzo czułej wadze i zapisał jej ciężar. Przyjaciel jego patrzył na to ironicznie.
-- Zawsze jeszcze ważysz wszystkie substancje przy przerabianiu z nimi doświadczeń chemicznych?
-- Zawsze. Waga jest niezbędną pomocą w pracy chemika. Kazałem sobie zrobić bardzo precyzyjną
Wrócił Jakub.
-- To jest woda ze źródła ojców dominikanów, proszę pana, najczystsza woda w całym Paryżu -- objaśnił
Lavoisier nalał wody do butli, napełniając ją do połowy, następnie znów zważył ją wraz z wodą. Zapisał ciężar wody, zamknął naczynie hermetycznie, zważył całość. Wreszcie ustawił naczynie na stojaku nad sześciopłomienną lampką oliwną.
-- Jakubie -- wydał polecenie służącemu -- ta lampka ma się palić bez przerwy dzień i noc, przez pół roku.
Klaudiusz uśmiechnął się ironicznie, z góry przewidując swój tryumf.
===
Po dwudziestu pięciu dniach obaj przyjaciele weszli do pracowni. Lampka paliła się pod butlą; termometr wskazywał 85C ciepła.
-- Jeszcze nie widzę żadnych zmian -- rzekł marszcząc się Klaudiusz.
Lavoisier pochylił się nieco i za pomocą szkła powiększającego obserwował wodę poprzez szkło butli.
-- Mylisz się -- zaopiniował spokojnie -- ta woda nie jest już taka czysta.
-- Pokaż! -- zawołał porywczo Klaudiusz. Pochylił się i patrzył chciwie.
-- Ależ tak! W tej wodzie pływają jakby szarawe listeczki czy płytki. Widzisz, mówiłem ci!
Lavoisier przyglądał się wodzie z niezmąconym uśmiechem.
===
Po stu jeden dniach nie trzeba było szkła powiększającego, aby stwierdzić obecność w wodzie mnóstwa szarawych płytek, proszków, kłaczków.
-- A co? Nie mówiłem, że woda zmienia się w ziemię? -- tryumfował Klaudiusz.
Antoni spokojnie zabrał się do pracy. Trwała ona parę godzin. Zgasił lampkę, następnie zważył całą butlę wraz z zawartością. Waga tej całości nie zmieniła się. W tej sposób dowiódł, że nic z zewnątrz nie dostało się do butli, ani też nie ubyło. Zlał w kryształowy flakon wodę wraz z zawartością. Zważył pozbawioną wody butlę; okazało się, że straciła na wadze 17,4 grama. Wodę zlaną do flakonu poddał wyparowaniu. Na dnie pozostał wówczas wysuszony tajemniczy proszek szarawej barwy. Ważył on dokładnie 17,4 grama, czyli tyle, ile ubyło z wagi naczynia. Proszek ten nie był ziemią powstałą z wody; był wynikiem rozpuszczania się szkła butli pod wpływem długotrwałego ogrzewania szkła w wodzie. Klaudiusz stał zadumany, patrząc na pozbawiony tajemniczości proszek.
-- Przekonałeś mnie, Antoni. Istotnie, to nie jest ziemia. Podziwiam twoją jasną, dokładną metodę pracy.
A po chwili dodał z uśmiechem:
-- Przekonałeś mnie jeszcze o drugiej rzeczy.
-- A jakaż jest ta druga? -- zdziwił się Lavoisier.
-- Że waga jest niezbędnie chemikowi potrzebna.
Teraz zadumał się Lavoisier.
-- Tak czasem jednak przyczynia się do powstawania zagadek, które trudno wyjaśnić, nie narażając się zwolennikom jakiejś utartej teorii.
-- Zagadek? Nie rozumiem cię, Antoni.
Lavoisier zwrócił ku niemu swą piękną twarz.
-- Powiesz mi, Klaudiuszu, co to jest flogiston?
-- Flogiston? Ależ wszyscy to wiem. Jest to pierwiastek palny, składnik każdego ciała, które da się spalić. Jedne ciała zawierają go więcej, więc palą się lepiej, inne zawierają go mniej i palą się gorzej. Jest to teoria uczonego niemieckiego Stahla, ma już przeszło sto lat i doskonale wyjaśnia proces spalania.
-- Powiadasz, że doskonale wyjaśnia? Hm… W takim razie odpowiedz mi na kilka pytań. Każde ciało palne jest więc całem złożonym: składa się bowiem z materii zasadniczej -- tak ją nazwijmy -- i z flogistonu, czy tak?
-- No oczywiście.
-- Gdy ciało się pali, wydobywa się z niego flogiston, przetwarzając się w światło i ciepło, czy tak?
-- Tak.
-- Ciało spalone flogistonu więc już nie posiada?
-- Ależ oczywiście, o co ty mnie pytasz, Antoni!
-- Każdy metal, jako palny, jest związkiem niepalnych ziem i flogistonu, czy tak? Wobec tego, jeśli spalimy metal, to flogiston się ulotni, a pozostanie sam ziemia?
-- No tak, tak.
-- W takim razie metal powinien być cięższy od ziemi, bo metal to jest -- sam metal plus flogiston, a ziemia tego flogistonu już nie posiada?
-- No, tak, tak… Nie, zaczekaj, to właśnie metal z flogistonem jest lżejszy od ziemi. Dziwne.
-- Właśnie, dziwne. Ale dlaczego tak jest? Przecież niepalna ziemia już jest pozbawiona flogistonu, to ona powinna być lżejsza?
-- Doprawdy, Antoni… Nie, ziemia metalu jest na pewno cięższa od samego metalu, choć nie zawiera flogistonu… Nie wiem już doprawdy, co o tym myśleć. Ale przecież flogiston…
-- Zostawmy flogiston na razie w spokoju, Klaudiuszu. Mnie się zdaje, że prosty rozum dyktuje. Iż jeśli ziemia jakiegoś metalu jest cięższa niż sam metal, to z niej chyba nic nie ubyło, a raczej przybyło…
-- Przybyło? Ależ Antoni, przecież ubyło! Flogiston ubył!
-- Zostawże ten flogiston w spokoju. Podejrzewam, że on wcale nie istnieje.
-- Mój drogi, nie pojmuję cię. Przecież cały świat uznaje jego istnienie za pewne…
-- Ja nie. Ale pomówmy o czym innym. Czy wiesz, że uczony angielski, Priestley, potrafi wytwarzać nowe powietrze, znacznie lepsze do oddychania niż to zwykłe, wypełniające na przykład ten pokój?
-- Tak, wiem. Otrzymuje je w butli, przez podgrzewanie ziemi rtęciowej.
-- Otóż to nowe powietrze jest tak całkowicie pozbawione flogistonu, że gwałtownie odbiera flogiston palącym się ciałom, co objawia się w ten sposób, że te ciała palą się w nowym powietrzu niezwykle silnie. Zastanawiam się…
Znakomity chemik milczał, zasłoniwszy dłonią oczy. Wreszcie rzekł:
-- Nie wiem jeszcze na pewno… Trzeba robić doświadczenia… To są jeszcze takie nie sprawdzone przypuszczenia…
-- Ale o co wreszcie chodzi?
-- Zastanawiam się, czy to gwałtowne palenie się nie jest w jakimś związku z tym, że spalone ziemie są cięższe niż metale. Chyba tym razem też waga nam pomoże. Chodź, Klaudiuszu, zrobimy nowe doświadczenie.
Nowe doświadczenie było proste i przejrzyste, jak wszystkie doświadczenia znakomitego chemika. Najpierw Lavoisier wziął pewną ilość ziemi rtęciowej, zważonej dokładnie i ogrzał ją. Przy ogrzewaniu zaczęło się z niej wydzielać "nowe powietrze", które Lavoisier zbierał w zamknięte naczynie. Następnie zważył otrzymane powietrze i ogrzaną ziemię rtęciową. Waga ich zgadzała się oczywiście z wagą wziętej do doświadczenia ziemi rtęciowej. Z kolei doważył pewną ilość opiłków cynowych a następnie spalił je w naczyniu z "nowym powietrzem". Otrzymał w ten sposób ziemię cynową. Zważył i ten produkt. Wtedy ukazało się jasno, że podgrzana ziemia rtęciowa stała się lżejsza -- o tyle gramów, o ile stała się cięższa ziemia cynowa.
Obaj chemicy spojrzeli na siebie, przejęci głęboko tym faktem.
-- A więc nowe powietrze, które odłączyło się od ziemi rtęciowej, pozostawiając samą rtęć, połączyło się przy spalaniu z cyną, tworząc ziemię cynową. Zastanawiam się, czy nie można by tego procesu odwrócić i przez ogrzewanie ziemi cynowej otrzymać to nowe powietrze, a przez spalanie rtęci w nim znów otrzymać ziemię rtęciową -- rozmyślał głośno Lavoisier.
-- Ale to nowe powietrze! To nowe powietrze łączy się z się z metalem spalanym i dlatego metal tworzy po spaleniu ziemię metalu! A ziemia metalu musi być cięższa niż sam meta, bo przecież powiększa jej ciężar! Antoni, jesteś genialny!
-- A co z flogistonem?
-- Nie ma go! Nie istnieje!
===
Doświadczenie to powtarzał Lavoisier po wielokroć. Opanowawszy już metodę otrzymywania "nowego powietrza" -- które my dziś nazywamy tlenem -- spalał w nim różne metale -- i zawsze otrzymywał w rezultacie ziemię tego metalu -- tak w owym czasie nazywano tlenki metali. Ziemia metalu była z reguły cięższa od wziętego do doświadczenia metalu dokładnie o tyle, ile ważyło użyte do doświadczenia "nowe powietrze". Wyprowadził więc z tych doświadczeń kilka wniosków.
Po pierwsze ciało, które nie da się rozłożyć na ciało prostsze jest pierwiastkiem.
Po drugie "nowe powietrze" jest jakimś nie znanym dotychczas pierwiastkiem.
Po trzecie spalanie każdego ciała jest niczym innym jak łączeniem się tego ciała z nowym pierwiastkiem.
Antoine Laurent dokonał jeszcze wielu odkryć w dziedzinie chemii; to on ustalił skład powietrza, dokonał analizy wody, którą jeszcze wówczas uważano za ciało proste. Można go nazwać twórcą podstaw nowoczesnej chemii. Gdy zginął na gilotynie za panowania Terroru w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej w roku 1794, nie miał jeszcze 51 lat.
===
Autor: Hanna Korab
Źródło: Horyzonty Techniki dla dzieci. Nr 6 (122), czerwiec 1967.
b07880e5-0094-444f-9d43-11b94251e34a
Polinik

@BastianObsztyfitykultykiewicz Jak będzie pozytywny odzew to czemu nie. OCR słabo sobie radzi ze starym krojem czcionki w dodatku na zbrązowałym papierze, więc dużo poprawiania z palca, ale parę teksów mam zarchiwizowanych.

Pumeks

@Polinik czyli jak dzisiaj u lewarków i tych z durszlakami xD

Chryzyp

To jest po prostu piękne! Zdaję sobie sprawę, że cała narracja została uproszczona bo to krótki tekst z pisma kierowanego do młodszego odbiorcy, ale i tak uważam, że przedstawiony tutaj analityczny sposób myślenia Antoniego Lavoisier jest absolutnie zachwycający!

Zaloguj się aby komentować

Caesium

Jaka jest nazwa tego wydarzenia? By znaleźć sobie w sieci, nie mam fb

Polinik

@Caesium

10 strzałów z okazji Dnia Niepodległości!


Szczegółowe informacje

UWAGA! Tak jak w zeszłym roku tak i w tym wielkie wydarzenie dla każdego!


10 strzałów za 0 zł dla pierwszych 200 uczestników!


Kolejni zawodnicy koszt jedynie 20 zł.


Przyjdź między 12:00 a 21:00 11 listopada na strzelnicę Klubu Strzelających Inaczej ul. Zawodników 1 w Gdańsku. Wystrzel 10 strzałów z pistoletu na zawodach strzeleckich i wygraj nagrody!


Do tego poczęstunek, możliwość zobaczenia wielu typów różnej broni, nauka bezpiecznego posługiwania się pistoletem oraz poznanie podstaw pierwszej pomocy.


Impreza organizowana przez Klub Strzelających Inaczej we współpracy z Pomorskim Stowarzyszeniem Aktywności Terenowej PSAT.


Zawody są dofinansowane programem Pro defensione, pro historia - wspieramy oddolne inicjatywy historyczne, patriotyczne i proobronne dla Polski - II edycja na lata 2022-23 ze środków Narodowego Instytutu Wolności - Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego w ramach Rządowego Programu Funduszu Inicjatyw Społecznych NOWEFIO na lata 2021-30.

6763f228-41dc-4a8c-8e5e-ae64fd004e1e

Zaloguj się aby komentować

Jakby ktoś zastanawiał się, co się dzieje z pociskiem, którym strzela się do metalowych celów.
Na foto widać - rozpadają się na drobne kawałki, które poruszają się równolegle z powierzchnią płyty, z dość dużą prędkością. Płyta ze zdjęcia przyjęła około 1k strzałów w ciągu 2h, pod nią odłamki wyryły parocentymetrowej wielkości rowek w ziemi.
Dlatego też pomysł, żeby zrobić kamizelkę kuloodporną z samej blachy jest złym pomysłem - odłamki rozoraja szyję, dlatego jeśli stosuje się metalowe płyty - wkładki muszą być w jakiejś kamizelce, która wyłapie odłamki.
60d7a538-f6c1-4563-81b3-af142be6c2aa
TrzymamKredens

@Polinik omnis arma zrobił film o odłamkach, jak ktoś nie widział niech sobie obejrzy


https://www.youtube.com/watch?v=ZWP-UL8vx-I

Pouek

@Polinik nie tyle rozchodzi się o kamizelkę, co o "kanapkę" z różnych wkładów - w tym wypadku obok płyt stalowych powinny siedzieć w kamizelce jeszcze wkłady aramidowe

Polinik

@Pouek to wiadomo. Mi bardziej chodziło o pomysły typu Marty McFly - ktoś w razie awaryjnej bierze blachę, przyczepia ją na klatę i myśli, że to styknie. Czyli sytuacja, że ochrona balistyczna polega na przejęciu energii pocisku na blachę a nie np na zrywaniu kolejnych włókien kevlaru czy kruszeniu warstw wkładów ceramicznych.

Zaloguj się aby komentować

Wokoło jeżyły się posępne, groźne, poszarpane góry sycylijskie, tylko w kierunku północnym wiodła łagodnie wznosząca się przełęcz. U podnóża przejścia mały obóz grecki był prawie niewidoczny wśród skał.
-- Bogowie jedni wiedzą, którędy oni nadejdą -- mówił monotonnie jakiś głos.
-- Może tędy, a może pójdą na Akragas. Jeżeli cała armia kartagińska zwali się na nas, nie utrzymamy się. Zginą Syrakuzy, nasza piękna, mądra ojczyzna.
-- Po to tu jesteśmy, żeby ich powstrzymać -- odrzekł drugi głos, młodszy i energiczniejszy.
-- Taką garstką ich nie powstrzymamy. Przejdą po nas i zdobędą przełęcz. Żebyśmy to chociaż mogli zawiadomić naszych, że Kartagińczycy idą tędy!
-- Rozpalimy ognie na górach -- nasi domyślą się, co to znaczy -- wtrącił ktoś trzeci.
-- Ba! Ale czego się domyślą? Czy że idzie tędy mały oddział kartagiński czy że sam Barkas z całą potęgą? I co my mamy robić: ginąć do ostatka czy raczej cofnąć się za góry? Na Zeusa! Miło jest ginąć za ojczyznę i będę walczył za nią -- ale wolałbym wiedzieć, że moja śmierć przyda się na coś.
Stojący w cieniu skał dwaj mężowie przesunęli się dalej. Gdy nieco odeszli, młodszy i wyższy z nich mruknął:
-- Wierzę w twój wynalazek, Charyklesie -- byłeś przecież uczniem wielkiego Pitagorasa -- ale kończ go szybko, bo istotnie Kartagińczycy mogą nadejść lada dzień.
-- Wszystko jest już prawie gotowe, Ajgistosie. Dziś w nocy wyślę syna do głównego obozu. Pójdź ze mną.
Namiot uczonego Charyklesa stał obok namiotu wodza, ale był od niego znacznie obszerniejszy. W świetle kaganków oliwnych kręciło się tu kilku niewolników, dokonując jakichś prac wyglądających na stolarskie, bo ziemia była zaśmiecona wiórami. Po środku namiotu rzucały się w oczy dwa wielkie naczynia gliniane w kształcie walca na nóżkach. Były one jednakowe. Wysokość każdego z nich równała się wysokości dziesięcioletniego chłopca. Dno każdego z walców posiadało okrągły, nieduży otwór, ściśle w tej chwili zatkany drewnianym kołkiem. Ajgistos oglądał w milczeniu oba walce,
-- Dużo trudu kosztowało przewieźć je tu w całości -- mruknął -- Przez te góry…
-- A teraz popatrz na to, Ajgistosie.
To, co wskazywał Charykles, było to jakby denko drewniane. Niewolnicy opiłowywali je dopasowując do otworu walca: widać było, że ma ono zupełnie swobodnie poruszać się wewnątrz naczynia. W środku denka był osadzony długi drewniany pręt, którego powierzchnię podzielono poprzecznie na 24 pola, zaopatrzone w napisy.
-- A tu robimy drugie denko do drugiego walca. O, właśnie mój syn maluje na pręcie napisy. Glaukosie -- zwrócił się do młodego, może piętnastoletniego chłopca -- czy sprawdziłeś długość obu prętów i odległości napisów od wierzchołka?
-- Sam sprawdzałem po kilkakroć, ojcze. Oba pręty o włos nie różnią się między sobą.
Ajgistos wziął do ręki pręt, na którym jedne nad drugimi wysychały napisy robione przez Glaukosa, i odczytywał je:
-- "Mały oddział kartagiński idzie na nas". "Cała armia kartagińska uderza tędy". "Starajcie się utrzymać swoją pozycję". "Uderzajcie natychmiast na nieprzyjaciela". "Cofnijcie się za przełęcz". "Wycofajcie się i połączcie z naszymi". "Wysyłamy wam małą pomoc". "Wysyłamy wam człowieka z rozkazami".
-- To chyba wszystko -- mruknął Ajgistos -- Aha, dodaj jeszcze, Glaukosie, na obu prętach: "Uderzajcie na wroga niezależnie od jego liczebności". Może i taki rozkaz król będzie chciał wydać.
Osadzono drugi pręt w denku. Charykles jeszcze raz z całą dokładnością zmierzył średnice obu denek, wysokość prętów, odległości napisów do wierzchołka. Wszystko było w porządku: stały przed nim dwa identyczne przyrządy.
-- A więc Glaukosie, synu mój, natychmiast wyruszysz w drogę i zawieziesz jeden z tych walców do obozu króla naszego, Gelona. Wodę tam znajdziecie, prawda? Ustaw go blisko najwyższego szczytu i stróżuj przy nim każdej nocy od zmierzchu do świtu, tak jak cię nauczyłem.
Dwaj niewolnicy wynosili ostrożnie walec owinięty w miękki materiał i umieszczali go na ośle. Inni zabrali się do opakowania drugiego walca. Charykles to zauważył. 
-- Nie, nie, ten drugi walce tu pozostaje. Ustawicie go na wzgórzu, które wam wskażę.
===
Stało się tak, jak rozkazał Charykles: jeden walc został wywieziony przez Glaukosa do głównego obozu króla Syrakuz, Gelona, nad rzekę Himerę, drugi zaś ustawiono u zbocza najwyższego wzgórza nad przełęczą, której miał bronić Ajgistos. Naczynie napełniono pod wierzch wodą i przykryto denkiem, które unosił się na wodzie. Wysoko sterczał z denka w górę pręt z napisami. Kilku żołnierzy trzymało stale straż przy tym zagadkowym urządzeniu. W pobliżu biło źródełko wody.
Minęło kilka dni. Nadchodził właśnie wieczór i słońce zachodziło z wolna poza poszarpane skały, gdy z doliny przygalopowali trzej wysłani na zwiady Grecy. Zatrzymali się przed namiotem Ajgistosa i wódz wyszedł do nich.
-- Idą. Cała armia kartagińska -- mówili gorączkowo. -- O pięćdziesiąt stadiów stąd, w dolinie Autymajonu rozłożyli się na noc. Rano pewno uderzą na nas.
Zmrok zapadał szybko. Wokół namiotu wodza zebrali się żołnierze słuchając nowik, czekając na rozkazy Ajgistosa. Lecz ten rozejrzał się.
-- Charyklesie!
-- Jestem, wodzu. Idziemy na wzgórze. Wy dwaj -- wskazał palcem niewolników -- idziecie z nami. Weźcie zapalone pochodnie i wiadra.
Mała grupka szybko podążyła w górę i dotarła do miejsca, gdzie na zboczu wzgórza warta czuwała przy naczyniu. Charykles sprawdził poziom wody w walcu: było jej pełno.
Natenczas chwycił płonącą pochodnię z rąk niewolnika, stanął na samym szczycie i zaczął zataczać ogniste kręgi. Pochodnia płonęła jasno. Przy naczyniu z wodą czuwał Ajgistos.
-- Jest! -- krzyknął Charykles.
Daleko, daleko na oddalonym szczycie ukazało się drugie takie światło. Tam też ktoś robił koła zapaloną pochodnią.
-- Widzą nas już! Odkorkować!
Podał pochodnię niewolnikowi, który zbiegł z nią na dół. Na szczycie zaległy ciemności. Charykles stanął przy walcu. Woda uchodziła z niego powoli, wraz z obniżaniem się jej poziomu denko z prętem coraz bardziej opadało w naczyniu. Przy świetle pochodni uczony śledził powoli zanurzające się napisy na pręcie. W pewnym momencie krawędź walca wypadła na jednym poziomie z linią, nad którą był napis "Cała armia kartagińska uderza na nas". Krzyknął:
-- Zakorkować!
I skoczył znów na górę z pochodnią, dając w ten sposób znać swojemu synowi w obozie Gelona, że i on powinien zatkać swój walec. W tej samej chwili błysnęło światło na tamtej górze.
Charykles zszedł na dół.
-- Potwierdzili tym światłem, że otrzymali wiadomość. Teraz my czekamy na wiadomość od nich. Sykelu -- zwrócił się do niewolnika -- trzeba znów dolać wody do pełna.
Denko drewniane wraz z sterczącym prętem ponownie uniosło się w górę i pływało po powierzchni. Charykles wszedł na szczyt i ukrywszy niewolnika z pochodnią z załomie skał czekał wśród ciemności, wytężając wzrok w stronę wzgórz na Himerą. Czekał niedługo.
-- Ajgistosie, widzę światło!
Chwycił z rąk niewolnika pochodnię i zaczął nią wywijać, dając w ten sposób znak, że jest gotów do odbioru wiadomości. Nagle krzyknął::
-- Schowali światło! Odkorkować!
Niewolnik ze światłem ukrył się. Charykles wytężał wzrok w kierunku wzgórz na Himerą. Słychać było plusk wody uchodzącej z walca. Krzyknął znowu:
-- Jest światło! Zatkać!
Niewolnik na górze powiewał pochodnią na znak, że wiadomość została odebrana. Charykles zbiegł do walca. Pręt z napisem był znacznie zanurzony w naczyniu; krawędź naczynia odcinała linię, nad którą w świetle pochodnie odczytali:
"Idziemy z całą armią wam na pomoc".
===
Wywiadowcy kartagińscy dobrze pracowali. Wiedzieli oni -- i donieśli o tym swemu wodzowi -- że przez góry prowadzi wygodna przełęcz, strzeżona przez garstkę Greków. Jeśli udałoby się przejść tą przełęczą -- można by zaatakować wojska greckie od strony, od której nie spodziewały się napaści, bo od wnętrza lądu. Należy tylko otoczyć mały oddziałek grecki i wyciąć wszystkich, aby wieść o pochodzie Kartagińczyków przez góry nie dotarła do króla Syrakuz, Gelona.
Wczesnym rankiem napastnicy uderzyli do boju. Jakież było ich zdumienie, gdy okazało się, że naprzeciw nich stoi nie mały oddział grecki, a cała armia Gelona!
Kartagińczycy przegrali bitwę i wojnę. Zaledwie szczątki ich powróciły na rodzinny brzeg afrykański. Nigdy nie mieli się dowiedzieć, że do ich przegranej przyczynił się owoc geniuszu greckiego -- pierwszy na świecie telegraf.
Bo telegraf, słowo greckie, oznacza -- pisanie na odległość.
===
Autor: Anna Osińska.
Źródło: Horyzonty techniki dla dzieci. Nr 1 (57), styczeń 1962.
bf2184be-5983-4052-bd3e-1e7499b7f41b

Zaloguj się aby komentować

A wiecie, że ta książka to nie fejk?
Ale jest marna, poza memiczną okładką nie reprezentuje sobą nic ciekawego.
cc9de343-beb5-485d-bee5-aba59a73ddbb
Ganiu

@Polinik z tako optyko to możesz sie co najwyżej na strzelnicy wypierdolić i kogoś zabić ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Jak się sprawuje? Trzyma zero?

Polinik

@Ganiu trzyma. Na Lekkiej Piechocie dużo osób miało Ohhunty i Victopticsy I dawały radę. A tam sprzęt jest ostro katowany.

Ganiu

@Polinik lepszej recenzji mi nie potrzeba

Zaloguj się aby komentować

Poprzednia