#tikutak #hobby #ciekawostki #zegarki #gruparatowaniapoziomu #pokazmorde
No witam.
Śledzących moje wpisy pozdrawiam serdecznie i przepraszam za długą przerwę, wiele rzeczy złożyło się na taką sytuację.
Już przejadł mi się „Poljot”, ale trzeba byłoby konsekwentnie przejść przez jego historię, żeby pójść dalej. Zatem, dziś nieco lżejsza lektura: zemsta Miodomira.
Pierwszymi moimi zegarkami zapamiętanymi z dzieciństwa były poniewierające się w szpargałach „Cyma” i „Zaria”, dziadkowy „Wostok” i babcina „Sława”, coś nieokreślonego, noszone przez tatę (okazało się, że to „Mir”) i „Czajka” mojej siostry. Wszystkie te zjawiska opiszę w przyszłości. Natomiast pierwszym moim własnym zegarkiem był „Poljot” budzik, otrzymany w 1986 r. z okazji Komunii jako prezent.
O „Poljocie” jako fabryce i marce już pisałem. 1. Moskiewska Fabryka Zegarków im. Kirowa, Orderu Lenina (tak brzmiała jej pełna nazwa po II WŚ) produkowała kilkanaście różnych marek. Samą fabrykę i całą jej produkcję (poza brandami eksportowymi i militarnymi), po locie Gagarina w Kosmos przemianowano na „Poljot”. Jednym z wytwarzanych tam czasomierzy był mechaniczny naręczny zegarek z budzikiem o nazwie „Signał”, który również stał się „Poljotem”.
Używał zaadaptowanego mechanizmu szwajcarskiego AS1475, a jak już wspominałem, produkowano go na zachodnim sprzęcie po przeszkoleniu przez Francuzów. Jakim cudem ta myśl techniczna zawędrowała na Wschód – nie mam pojęcia; domyślam się, że być może skopiowano całość po upłynięciu czasu ochrony patentowej. Faktem jest, że jakieś 5 lat po wprowadzeniu konstrukcji przez fabrykę A. Schild, Ruscy mieli ją już u siebie pod oznaczeniem 2612. Zasada była prosta: werk posiadał drugą koronkę do nakręcania sprężyny budzika, sprzężonego z zasadniczym mechanizmem zegarka. Jak działa budzik chyba nie potrzeba opisywać; tutaj młoteczek uderzał w trzpień po wewnętrznej stronie dekla, dając kilkunastosekundowy sygnał dźwiękowy podobny do brzęczyka. Był to jedyny radziecki zegarek naręczny z budzikiem, produkowany przez blisko 30 lat. Mój sikor był jedynym takim w podstawówce, zresztą przez całe dzieciństwo nie widziałem podobnego. Jest w wersji eksportowej, opisany „łaciną”, z klasyczną, czarno – białą tarczą i chromowaną kopertą oraz bransoletą (zrobiła się za ciasna i wymieniłem na pasek). Za bardzo go nie szanowałem; był normalnie noszony, a mojej mamie przez pewien czas służył jako budzik do porannego wstawania, zatem był to przede wszystkim przedmiot utylitarny. Wydawało mi się, że długo to trwało, ale w sumie nosiłem go może 4 – 5 lat, zanim poszedł do szuflady, zastąpiony Wostokiem. Potem jeszcze, w ramach głupoty, zdjąłem mu tarczę (podczas tych prób poległa wskazówka i pogięła się druga, przy czym źle ją obsadziłem). Zapytany na ulicy „która godzina?” odpowiedziałem: „wpół do ósmej....nie, wpół do siódmej....nie! Wpół do ósmej!!!”. Ale wszystko udało się odtworzyć. Serwis wykonał profesjonalny zegarmistrz.
Na jednym ze zdjęć #pokazmorde jest z dnia komunii właśnie w chwili oględzin zegarka w towarzystwie brata i cioci. Siedzimy i ani tamtemu mnie nie przyszło do głowy, że z winogron rosnących za moimi plecami za 30 lat będę pił niezgorsze, samodzielnie zrobione wino, a tuż obok będzie stała w przyszłości moja niewielka pasieczka, po której hulał będzie – zadomowiony w jabłonce po prawej stronie zdjęcia - MIODOMIR...
Miodomir został powołany celowo i niebacznie, na moje wyłączne pszczelarskie potrzeby i – niestety – ku późniejszemu utrapieniu. Jakie potrzeby, zapytacie? Otóż dawniej, w czasach, gdy na płocie otaczającym toczek zawieszało się zwierzęcą czaszkę jako ochronę od uroków i złego spojrzenia, każdy pasiecznik posiadał – lub przynajmniej chciał mieć – swojego prywatnego diaboła. Ten ogarniał mu najważniejsze sprawy, pilnował interesu i pomagał w zamian za karmienie. We wspomnieniach jako rzecz normalna i pospolita istnieją różne fantastyczne stworzenia, jak np. nieokreślone „coś”, pasiecznik czy rojnica, które - obłaskawione, trzymane i karmione - sprawiały, że pszczelarzowi się „darzyło”. Ten i ów wystawiał na strychu garnczek z niesoloną kaszą (niesoloną, bo sól święciło się na Wielkanoc, więc szkodziła wszelkiemu czarowi), albo na pasieczysku umieszczał kubek z namoczoną w mleku bułką – i jakoś to szło.
Pszczelarz był tym, który miał Wiedzę, Umiejętność pracy z pszczołami, co dla postronnych było rzeczą osnutą aurą niesamowitości, „poznania”, świętości i magii, ale też obłaskawienia i używania do pomocy....innych istot. Pszczelarstwo, poza prozaicznym zyskiem z miodu i wosku, było Sztuką, stanięciem między sacrum (bo pszczoła była bożą istotą i w ludowych podaniach otaczano ją szacunkiem) a profanum, między ludzkim i nie-ludzkim światem, między tym, co znane i co niepojęte.
Miodomir potrzebował zatem swojego czasu i odpowiednich okoliczności. Na początku była historia opowiadana przez wujka Romka o jego sąsiedzie, który to wcale nie tak dawno, może 30 lat temu, miał swojego diabła. Stawiał mu miskę kaszy w pustym ulu – ot, taki folklor – i ja to miejsce kiedyś przy okazji pokazałem moim dzieciom.
Ja również pewnego wieczora, powróciwszy ze dwora, zasępiłem czoło i stwierdziłem, że „coś....chyba....”, nie dopowiadając najważniejszego. Raz, drugi i dziesiąty, zamyślony i mimochodem, mruczałem do siebie, że „tak jakby...” i „chyba coś jest...”. A w międzyczasie serwowałem dzieciom opowieści z życia dawnych pszczelarzy, jak to sobie gospodarzyli, pracowali....i oczywiście, jakich mieli pomocników. Na tym etapie pokazałem im dziuplę w jabłonce, która nie spodziewając się takiego zainteresowania, dochodziła swoich lat, dostarczając mi próchna do podkurzacza. Z dużym zainteresowaniem wspólnie ją obejrzeliśmy, przy czym dzieliłem się refleksją, że nadawałaby się na mieszkanie dla skrzata, chałupa jak się patrzy, pewnie tam się jakiś urządził, cwaniak, chytrus jeden. No i tak jakoś samo z siebie wyszło, że w dziupli starej jabłonki „coś mieszka”. Skoro jest, to jakoś trzeba to nazwać – w szybkim konkursie zwyciężył właśnie MIODOMIR. Od tej pory stał się on pełnoprawnym elementem codziennych zajęć.
Zaczęło się obłaskawianie Miodomira, żeby pomagał przy pszczołach. Chodziliśmy z dziećmi do dziupli powiedzieć mu „cześć” („wy k...wa normalni jesteście?” - pytał mój brat), znalezione piórka, w geście przyjaźni, ofiarowaliśmy Miodomirowi na pierzynę (nie zostały przyjęte – no ale przecież lato, ciepło, a może to jest skrzat z długą brodą, którą się przykrywa...). Przez żołądek do serca, więc częstowaliśmy go malinami i porzeczkami (nie lubił ich, huncwot, a tyle tego dostawał, że przetwory mógł z powodzeniem robić), zatem trwały poszukiwania odpowiedniego jadła. Łupina włoskiego orzecha z kaszą i – jakże by inaczej – miodem, zniknęła w całości, musiałem na gwałt dorabiać „naczyń”, taki miał spust, i napychaliśmy go kluchami, kaszą i czym tam jeszcze. Łykał wszystko bez popitki. Możecie się śmiać: raz i drugi, w pniu spróchniałym aż do korzenia, coś mignęło mi przez ułamek sekundy. Miodomir zadomowił się zatem na dobre.
Ale czego też on nie wyczyniał! Przychodząc do domu spodziewałem się pytań: „tata, a Miodomir psoci?”. Psocił, psocił, ladaco, i to jak jeszcze! Opowiadaniom nie było końca: jak to daszek na ulu był przekrzywiony, pewnie ktoś go ruszył, a może nawet po nim tańcował!? To i owo mi zginęło, pewnie hultaj Miodomir schował. Spod rąk znikały mi ramki, a znajdowałem je w drugim kącie pasieki – no kto je tam zaniósł? - wiadomo... Gdy miałem publikę, pukałem uprzejmie w pień i nie szczędziłem gorzkich słów prawdy, gróźb i dydaktycznych połajanek, lądujących w głębi jabłonkowej dziupli. Obiecywałem przetrzepanie skóry przy najbliższej okazji. Oj, nasłuchał się on ode mnie, nasłuchał! Ale miarka się przebrała, gdy zginęła mi szczotka pasieczna. Jest to jedno z najpotrzebniejszych przy pracy akcesoriów, bez niego jak bez ręki. Chodziłem, szukałem – kamień w wodę! Szczotka przepadła. Trudno! Tak mi odpłacił za strawę, przyjaźń, serce, troskę i wyjątkową tolerancję. Używałem innej, ale tego było za wiele: skończyło się babci s...anie, skończyła się pańska łaska, jedzenia już więcej nie dostał. Drań nie poprzestał na tym, bo różne przedmioty złośliwie nadal ginęły mi podczas pracy, gdy tylko spuściłem z nich wzrok. Korciło mnie – i to jeszcze jak! - żeby podrzucić do dziupli trutkę na myszy, ale raz – jestem miłośnikiem przyrody, dwa – jako stwór magiczny, ani chybi Miodomir nie strułby się, tylko rozzłoszczony odpłaciłby mi w dwójnasób. Uniosłem się zatem honorem. Nie to nie, z kumplowania nici.
Przycichł jakoś, spokorniał, może zrozumiał, a może wyniósł się do innej pasieki?
Po całym sezonie prac, grabiąc jesienią opadłe liście, spostrzegłem szczotkę wetkniętą w niemożliwy sposób między płot, ul i krzak czarnego bzu (który nie bez kozery dawniej potocznie zwano „czarcim zielem”). Jak tam się znalazła, do dziś jest to dla mnie zagadka.
To była ostatnia psota Miodomira.
No witam.
Śledzących moje wpisy pozdrawiam serdecznie i przepraszam za długą przerwę, wiele rzeczy złożyło się na taką sytuację.
Już przejadł mi się „Poljot”, ale trzeba byłoby konsekwentnie przejść przez jego historię, żeby pójść dalej. Zatem, dziś nieco lżejsza lektura: zemsta Miodomira.
Pierwszymi moimi zegarkami zapamiętanymi z dzieciństwa były poniewierające się w szpargałach „Cyma” i „Zaria”, dziadkowy „Wostok” i babcina „Sława”, coś nieokreślonego, noszone przez tatę (okazało się, że to „Mir”) i „Czajka” mojej siostry. Wszystkie te zjawiska opiszę w przyszłości. Natomiast pierwszym moim własnym zegarkiem był „Poljot” budzik, otrzymany w 1986 r. z okazji Komunii jako prezent.
O „Poljocie” jako fabryce i marce już pisałem. 1. Moskiewska Fabryka Zegarków im. Kirowa, Orderu Lenina (tak brzmiała jej pełna nazwa po II WŚ) produkowała kilkanaście różnych marek. Samą fabrykę i całą jej produkcję (poza brandami eksportowymi i militarnymi), po locie Gagarina w Kosmos przemianowano na „Poljot”. Jednym z wytwarzanych tam czasomierzy był mechaniczny naręczny zegarek z budzikiem o nazwie „Signał”, który również stał się „Poljotem”.
Używał zaadaptowanego mechanizmu szwajcarskiego AS1475, a jak już wspominałem, produkowano go na zachodnim sprzęcie po przeszkoleniu przez Francuzów. Jakim cudem ta myśl techniczna zawędrowała na Wschód – nie mam pojęcia; domyślam się, że być może skopiowano całość po upłynięciu czasu ochrony patentowej. Faktem jest, że jakieś 5 lat po wprowadzeniu konstrukcji przez fabrykę A. Schild, Ruscy mieli ją już u siebie pod oznaczeniem 2612. Zasada była prosta: werk posiadał drugą koronkę do nakręcania sprężyny budzika, sprzężonego z zasadniczym mechanizmem zegarka. Jak działa budzik chyba nie potrzeba opisywać; tutaj młoteczek uderzał w trzpień po wewnętrznej stronie dekla, dając kilkunastosekundowy sygnał dźwiękowy podobny do brzęczyka. Był to jedyny radziecki zegarek naręczny z budzikiem, produkowany przez blisko 30 lat. Mój sikor był jedynym takim w podstawówce, zresztą przez całe dzieciństwo nie widziałem podobnego. Jest w wersji eksportowej, opisany „łaciną”, z klasyczną, czarno – białą tarczą i chromowaną kopertą oraz bransoletą (zrobiła się za ciasna i wymieniłem na pasek). Za bardzo go nie szanowałem; był normalnie noszony, a mojej mamie przez pewien czas służył jako budzik do porannego wstawania, zatem był to przede wszystkim przedmiot utylitarny. Wydawało mi się, że długo to trwało, ale w sumie nosiłem go może 4 – 5 lat, zanim poszedł do szuflady, zastąpiony Wostokiem. Potem jeszcze, w ramach głupoty, zdjąłem mu tarczę (podczas tych prób poległa wskazówka i pogięła się druga, przy czym źle ją obsadziłem). Zapytany na ulicy „która godzina?” odpowiedziałem: „wpół do ósmej....nie, wpół do siódmej....nie! Wpół do ósmej!!!”. Ale wszystko udało się odtworzyć. Serwis wykonał profesjonalny zegarmistrz.
Na jednym ze zdjęć #pokazmorde jest z dnia komunii właśnie w chwili oględzin zegarka w towarzystwie brata i cioci. Siedzimy i ani tamtemu mnie nie przyszło do głowy, że z winogron rosnących za moimi plecami za 30 lat będę pił niezgorsze, samodzielnie zrobione wino, a tuż obok będzie stała w przyszłości moja niewielka pasieczka, po której hulał będzie – zadomowiony w jabłonce po prawej stronie zdjęcia - MIODOMIR...
Miodomir został powołany celowo i niebacznie, na moje wyłączne pszczelarskie potrzeby i – niestety – ku późniejszemu utrapieniu. Jakie potrzeby, zapytacie? Otóż dawniej, w czasach, gdy na płocie otaczającym toczek zawieszało się zwierzęcą czaszkę jako ochronę od uroków i złego spojrzenia, każdy pasiecznik posiadał – lub przynajmniej chciał mieć – swojego prywatnego diaboła. Ten ogarniał mu najważniejsze sprawy, pilnował interesu i pomagał w zamian za karmienie. We wspomnieniach jako rzecz normalna i pospolita istnieją różne fantastyczne stworzenia, jak np. nieokreślone „coś”, pasiecznik czy rojnica, które - obłaskawione, trzymane i karmione - sprawiały, że pszczelarzowi się „darzyło”. Ten i ów wystawiał na strychu garnczek z niesoloną kaszą (niesoloną, bo sól święciło się na Wielkanoc, więc szkodziła wszelkiemu czarowi), albo na pasieczysku umieszczał kubek z namoczoną w mleku bułką – i jakoś to szło.
Pszczelarz był tym, który miał Wiedzę, Umiejętność pracy z pszczołami, co dla postronnych było rzeczą osnutą aurą niesamowitości, „poznania”, świętości i magii, ale też obłaskawienia i używania do pomocy....innych istot. Pszczelarstwo, poza prozaicznym zyskiem z miodu i wosku, było Sztuką, stanięciem między sacrum (bo pszczoła była bożą istotą i w ludowych podaniach otaczano ją szacunkiem) a profanum, między ludzkim i nie-ludzkim światem, między tym, co znane i co niepojęte.
Miodomir potrzebował zatem swojego czasu i odpowiednich okoliczności. Na początku była historia opowiadana przez wujka Romka o jego sąsiedzie, który to wcale nie tak dawno, może 30 lat temu, miał swojego diabła. Stawiał mu miskę kaszy w pustym ulu – ot, taki folklor – i ja to miejsce kiedyś przy okazji pokazałem moim dzieciom.
Ja również pewnego wieczora, powróciwszy ze dwora, zasępiłem czoło i stwierdziłem, że „coś....chyba....”, nie dopowiadając najważniejszego. Raz, drugi i dziesiąty, zamyślony i mimochodem, mruczałem do siebie, że „tak jakby...” i „chyba coś jest...”. A w międzyczasie serwowałem dzieciom opowieści z życia dawnych pszczelarzy, jak to sobie gospodarzyli, pracowali....i oczywiście, jakich mieli pomocników. Na tym etapie pokazałem im dziuplę w jabłonce, która nie spodziewając się takiego zainteresowania, dochodziła swoich lat, dostarczając mi próchna do podkurzacza. Z dużym zainteresowaniem wspólnie ją obejrzeliśmy, przy czym dzieliłem się refleksją, że nadawałaby się na mieszkanie dla skrzata, chałupa jak się patrzy, pewnie tam się jakiś urządził, cwaniak, chytrus jeden. No i tak jakoś samo z siebie wyszło, że w dziupli starej jabłonki „coś mieszka”. Skoro jest, to jakoś trzeba to nazwać – w szybkim konkursie zwyciężył właśnie MIODOMIR. Od tej pory stał się on pełnoprawnym elementem codziennych zajęć.
Zaczęło się obłaskawianie Miodomira, żeby pomagał przy pszczołach. Chodziliśmy z dziećmi do dziupli powiedzieć mu „cześć” („wy k...wa normalni jesteście?” - pytał mój brat), znalezione piórka, w geście przyjaźni, ofiarowaliśmy Miodomirowi na pierzynę (nie zostały przyjęte – no ale przecież lato, ciepło, a może to jest skrzat z długą brodą, którą się przykrywa...). Przez żołądek do serca, więc częstowaliśmy go malinami i porzeczkami (nie lubił ich, huncwot, a tyle tego dostawał, że przetwory mógł z powodzeniem robić), zatem trwały poszukiwania odpowiedniego jadła. Łupina włoskiego orzecha z kaszą i – jakże by inaczej – miodem, zniknęła w całości, musiałem na gwałt dorabiać „naczyń”, taki miał spust, i napychaliśmy go kluchami, kaszą i czym tam jeszcze. Łykał wszystko bez popitki. Możecie się śmiać: raz i drugi, w pniu spróchniałym aż do korzenia, coś mignęło mi przez ułamek sekundy. Miodomir zadomowił się zatem na dobre.
Ale czego też on nie wyczyniał! Przychodząc do domu spodziewałem się pytań: „tata, a Miodomir psoci?”. Psocił, psocił, ladaco, i to jak jeszcze! Opowiadaniom nie było końca: jak to daszek na ulu był przekrzywiony, pewnie ktoś go ruszył, a może nawet po nim tańcował!? To i owo mi zginęło, pewnie hultaj Miodomir schował. Spod rąk znikały mi ramki, a znajdowałem je w drugim kącie pasieki – no kto je tam zaniósł? - wiadomo... Gdy miałem publikę, pukałem uprzejmie w pień i nie szczędziłem gorzkich słów prawdy, gróźb i dydaktycznych połajanek, lądujących w głębi jabłonkowej dziupli. Obiecywałem przetrzepanie skóry przy najbliższej okazji. Oj, nasłuchał się on ode mnie, nasłuchał! Ale miarka się przebrała, gdy zginęła mi szczotka pasieczna. Jest to jedno z najpotrzebniejszych przy pracy akcesoriów, bez niego jak bez ręki. Chodziłem, szukałem – kamień w wodę! Szczotka przepadła. Trudno! Tak mi odpłacił za strawę, przyjaźń, serce, troskę i wyjątkową tolerancję. Używałem innej, ale tego było za wiele: skończyło się babci s...anie, skończyła się pańska łaska, jedzenia już więcej nie dostał. Drań nie poprzestał na tym, bo różne przedmioty złośliwie nadal ginęły mi podczas pracy, gdy tylko spuściłem z nich wzrok. Korciło mnie – i to jeszcze jak! - żeby podrzucić do dziupli trutkę na myszy, ale raz – jestem miłośnikiem przyrody, dwa – jako stwór magiczny, ani chybi Miodomir nie strułby się, tylko rozzłoszczony odpłaciłby mi w dwójnasób. Uniosłem się zatem honorem. Nie to nie, z kumplowania nici.
Przycichł jakoś, spokorniał, może zrozumiał, a może wyniósł się do innej pasieki?
Po całym sezonie prac, grabiąc jesienią opadłe liście, spostrzegłem szczotkę wetkniętą w niemożliwy sposób między płot, ul i krzak czarnego bzu (który nie bez kozery dawniej potocznie zwano „czarcim zielem”). Jak tam się znalazła, do dziś jest to dla mnie zagadka.
To była ostatnia psota Miodomira.
A tu Miodomir mieszkał
Zaloguj się aby komentować