Zdjęcie w tle
Mordi

Mordi

Koneser
  • 32wpisy
  • 99komentarzy
146 889,0 + 308 = 147 197
Życiówka i pierwsze ultra @vvitch (。◕‿‿◕。)

Piątkowy wieczór był piątkowym wieczorem nie różniącym się jakoś bardzo od innych piątkowych wieczorów. Nie różnił się nawet od wieczoru czwartkowego i tego, który przypadał między poniedziałkiem a środą. Był to wieczór ze wszech miar zwykły.
Razem z @vvitch zasiedliśmy o zmierzchu w głębokich fotelach, których nie mamy. Na ramionach usiadły nam koty, na kolanach zaś przycupnęły te same koty, które usiadły nam na ramionach bowiem zdążyły już zejść.

  • Może byśmy tak pojechali do Poznania aby miasto Poznań poznać? - zagaiła
Wiedźma poprawiając malinowy tort na głowie.

  • Mhm. - stwierdziłem uczenie, drapiąc się po głowie krzesłem. - Można by.

Narysowaliśmy więc trasę do Poznania. Pieczołowicie sprawdziliśmy na mapach każdy kilometr trasy, wynotowaliśmy wszystkie sklepy i stacje jakie będziemy mieć po drodze, przygotowaliśmy się na jazdę od środka nocy po wczesny wieczór i powrót pociągiem, na który zakupiliśmy bilety w ilości dwóch sztuk. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik.
Tak przygotowani pojechaliśmy pociągiem do Słupska aby stamtąd zrobić trasę po kaszubskich końcach cudzych światów. Poznań se jeszcze poczeka.
Na start dotarliśmy przy pomocy spółki Polregio, polskiego przedsiębiorstwa transportowego, prowadzącego działalność w zakresie pasażerskich przewozów kolejowych, którego siedziba mieści się w Warszawie przy ulicy (cóż za zbieg okoliczności) Kolejowej 1.
Chłodem poranka, rześkością późnego września i zimnym oddechem nadciągającej z impetem jesieni, której blade dłonie spowijały trupim chłodem Pobrzeże Koszalińskie przywitał nas Słupsk, w którym rozpoczęliśmy mozolny proces wytaczania się z miasta.
Mgły wespół z powstającym z martwych słońcem malowały samo miasto jak i jego okolice tajemnicą, promienie słońca pląsały na źrenicach, odbiszy się uprzednio od kałuż i szyb blachosmrodów, od domków w Słupsku i od słomek w … Ładnie było.
Pierwszą, krótką choć nie spontaniczną pauzę zrobiliśmy w Redzikowie, aby rzucić oczyma (mamy osobne zestawy) na samoloty od dawien umierającego choć jeszcze nie zupełnie martwego mocarstwa. Na postumentach obok bazy wojskowej stoją bowiem Migi w ilości wystarczającej, aby podbić Suwałki. Po wykonaniu dokumentacji fotograficznej ropoczęliśmy jazdę na wschód (zawsze na wschód). Jak już się rzekło nieco wyżej za pomocą moich rąk i mojej klawiatury, poranek był słoneczny choć mglisty, rześki oraz niezbyt ciepły, a droga prosta jak członek Partii.
W mgnieniu oka jednego oraz drugiego przemknęliśmy przez otulone mgłą wsie i lasy, przeskoczyliśmy przez plac budowy trasy S6, minęliśmy rzeczkę i tory kolejowe po których akurat nie toczyły się koleje losu i wypadliśmy spośród lokalnych autostrad na drogę wojewódzką nr 213, która wiodła nas w prawo. W Główczycach, na skrzyżowaniu drogi wojewódzkiej której prawą stroną poruszaliśmy się w prawo oraz ulicy Dworcowej, która biegła w lewo, jakiś obywatel na zawierciańskich blachach poczynił za Wiedźmą nagłe hamowanie z piskiem opon gdyż bo tak. Nie wiemy co ów spasiony knur kierujący swoim gruzem chciał uskutecznić, grunt że nas nie rozjechał. Cymbał.
Aż do Wicka w którym nie przebywał John było nudno i leniwie. Wiatr lekko dął w nasze ryła, kolejne kilometry pracowicie nawijaliśmy na koła, nie jeżdżąc dookoła. W Wicku zjechaliśmy na drogę wojewódzką nr 214 przy której ktoś zupełnym przypadkiem i całkowicie niechcący wybudował całkiem niezły CPR, z którego skorzystaliśmy ochoczo oraz z przyjemnością. Odbiliśmy po gminę Łęczyce i zanim Krakowem wstrząsnął hejnał byliśmy u progu Lęborka. Przed miastem, przez kilka kilometrów, nieśmiało podążała za nami ciężarówka marki nieznanej, barwy lekko policyjnej (niebieska była), która to zamiast wyprzedzić nas na kilku prostszych fragmentach, wyprzedziła nas na prostym fragmencie ale na podwójnej ciągłej, bo tak. Aby nam się zbytnio nie nudziło, po krótkiej chwili na czołówkę wyskakuje nam dziadunio w gruzie, którego pewnikiem oślepiło słońce świecące z boku ponieważ jebać pedalarzy.
W samym Lęborku, na śmieszce rowerowej omal nie trzepnęła mnie pani kierowczyni wyjeżdżająca gdzieś spomiędzy zawiłości ulic, zaś kawałek dalej, ewidentnie uprzednio się zaprawiwszy trunkami o mocy niezerowej, środkiem tegoż CPRu spacerował chwiejnie dżentelmen, którego opierdoliła @vvitch, a którego z kolei ja omal nie zabiłem na śmierć klamkomanetką. Na koniec dostał jeszcze ledwie już słyszalną przeze mnie zjebę od obcej nam obu w ogóle, a trojgu w szczególe niewiasty o nieznanej mi proweniencji oraz statusie społecznym. Dość rzec że była biała.
Przerwa w lęborskim McDonaldzie przypadła nam w porze śniadaniowej toteż najedliśmy się tak średnio. Przed wyruszeniem w drogę nie zebraliśmy drużyny, ale pomachaliśmy papieżowi, który łypał na kierowców świętymi i śniętymi oczyma z drugiej strony ronda.
Zaczęło się kolarstwo podjazdowo - zjazdowe z okazjonalnymi wypłaszczeniami. Mięliśmy przeto jeden zasadniczy (póki co) problem - napęd ukochanej działał tak jak działał, czyli nieledwie ledwie. Dwie najmniejsze zębatki z tyłu nie wchodziły, największa czasami wchodziła, a często nie wchodziła i ogólnie napęd działał jak źle naoliwiony mechanizm z połamanymi zębami bez zębów. Przed Sierakowicami, które z jakiegoś powodu ciągle myliłem z Sierakowem udało się ów stan rzeczy nieco poprawić - napęd działał przez chwilę jako tako. Dzięki temu jakoś podjechaliśmy nieoczekiwaną ściankę z nachyleniem 12%. Przed samym podjazdem ogarnąłem że nie działa mi przerzutka z przodu i będę się męczył na dużym blacie…
W Sierakowicach, które dla niepoznaki przez pomyłkę nazywałem Sierakowem zrobiliśmy krótki postój w sklepiku z żabą w nazwie. Napełniliśmy brzuszki, napoiliśmy… Też brzuszki i z nowym zapasem energii wyruszyliśmy na spotkanie następnym podjazdom, których dotąd nie brakowało, ale za to później też miało ich być co najmniej kilka. W kolejnym już tego dnia mgnieniu oka dotarliśmy do Sulęczyna przez które przejechaliśmy żwawo i szybko, nie powoli ale też nie wlokąc się przesadnie. Pomiędzy Sulęczynem, które leżało tam gdzie ostatnio a Półcznem, które leży nie wiadomo gdzie zrobiliśmy jeszcze jedną pauzę. Znaleźliśmy bowiem łąkę z urokliwym widokiem na jezioro Stropno. Czas jednak naglił, minuty poganiały zaś sekundy goniły więc czym prędzej się wybraliśmy w dalszą pełną przygód podróż. Piękne kaszubskie widoki zamieniliśmy na inne równie piękne kaszubskie widoki.
W Studzienicach robimy kolejną małą pauzę aby ogarnąć nieco napęd ukochanej. Niestety kilka kilometrów dalej tylna linka nie wytrzymuje napięcia i zrywa się uśmiercając klamkomanetkę i tylne przełożenia. Jesteśmy na kaszubskim zadupiu, do domu około 130 kilometrów, raczej nie płasko, słonko pięknie zaczyna zachodzić gdzieś nad terytorium Rzeszy… Jesteśmy trochę w dupie. @ZgnilaZielonka podpowiada żeby zablokować łańcuch na wyższym biegu patyczkiem… Udaje się nam znaleźć pasujący patyczek, wetknąć go odpowiednio głęboko i jakoś ruszyć. Z dumą i podziwem muszę rzec, że jak już ruszyliśmy to goniliśmy na zachód wyjątkowo żwawo. Ustawienie łańcucha na sztywno na czwartej zębatce spowodowało, że ukochana na każdym podjeździe musiała dać trochę czadu. Rozpędzała się odpowiednio wcześniej żeby podjazd wziąć możliwie najmniejszym, choć i tak cholernie dużym wysiłkiem. Zacząłem chwilami zostawać nieco z tyłu… :)
Blok w moim lewym bucie powiedział papa. Jakieś sto kilometrów od domu, może i się słabo wpina, ale za to wyskakuje z pedała coraz częściej… Jakoś jedziemy.
Przeskakujemy żwawo na ile pozwalają okoliczności pecha przez tereny, po których dawno temu, za górami w Polanowie i lasami za Polanowem przeszły wichury w Kaszubach. Widać zabory. Im dalej w noc tym troszkę ciężej ale też troszkę bliżej domu. Przed Miastkiem odbijamy po jeszcze jedną gminę, której ukochana nie ma i do małego miasta docieramy w okolicach wieczorynki. Stołujemy się w sklepie z żabą w nazwie. Po kilku długich chwilach zachodzi słońce, atomowym armagedonem gorejące. Przywdziewam nogawki i bluzę bo wiem że od teraz będzie mi już tylko rześko i ruszamy w kierunku Polanowa drogą wojewódzką.
Grzejemy ile sił w nogach. Tak po prawdzie to od momentu zerwania linki średnia stale nam rośnie. Nocne mary w butach nie do pary łypią na nas z ciemności, coś gdzieś szura, coś gdzieś świszcze, na granicy wzroku widać jakieś poczwary. Od czasu do czasu mijają nas nocni kierownicy w swoich wozach, które teraz wszystkie są barwy ciemnej. O ile w dzień zwykle odbywa się mijanka na gazetę dość często, tak teraz wszyscy grzecznie jadą drugim pasem. Da się?
Polanów wita nas zamykającym się Orlenem z czeluści którego wyłania się lico lokalnego obywatela - sklepikarza - kasjera - kierownika tegoż z uprzejmym pytaniem czy państwo (znaczy się my) zabawimy długo. Odpowiadamy zgodnie z prawdą że nie.
Za Polanowem czekają nas dwa dość duże podjazdy. Zachodzi obawa że z łańcuchem teraz już opadniętym na zębatkę nr 5 ów podjazdy mogą stanowić problem. Na pobliskim drzewie barbarzyńską metodą zdobywam nieco grubszy patyczek i przez chwilę próbuję go odpowiednio ustawić… Nic z tego nie wychodzi. Biorę kaszubski patyczek rzucony uprzednio w kąt chodnika i na powrót blokujemy nim tylną przerzutkę. Aby nie tracić już więcej czasu ruszamy w te pędy i co koń wyskoczy.
Pierwszy potencjalnie problematyczny podjazd ukochana bierze swoimi kołami w takim tempie że ledwie nadążam. Snuję się gdzieś z tyłu, jadę i sapię, dyszę i dmucham, para z rześkiego ryja dmucha… Szybko przeskakujemy przez wioski i docieramy do Sianowa. Już od jakiegoś czasu jadę pedałując głównie prawą nogą bowiem blok odmówił mi dalszej posługi, a czuję też że za chwilę to samo będzie z plecami. Robimy krótką pauzę na Orlenie i ruszamy dalej.
Na podjeździe pod Chełmską zostaję już kompletnie z tyłu - lampka ukochanej, która dotąd zawsze gdzieś tam majaczyła w ogarniającej lokalne zadupia ciemności zupełnie zniknęła mi z oczu. @vvitch czeka na mnie na szczycie. Dojeżdżam, ruszamy w dół - czuć już metę nosem. Kilkaset metrów przed domem pancerny kaszubski patyczek kończy swój żywot - łamie się i odpada. Dotarliśmy do domu. Kończymy jazdę i idziemy pomyziać stęsknione koty:)

#rowerowyrownik #mordimernaszosie #rower #szosa #kolarstwo #300km
Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastat.eu
#rowerowyrownik
f82e2144-edf9-4834-9977-9d174cfebc9a
bojowonastawionaowca

@Mordi @vvitch brawo, piękne wyniki :D z przygodami, ale co to za wyprawa bez przygód ;)

Mordi

@bojowonastawionaowca Ultra bez przygód to nie ultra... A tak serio, to zwykle są jakieś przypały. Jak nie nieplanowane ujeby to awarie.

fonfi

Jesteśmy trochę w dupie. @ZgnilaZielonka podpowiada...

@Mordi Ale jak to @ZgnilaZielonka... Mało zawału nie dostałem, że mi się portale pomyliły...

vvitch

@fonfi Ale jak to?! To ktoś to jednak czyta?

fonfi

@vvitch wpisy pana @Mordi czytam zawsze. Od deski do deski, a czasami na desce - ale nie zagłębiajmy się w szczegóły. Zdarza się nawet, że czytam kilka razy i na głos. Powiem więcej - ja nawet oglądam te jego wciągające jak chodzenie po bagnach filmy drogi na jutjubie… (o matko! - wychodzi na to, że jestem jakimś psychofanem 😱)

wiro

Trafiacie na moją listę ludzi pozytywnie zakręconych :D

Mordi

@fonfi Wykop przedawkowany xD

@wiro chyba dziękujemy @vvitch

Zaloguj się aby komentować

143 620 + 227 + 3 = 143 850

W ostatni weekend sierpnia mieliśmy zrobić trasę Koszalin - Poznań, jednak Obersturmbannführer Regen po czterokroć wykrzyknął “Nein!” więc pojechaliśmy w zasadzie spontanicznie pociągiem do Szczecina Dąbia by stamtąd, w porywach wiatru w ryj wrócić sobie do Koszalina.

Cóż to była za trasa! Nie widzieliśmy po drodze praktycznie nic ciekawego, nie zrobiliśmy niemal żadnego podjazdu (bowiem wiadukty nad S3 się nie liczą a to co było poza tym to takie fałdki raczej) ani nawet nie pojechaliśmy szybko, ale za to nie widzieliśmy po drodze nic ciekawego, nie zrobiliśmy niemal żadnego podjazdu (bowiem wiadukty nad S3 się nie liczą a to co było poza tym to takie fałdki raczej) ani nie jechaliśmy szybko, ale za to zahaczyliśmy o brakujące gminki, które ja miałem zebrane już wcześniej, natomiast @vvitch zebrała je później (znaczy się teraz, a kiedy to czytacie to tydzień temu).

Jak się już rzekło, tymi oto ręcoma, trasa była nudna jak Wietnamczyk na koncercie Bohren & Der Club Of Gore.
Od czasu do czasu po prawej stronie mijaliśmy jakieś drzewa (które były też z lewej strony drogi) by później, dla odmiany, minąć drzewa które były po prawej stronie trasy (dla odmiany, po lewej stronie drogi, było województwo zachodniopomorskie, które było również po prawej stronie drogi a nawet za nami (i trochę przed nami)).
W połowie drogi minęliśmy miasto z Bajorem po którym pływał piracki statek z Grażynami (wieś owa nazywała się Kamieniem Pomorskim, w którym był kamień na kamieniu).
Jeszcze dalej, za Trzebiatowem wjechaliśmy w malowniczym przestwór malowniczego zadupia, przez środek którego wlokła się leniwie Ścieżka Rowerowa. Może skończyła się płytami Jumbo będącymi w owym czasie w stanie agonalnym, ale za to skończyła się płytami Jumbo w stanie agonalnym, które przechodziły w płyty betonowe. Później nastały DDRy i CPRy nadmorskich imprezowni pełne imbecyli na dwóch nogach, a jeszcze później nastąpił Kołobrzeg, leżący na brzegu, po którym, zasadniczo, rowerem jeździ się chujowo. A później, po kilku długich chwilach wypełnionych nudą i wiatrem dotarliśmy do Koszalina, w którym, dla odmiany, nie było nic ciekawego poza Chipsami w szafce i dwoma kotami na kanapie.

@vvitch zrobiła se życiówkę na #szosa, ja za to sobie nie zrobiłem życiówki na #szosa bo brakło mi jakieś 800km.
#rowerowyrownik
22841669-2c9d-4e8c-85ae-474d7d64dc7b
pluszowy_zergling

Malownicza wam ta nuda wyszła @Mordi . Gratulacje @vvitch przebicia 200tki, sam w życiu tyle nie przeturlałem na swoim gravelku, pięknie ^_^.


Tak "czeba" żyć

vvitch

@pluszowy_zergling A dziemkuję! Wszystko przed Tobą i Twoim gravelkiem.

Zaloguj się aby komentować

136 495 + 109 + 114 = 136 718

Takie tam ze środy i czwartku. W środę pojechałem sobie zobaczyć lokalne końce świata (czyli objazd byłych PGR).

Czwartek to wypad na kawkę do Kołobrzegu. Może mają byle jaką infrastrukturę rowerową, ale za to niemal wszyscy poruszają się po niej w kompletnym chaosie...)

#rowerowyrownik

Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
55a6b68b-ad09-4373-9d28-984faf2a68df
pluszowy_zergling

O, wiatraki! Wgl ciężko postawić wiatrak w PL sensownie i legalnie.

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
133 846 + 734 + 45 + 61 = 134 686

Koszalin - Jaworzno rowerem.

Bez spania, bez drzemek (bowiem ze spaniem się nie liczy) ale za to powoli.

Dla tych którym nie będzie się chciało czytać:

Wyjechałem z Koszalina w sobotę przed siódmą rano, a do Jaworzna dotarłem w niedzielę po godzinie dziewiętnastej.

Dystans: 734km

Czas jazdy netto: 3028

Czas jazdy brutto: 3750

Przewyższenia: 3003 metry

Średnia: 24,3km/h

Budzik jak zawsze wyrywa mnie ze snu zdecydowanie za wcześnie. Wraz ze mną wstaje @vvitch, która tym razem potowarzyszy mi przez ledwie mrugnięcie okiem. Jedzie bowiem do pracy zarobić na kubeczek wody i pajdkę chleba. Ja zaś, będąc lekkoduchem i włóczęgą z natury, jadę nieco dalej.

Śpiesznie wychodzimy z domu i, jak już się rzekło moimi rękoma nieco wyżej, przez mrugnięcie okiem jedziemy razem. Mrugnięcia okiem mają tę właściwość, że trwają krótko, ledwie mrugnięcie okiem, toteż po krótkiej chwili rozstajemy się na rozstaju dróg. Jest słoneczny sobotni poranek. Przede mną długa droga, pełna przygód, niebezpieczeństw i niebezpiecznych przygód, z których, jak zawsze, mam nadzieję wyjść cało, a które na ogół nie mają miejsca.

Komu w drogę temu bidon w dłoń, skarpety na stopy i rower pod zadek jak mawiam od czasu do czasu. I pomimo tego, że trochę mi się nie chce, jadę. Skoro już wstałem…

Poranek mija dość leniwie. Z zapowiadanych trzynastu stopni Celsjusza pozostaje tylko kłamliwe wspomnienie w ustach Tomasza Zubilewicza, który objawił mi się na ekranie telewizora jakiś czas wcześniej.

Za Białogardem ściągam rękawki wykonując pierwszą sikpauzę tego dnia. Oczywiście rękawki ściągam w osobnym procesie niż wykonuję sikpauzę, bowiem zachodzi niebezpieczeństwo nawilżenia sobie nie tego elementu ubioru którego nawilżenia bym sobie życzył. Przelatując przez Białogard najeżdżam tylnym kołem na nieco zbyt wysoko wystającą ze ścieżki rowerowej kostkę i przez chwilę czuję jak ucieka mi tylne koło. Niweluję to dość głośnym “Oooooo-oooooo” i jadę dalej, bowiem moje umiejętności akrobaty oraz perfekcyjne panowanie nad rowerem powodują, że zupełnym przypadkiem się nie przewracam.

Za Białogardem wjeżdżam pomiędzy pola i lasy, upstrzone tym, czym upstrzone bywają pola i lasy: drzewami, żytem i zbożem przeznaczonymi na potrzeby tych lokalnych jak i mniej lokalnych pijaków oraz wiatrakami - te z kolei, jak przystało na wiatraki, straszą swoją obecnością Janusza Kowalskiego.

Teren zaczyna lekko falować, pojawiają się fałdki i niewielkie hopy. Przejeżdżam przez Rąbino kierując się na południe. Za wsią Sława zaczynają się długie fragmenty nieco podlejszego asfaltu - ten z pewnością pamięta (przynajmniej gdzieniegdzie) szczęśliwie miniony poprzedni ustrój. Długie fragmenty cuchną nostalgią okresu transformacji, a jeszcze kawałek dalej, na krzywym płocie ropiejącej rudery wisi przypomnienie ostatnich ośmiu lat - plakat wyborczy jakiegoś lokalnego idioty z Partii.

Pierwszą dłuższą pauzę robię w Złocieńcu. Zatrzymuję się w Żabce i zajadam hotdogiem ze smalcem (a tak naprawdę to nie - zajadam się hotdogiem bez smalcu), popijam wodą z kałuży (a tak naprawdę to nie - popijam wodą nie z kałuży) i do tego wszystkiego wpierdalam sobie Snickersa którego ukradłem ministrantowi. Słoneczko zaczyna grzać dość poważnie (wcześniej bowiem stroiło sobie żarty i grzało na niby). Piszę do ukochanej i melduję że trochę mnie plecy bolą. Ból pleców na tym etapie jazdy jest zwiastunem raczej ponurym z co najmniej dwóch powodów. Pierwszym jest fakt, że będzie powtórka z Warszawy, podczas której chciałem sobie kręgosłup wyrwać i wsadzić wiadomo gdzie (do podsiodłówki). Drugim jest fakt, że nie przejechałem jeszcze stu kilometrów, a już napisałem więcej tekstu niż przy niekiedy dłuższych lub ciekawszych wypadach. W obydwu przypadkach zapowiada się męczarnia - mnie będzie bolało, a Was (przynajmniej te trzy osoby które doczytają do końca) zanudzę swoimi wypocinami. Można jeszcze zaprzestać czytania. No dobra, sami chcecie…

Ze Złocieńca, dla odmiany, podobnie jak z Białogardu, wyjeżdżam na południe i kieruję się do Mirosławca. Tam mam przewidzianą kolejną pauzę w kolejnej tego dnia Żabce. Gdy docieram na miejsce okazuje się, że po Żabce pozostało jedynie niewyraźne wspomnienie w sercach lokalnej społeczności - sklep zniknął. Mam w bidonach jeszcze trochę wody więc niezrażony brakiem płaza jadę dalej.

Okoliczności przyrody są takie jakie są - jadę pośród od dawna nie uprawianych pól, zarośniętych teraz i niczym nieróżniących się od łąk, których to od pól nie odróżniam. Od czasu do czasu wjeżdżam pomiędzy drzewa zaznając nieco cienia i ochłody od coraz bardziej grzejącego słońca. Niewiele piasku przesypuje się w klepsydrze, niewiele wody upływa w rzece Cieszynce, którą minąłem przed kilkoma chwilami licząc od wcześniej i nim się obejrzałem dotarłem do Płaskopolski.

W Trzciance robię pauzę na Orlenie, na którym miarkuję czemu mi tak grzeje… Przypomniałem sobie, że zgodnie z zapowiedziami Tomasza Zubilewicza, poranek miał być cokolwiek rześki. Mając to na uwadze, na potówkę a pod koszulkę założyłem dodatkową warstwę aby nie wyziębić sutków - warstwę o której właśnie sobie przypomniałem. Pospiesznie ją zdejmuję - od razu robi się o wiele lepiej. Zajadam się tym, czym się zajadam i piję to co wypijam. Chwilkę odpoczywam, wymieniając w tak zwanym międzyczasie wiadomości z ukochaną. Z nieukrywaną ulgą zauważam że przestają boleć mnie plecy - biorę to za dobry prognostyk, dobrą monetę i dobrą nowinę, której nie przyniosło mi trzech nafuranych włóczęgów i zbieram się do dalszej jazdy.

W objęciach upału przejeżdżam przez kolejne zapomniane wioski, dawno nieodwiedzane pola i lasy, podziwiając to,m co akurat do podziwiania w mijanych przeze mnie okolicach jest - czyli zwykle nic lub niewiele. W tak nudnych okolicznościach mijanych okolic dojeżdżam do Obrzycka, w którym uzupełniam wodę w kolejnej odwiedzonej tego dnia Żabce. Piszę do @vvitch że w zasadzie to jest ok i lecę dalej na kolejną nieco dłuższą pauzę, która ma mi przypaść w udziale w Szamotułach. Tam docieram w okolicach wieczorynki. Zjadam co mam zjeść, uzupełniam po raz kolejny wodę w bidonach, która ulatuje dość szybko w trwającym, choć już zbliżającym się ku końcowi upale. Po kilku lub kilkunastu chwilach ruszam dalej.

Zachodzące słońce zaczyna pięknie malować nieboskłon płaskiej ziemi więc kilka razy zatrzymuję się popatrzeć i porobić zdjęcia. Im dalej w las, którego nie ma (bowiem jadę głównie przez pola na których pracują kombajny) tym ciemniej. Przeskakuję przez kolejne zapadłe wsie i miasteczka w których życie albo zaczyna z wolna zamierać i po ulicach snują się ostatni przedstawiciele lokalnych społeczności, powracający chwiejnie do swoich ruder, albo już zamarło i wszelcy plugawi Menelowie zalegli już, pochowani w swoich cuchnących norach. Mijam Buk w którym nieco źle skręcam (ale miarkuję dość szybko że jadę źle bowiem Wahoo wrzeszczy i mruga światełkami oznajmiając i pytają jednocześnie - kaj lecisz ciulu!) i w ciemnościach docieram do kolejnego miejsca Odpoczynku Nocnych Pedalarzy - na Orlen w Granowie. Zjadam nieco późną kolację, wypijam kawę i po raz kolejny uzupełniam wodę w bidonach. Przez chwilkę rozmawiam z @vvitch przez telefon, ale długa wskazówka na zegarze pogania mnie coraz bardziej - trzeba się zbierać.

W koszmary nocy wjeżdżam jeszcze będąc ubranym ledwie w rękawki i rozpiętego ultralighta, ale nim mija kolejne mgnienie oka postanawiam przywdziać wiezione w zanadrzu pończoszki, zwane dla niepoznaki nogawkami kolarskimi. Zatrzymuję się na przystanku pośród niczego i bacząc aby nie wlazł nań żaden cholerny pająk, których jest tu dość sporo, ubieram się jak przystało na człeka na ogół zmarzniętego w nocy - ciepło (ale bez rękawiczek - wziąłem je ze sobą gdyby w nocy wystąpiły siarczyste, lipcowe mrozy, ale póki co są niepotrzebne).

W Kościanie trasę poprowadziłem przez Złote Łuki (McDonalda znaczy się) ale jest mi na tyle dobrze, że postanawiam się nie zatrzymywać i jechać dalej. Na rynku natrafiam na dwójkę innych nocnych pedalarzy, ale są zajęci sobą w takim samym stopniu w jakim ja zajęty jestem sobą więc nie podchodzę. Robię tylko foto i gonię dalej.

W okolicach jeziora Wonieskiego spomiędzy zatopionych w ciemności drzew i szuwar wypełza lepka mgła. Mijam znak że droga do Wojnowic jest zamknięta i należy pojechać objazdem, ale decyduję się pojechać tak, jak miałem jechać pierwotnie z myślą że jakoś przejadę. Po kilku kilometrach dojeżdżam do owej zamkniętej drogi, która jest jednak otwarta o czym świadczą niedbale rzucone w kąt drogi barierki.

Kolejne kilometry uciekają bezpowrotnie, znikają pośród cieni i koszmarów nocy. W pewnym momencie, na kilka metrów przed rowerem, w miejscu w którym nie dostrzegam żadnych domów, tylko las i jakieś łąki, lampka wyławia z ciemności jakiegoś ubranego na ciemno typa, który stoi obok drogi i jedynie gapi się na mnie. To nie jest jeszcze ten etap jazdy, w którym widzę rzeczy których nie ma, więc serce zaczyna bić nieco szybciej, zwłaszcza że scena jest dziwnie niepokojąca. Trochę przyspieszam i znikam w ciemności, pozostawiając Mrocznego Dziadunia gdzieś z tyłu. Niedługo później natrafiam na człowieka uskuteczniającego zapewne przedporanny trening - ten ubrany przynajmniej w biały podkoszulek biegnie sobie naprzeciw mnie. Mijamy się obojętnie na wysokości lokalnego cmentarzyka.

Im dalej w leniwie wstający dzień tym więcej dzikiej zwierzyny. Kilka razy widzę sarny przebiegające przez drogę. Od czasu do czasu z coraz bledszej ciemności wyskakuje zajac. Raz nawet biegnąc w przydrożnym rowie, przez kilkadziesiąt metrów towarzyszy mi chyba jeleń. Przeskakuje zaraz przed rowerem na drugą stronę drogi i znika w polu kukurydzy. Przez całą noc minąłem też niezliczoną ilość (niezliczona ilość w moim przypadku oznacza więcej niż dziesięć, mniej niż sto) polujących kotów. Niektóre uciekały przed Nocnym Pedalarzem, inne gapiły się z kocią obojętnością a jeszcze inne ignorowały moją chwilową obecność.

Po godzinie czwartej nad ranem zaczynam padać na pysk. Bardzo chce mi się spać i jest mi cholernie zimno. Ledwie jadę i co kilka kilometrów robię krótki odpoczynek - zatrzymuję się na poboczu i na kilka chwil zwieszam głowę w ramionach. Po chwili zrywam się do jazdy i przez jakiś czas staram się mocniej przycisnąć aby odgonić nadciągającą z impetem senność. Kolarstwo szarpane uskuteczniam przez około godzinę. Po szóstej rano docieram do Odolanowa i zatrzymuję się na Orlenie. Po kilku chwilach dojeżdża kolega Adam. Znamy się już chwilę, Tomahawk zawsze po mnie wyjeżdżał na ultra, jeśli tylko jechałem w okolicach Kalisza, tak jest też tym razem:) Przed dalszą jazdą uskuteczniamy chwilowe pogaduchy. Zrzucam nocne ciuszki i zostawiam na sobie tylko rękawki (spodenki i koszulkę, takoż buty i helmet mam na sobie - proszę nie pomyśleć że będę jechał zupełnie nago i straszył lokalne niewiasty i lokalnych dżentelmenów w kufajkach). Adam decyduje się mnie holować na kole przez kolejne sto kilometrów za co jestem mu ogromnie wdzięczny. Uznaje też że setkę objedziemy bez żadnych pauz i ze średnią dochodzącą do 30km/h - o tym oczywiście nie mówi, ale od wspólnego startu czuję że średnia mi nieco podskoczy. Na kole udaje mi się jechać przez około dwadzieścia kilometrów, później jest różnie. O ile na prostych i płaskich fragmentach jadę jako tako, tak na każdej hopie puchnę i zostaję z tyłu. Adam czeka i prowadzi cierpliwie, niczym tybetański mnich. Szybko przejeżdżamy przez Ostrzeszów, Kępno i Bolesławiec, zjadając kołami coraz pośledniejszy asfalt. W Praszce robimy pauzę na stacji paliw. Uzupełniamy zapasy i dalej jedziemy każdy po swojemu. Adam wraca do Kalisza, ja zaś jadę dalej. Przez Olesno i Dobrodzień dojeżdżam do miejscowości Zawadzkie. Tam też robię pauzę w Żabce. Słońce grzeje już dość poważnie. Wodę z jednego bidonu przeznaczam do polewania samego siebie, drugą do picia. Zaczynają mnie boleć stopy. Póki co asfalty ponownie stały się przyzwoite (za wyjątkiem małego remontowanego fragmentu zaraz za Żędowicami) więc mimo coraz większego bólu jedzie się nienajgorzej. Zmęczenie jednak daje się mocno we znaki.

Przed Tarnowskimi Górami licznik pokazuje trzydzieści trzy stopnie Celsjusza. Czuję że pod kołami topi się asfalt - nieosłonięte cieniem drzew fragmenty drogi są miękkie i powodują znaczne spadki mizernej i tak prędkości - czuję jak droga sama mnie spowalnia. W mieście ochoczo korzystam ze świetnie wykonanej infrastruktury rowerowej i pomimo tego, że trasę puściłem przez chyba największe hopki w okolicy, jedzie mi się dość dobrze. Później niestety następuje Aglomeracja… W mgnieniu oka (które trwa dość krótko o czym już pisałem jakoś na początku - czyli wczoraj) przypominam sobie czemu tak bardzo nie lubiłem tamtędy jeździć…

Drogi są - zwykle dziurawe. I to dziurawe w taki sposób że potrafią zatrzymać w miejscu.

Infrastruktura rowerowa jest - zwykle jej krótkie fragmenty zaczynają się nagle by równie nagle zakończyć swoje trwanie w miejscu zupełnie losowym. Zwykle są też tak oznaczone że o ich istnieniu dowiaduję się w chwili, w której się kończą. W Radzionkowie natrafiam na brak wiaduktu nad linią kolejową o czym informuje znak znajdujący się… w miejscu braku wiaduktu - wracam się po dziurawych drogach, przeprowadzam rower jakąś kładką z jednej strony miasteczka na drugą, po drodze puszczając kondukt żałobny i nadal tak samo dziurawymi drogami gnam w kierunku Dąbrowy Górniczej. Dopiero tam, w okolicach zbiornika Kuźnica Warężyńska (dawna Pogoria IV chyba) wjeżdżam w znane sobie rejony. Asfalt momentami nadal jest badziewny jak cała Aglomeracja Śląska i połowa Zagłębia, ale już czuję metę nosem.

Do Jaworzna docieram po wieczorynce, dnia siódmego (a drugiego dnia mojej jazdy). Męczę ostatnią hopę do centrum, robię zdjęcie typa z siekierą siedzącego pod lichym drzewem na rynku i po jedynej sensownej ścieżce w mieście (po Velostradzie) docieram do mamy. Trud ukończon.

#rowerowyrownik

Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
a325e64c-d5b9-4310-b536-b15addf5689e
pluszowy_zergling

No fajny spacerek, ja bym skonał... szacuneczek Panie Ultras Focie słodkie, cieszę się, że bez większych niespodziewanek poza oczekiwanymi "o, remont, a może byśmy dali komuś znać, a nieeee, sensu nie ma, domyślą się" jak to wszędzie co roku bywa

Mordi

@pluszowy_zergling Dziękuję serdecznie:) Ujeby na ultra to zasadniczo norma, choćbyś nie wiem jak zaplanował trasę to trafi się krótki fragment, dla zasady. Ale ogólnie wyszło całkiem nieźle:)

Zaloguj się aby komentować

130 760 + 178 + 51 = 130 989

Pojechaliśmy sobie razem z @vvitch, która była prowodyrem i kierownikiem całego tego zamieszania w dzień święty pociągiem z miasta na literę K (oszalina) do miasta (choć nie wyglądało na miasto) na literę C (hociwla… Chociwela… No, w lewo z grubsza).

Plan był prosty i bardzo łatwy do zapamiętania: wrócić rowerami do Koszalina.

Pierwsze komplikacje i perturbacje, niespodziewanki niespodziewane pogodą nazywane dopadły nas już na… Nazwijmy to “dworcu” w Choci…lu. Perturbacją ową i komplikacją okazał się deszcz - padało bowiem z szarych chmur i wiało gdzieś od strony Rzeszy.

Start nieco odwlekliśmy w czasie, sadzając swe odwłoki na ławce pod jedyną wiatą w tej zapomnianej przez sołtysów wszystkich wsi metropolii i czekaliśmy. Po kilku chwilach (dokładnie po trzech - liczyłem na palcach więc jestem prawie pewien że były trzy) przejaśniło się na tyle że mogliśmy ruszyć przed siebie.

Z nagłej chmury spadł nagły deszcz jak tylko wyjechaliśmy z rejonu dworca w zgniliznę i marazm miasteczka. Zaraz też odbiliśmyz głównej drogi aby po drodze kilka gmin odhaczyć, których oboje dotąd nie mieliśmy. Odbijanie to zakończyło się jazdą po drodze z dość dyskusyjną jakością asfaltem oraz kolejnym deszczem, który zawzięcie bębnił po naszych kaskach. Nie jesteśmy jednak żelkami Haribo aby niemieckie, kwaśne deszcze nam szkodziły toteż gnaliśmy ile sił w nogach, po dziurawych jak rozum pisowca drogach.

W pewnym miejscu, pomiędzy jednym lokalnym końcem świata a kolejnym, pośród całkowitego nigdzie natrafiliśmy na drogę o jeszcze podlejszym asfalcie niż dotychczas. Może i było na niej sporo dziur, może i były fragmenty na których asfalt był tylko tęskną pieśnią zamierzchłych czasów, ale za to jakiś lokals zamontował tam progi zwalniające w postaci hałd ziemi (tej ziemi) leżących sobie na drodze, oznaczonych niczym i nie wyglądających z daleka na hałdy ziemi (tej ziemi), leżących na drodze. Nasza gibkość, żwawość i fakt że turlaliśmy się dość powoli pozwolił nam uniknąć marnego i ponurego losu.

Droga jednak trwała dalej, a my jechaliśmy dalej mijając końce cudzych światów.

Za wsią Jenikowo pędem wpadliśmy w kolejną deszczową chmurę (lub to ona wpadła w nas) i przez kilka kilometrów jechaliśmy sobie wesoło pochlapując i nucąc szanty. Słońce po raz ostateczny wynurzyło swój atomowy łeb zza kłębiastych chmur przed gminą Dobre. Zrobiliśmy pętlę wokół ichniego centrum i pognaliśmy kolejnymi bocznymi, paskudnymi w swojej dziurawości drogami w kierunku Reska.

Tam, będąc u kresu sił i na początku drugiej części trasy, zrobiliśmy krótką pauzę na Orlenie. Tam też rzuciliśmy okiem (jednym, mamy bowiem osobne zestawy) na mapę i uznalismy wespół że do Świdwina mamy coś jakby drogę wojewódzką więc możemy se nią jechać, nie zbaczając w gnijące ruderami zapomniane wsie i kolonie. Droga wojewódzka okazała się być w budowie, ale poziom zaawansowania prac był… Zaawansowany - całość dało się przejechać świetnym asfaltowym dywanikiem z minimalnym ruchem blachosmrodziarzy.

W Świdwinie zrobiliśmy pauzę w wypasionej Żabce, w której można było sobie usiąść jak biały człowiek i opierdolić coś na ciepło lub na zimno lub też nic nie opierdolić i zyć (każdemu wedle potrzeb).

Ze świdwina (którego nazwę z jakiegoś powodu napisałem małą literą) wyturlaliśmy się po wstępnie wygodnym DDR, którego nie widać z drogi i trzeba wiedzieć że jest, tam gdzie się znajduje. Szybko przeskoczyliśmy obok jednostki wojskowej i wpuściliśmy się w hopki pomiędzy Rąbinem a Sławą (lub między Sławą a Rąbinem). Piękne okoliczności przyrody i ciemne, burzowe chmury z których z pewnością lało jak z ciemnych, burzowych chmur nieśmiało uśmiechały się do nas z oddali, nie niepokojąc jednak deszczem. Szybko dotarliśmy do Białogardu w którym zrobiliśmy bezsensowny objazd i ruszyliśmy dalej, na północ. Nad pasem nadmorskim majaczyły coraz ciemniejsze, cora groźniej wyglądające chmury, z których deszcz z pewnością padał, a świat w oddali zdawał się być ponury. Postanowiliśmy nie skracać przez Koszalin tylko jechać tak, jak Pani narysowała trasę, przecież trzeci raz nas nie zleje, prawda?

Około 6 kilometrów od domu o kaski zabębniły pierwsze nieśmiałe krople deszczu. Około 4 kilometrów od domu o kaski zabębniło trochę więcej kropel a jeszcze dalej zaczęła się regularna ulewa, która towarzyszyła nam swymi mokrymi objęciami do samego końca.

Ale i tak było fajnie:)

#rowerowyrownik

Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
8db1c525-366d-4f12-8ef2-411415cf99ce
vvitch

Ale i tak było fajnie:)


@Mordi Dlatego następnym razem zrobimy tak samo - ja narysuję trasę, a Ty zamówisz pogodę. ( ͡~ ͜ʖ ͡°)

Mordi

@vvitch Tak jest!🤗

Loginus07

@Mordi czy to jest jakaś aplikacja/strona do odhaczania gmin czy to jakieś wasze wewnętrzne achievementy?


I fajna wyprawa, zazdraszczam

Mordi

@Loginus07 Dziękujemy:) Gminy możesz odznaczać na zaliczgmine.pl :)

pluszowy_zergling

Po byku te "progi spowalniające", dla polskich kierowców to chyba byłby pas startowy do lotu D:D

Zaloguj się aby komentować

Dziń dybry! #rower #szosa

Koszalin - Jaworzno rowerem.
Jak co roku... No dobra, pierwszy raz w ogóle jadę z północy kraju na południe. W najbliższą sobotę, 20.07.2024 ok. godziny 07:00 startuję taką trasę:

https://ridewithgps.com/routes/47266368

Lecę na raz, bez spanka i drzemanka, z mniejszymi lub większymi pauzami na jedzenie i picie. Całość nie powinna zająć więcej niż 30 godzin netto (a pewnie ze 35 brutto).

Gdyby ktoś był chętny na kilka wspólnych kilometrów, jak zwykle zapraszam Szczegóły (czyli gdzie i o której z grubsza mogę być) podam na PW.
Proszę jednak mieć na uwadze, że wzorem lat poprzednich i każdego mojego solowego ultra, nad ranem (czyli w godzinach 03:00 - 06:00) będę pracowicie uskuteczniał raczej parakolarstwo z jazdą po 10km/h na podjazdach i ogólnym zjebaniem organizmu i mnie.
9028dffa-2877-472e-bad3-27ab18ebd1bc

Zaloguj się aby komentować

129 149 + 121 = 129 270

Późnym rankiem lub wczesnym południem (zależy którego rabina by zapytać bo Robin, aby odpowiedzieć, musiałby najpierw zapytać Batmana) w dzień ustawowo wolny od pracy (nie dla wszystkich) wybraliśmy się z @vvitch na dworzec.

Na dworcu tym, znanym również pod nazwą Koszalin Centralny wsiedliśmy w pociąg jadący z grubsza w prawo, z którego w pocie skarpet wysiedliśmy po godzinie. Rozpostartymi ramionami ruin dworca i krzywymi zębami ulic przywitał nas Słupsk, z którego wróciliśmy rowerami do domu.

Ale żeby tym dwóm osobom, które to przeczytają nie było zbyt łatwo, to jeszcze kilka zdań dopiszę.

Zatem…

Słupsk przywitał nas, jak już wspomniałem, tym, czym nas przywitał. Po krótkim śniadanku w McDonaldzie, w którym nie było tego, czego potrzebowaliśmy, ale było za to to, czego potrzebowałem tylko ja, pognaliśmy na wschód (zaaaaawsze na wschód). Jak przystało na pedalarzy, na wyjazd z miasta wybraliśmy drogę krajową. Ruch był całkiem spory ale udało się wyturlać bez większych przeszkód - tylko okazjonalny brak jasnej informacji jak jechać, spowodowany budową drogi eksprsowej spowodował przestój trwający trzy i pół mrugnięcia odbytem.

Dalej było już z górki, chyba że jechaliśmy fragmenty w których było pod górkę. Wsie spokojne, wsie wesołe objechaliśmy weseli w półbiegu nie upalnej niedzieli. We wsi jakiejś tam minęliśmy znak, że oto wjeżdżamy w strefę uspokojonego ruchu - aż do znaku odwołującego pokój i spokój jechaliśmy spokojnie.

Później droga wiodła nas przez dzikie ostępy lokalnych metropolii, tamtejszych wiejskich aglomeracji i zapomnianych, zapadłych wsi, w których mieszkały dwie osoby (w każdej mieszkały po dwie choć logika zdania może sugerować że we wszystkich mieszkały dwie).

Tym oto sposobem (znaczy się pedałując) dotarliśmy do Starego Krakowa. W Starym Krakowie nic nie było (dosłownie nic, był tylko znak i krowa na pastwisku) więc pojechaliśmy do Darłowa zjeść zapiekankę i coś innego, co nie było zapiekanką. Stamtąd pojechaliśmy do Nowego Krakowa licząc, że tam będzie coś wartego zobaczenia. Nowy Kraków, tak jak i Stary Kraków przywitał nas tylko tablicą oznajmiającą, że oto jesteśmy w Nowym Krakowie, który od Starego Krakowa różni się nazwą. Wobec takiego stanu zastanej rzeczywistości pojechaliśmy do domu, nie mówiąc nic nikomu.

#rowerowyrownik

Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
7918a176-91ef-439d-9a06-5ec9c6c285c7

Zaloguj się aby komentować

127 300 + 112 + 36 = 127 448

36 - wczorajsze patataj z @vvitch (⌒(oo)⌒)

12 stopni latem to temperatura nie dla mnie, trochę wymarzłem.

112 - dzisiejsze solowe patataj po wioskach i kołowanie po DK6.

29 stopni latem to już temperatura nie dla mnie, dawno mi tak nie przygrzało.

#rowerowyrownik #mordimernaszosie

#rowerowyrownik

Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
0dbe1220-54d8-418f-9553-e2b8aebfe887
pluszowy_zergling

Ale czad skarpetki

Sporoście potatatajaj-owali ? Był warun ale gorąc okrutny, ja się zlałem potem jak świń, a tylko 75 w na rowurku pojszło dziś

Ale z was dziki ^_^

5136ea04-fbbc-4e43-a310-beaffa8fb60a
Mordi

@pluszowy_zergling Na 100 bardzo mi dogrzalo, jak mało kiedy. Objechanie na oparach, mam nadzieję że dziś będzie lepiej:) Startujemy we dwoje ze Słupska mała rundkę:)

pluszowy_zergling

@Mordi Szerokości, ja wracam do siebie po "krótkich, łatwych i przyjemnych biegowych interwałach 6x500m :D" Umordowaliśmy się na treningu biegowym w grupce

Zaloguj się aby komentować

126 029 + 3 + 609 = 126 641

Warszawa 2024.

Jak co roku, zwykle w czerwcu, nastaje taki czas, że zbieram się z łóżka nieco wcześniej, przywdziewam pantalony i koszulkę, na łeb nakładam kask, pod tyłek biorę rower i gnam sobie do naszej znamienitej stolicy.

Jak łatwo wywnioskować z tytułu tegoż długiego (o czym jeszcze nie wiecie) wpisu, w tym roku przedsięwziąłem podobną próbę, która, wzorem lat poprzednich i ubiegłych, zakończyła się niewątpliwym sukcesem (sukces w tym wypadku polega na tym, że dojechałem) choć było ciężej niż się spodziewałem, ale po kolei…

29 czerwca 2024 roku, godzina 03:15.

Koszalin, łóżko.

Z błogich koszmarów w ciężar codzienności, brutalnymi uderzeniami fali dźwiękowej, wyrywa nas ustawiony na zbyt wczesną tego dnia godzinę budzik. Zaskoczone wczesną porą pobudki koty witają nas zdziwionymi pyszczkami i równie zdziwionymi miauknięciami, jakby chciały spytać, co też się dzieje w tym domu. Odpowiadamy miauknięciami.

Godzina, jaka mija od pobudki do wyjazdu, ginie bezpowrotnie na spiesznych przygotowaniach i niespiesznie wypitej kawie, którą zagryzam wafelkiem i bułką. Jeszcze raz sprawdzam czy do Apidury zabrałem wszystko, co może być mi potrzebne w ciągu najbliższej doby. Wszystko wygląda w porządku i jak się patrzy. Kilka minut po godzinie 04:00 wychodzimy z domu.

@vvitvh odprowadza mnie nieco ponad pięćdziesiąt kilometrów, do wsi Kawcze.

Ruszamy. Poranek jest dość rześki ale słoneczny. Zapowiada się, że w dalszej części dnia będzie bardzo przyjemnie grzało. Jak już się rzekło moimi rękoma, jedno lub dwa zdania wcześniej, początek jedziemy we dwoje. Z wolna przeskakujemy przez Górę Chełmską w Koszalinie i przez skąpany w porannej, lekkiej mgiełce, śpiący jeszcze Sianów kierujemy się na wschód. Słońce powoli wynurza swoje wrzące atomową zupą lico ponad drzewa, pola i chałupy, przeganiając precz ciemność i mgły w milczący ponuro las. Szybko przejeżdżamy przez zanurzony w sennej malignie Polanów i drogą wojewódzką kierujemy się w stronę Miastka. W Kawczu...w Kawczach… We wsi Kawcze przychodzi pora rozstania. Na chwilkę rozsiadamy się na przystanku autobusowym, grzejąc twarze w coraz cieplejszych promieniach słońca. Dajemy sobie kilka dodatkowych minut na pogaduchy, na posiedzenie razem jeszcze przez chwilkę, ale wskazówki zegara, których nie mamy (bowiem mamy tylko elektroniczne) popędzają coraz bardziej. @vvitvh wraca do Koszalina, ja zaś jadę dalej, na wschód (zawsze na wschód).

Od tego momentu @vvitch będzie mi towarzyszyć wirtualnie, zerkając na kropkę na mapie:)

Szybko przejeżdżam przez Miastko i uciekając z drogi krajowej wpadam pomiędzy zapomniane wsie, zapadłe osady i ciche lasy. Planując trasę w tym miejscu starałem się to zrobić tak, żeby przypadkiem nie musieć ujeżdżać żadnych szutrów i innych ujebów, które niespodziewanie wyłażą zza zakrętów gdy nikt nie patrzy i niepotrzebnie utrudniają życie. Udało mi się to niemal perfekcyjnie, bo tylko jeden fragment, zaraz przed jeziorem Lipczyno Wielkie, składał się z szuterków klasy premium z kamiennym finiszem. Przed wjazdem do Zaborskiego Parku Krajobrazowego, w którym krajobrazy składają się głównie z ładnie wyglądających lasów, mijam… Warszawę – niewielką wioskę zaraz przed Lipnicą. A że to Kaszuby i tablice z nazwami miejscowości są dwujęzyczne, to mijam znak z napisem Warszawa Warszawa:)

Póki co jedzie się całkiem przyjemnie, choć zaczyna mnie niepokoić ból w odcinku lędźwiowym kręgosłupa… Póki co staram się go ignorować.

Wieś Męcikał wita mnie nazwą i środkowym palcem. Oto bowiem uczyniono tam zakaz jazdy rowerem po drodze wojewódzkiej, oddając do dyspozycji miłośników pedałów DDR składający się (na pierwszy rzut oka) z piachu, kamieni i łez kolarzy szosowych patrzących ze strachem na spadającą średnią i wstrzymujących oddech na widok czegokolwiek innego niż asfalt. Robię sobie fotkę znaku ku swojej własnej uciesze i wjeżdżam w to coś… Co okazuje się szuterkiem klasy premium (choć przyznaję że w jednym miejscu musiałem przenieść rower z powodu zalegającego piachu). Po deszczu prawdopodobnie nie byłoby tak wesoło, ale ja tam byłem w pełnym słońcu i budzącym grozę Eskimosa upale więc nie narzekam. Dalej następuje CPR z kostki na który też nie narzekam (a którym jadę), zaś jeszcze dalej następuje Czersk, w którym robię kilka minut pauzy.

Zatrzymuję się na Orlenie aby uzupełnić wodę w bidonach i zjeść coś, co nie jest żelkiem wyjętym z zanadrza. Stamtąd też daję znać koledze Marcinowi, że póki co jazda odbywa się bez przeszkód. Kolega o długim nicku na portalu ze śmiesznymi obrazkami, którego od teraz dla własnej wygody i niepoznaki będę nazywał Grzmiwójem, będzie mi towarzyszył nieco później. A żeby nie było zbyt nudno, to daję znać również koledze @Yes_Man (który będzie na mnie czekał w Warszawie) że zasadniczo to ruszyłem i jakoś to leci.

Zjadłem, popiłem, pojechałem jak mawiał nikt. Do Grudziądza jedzie mi się dość wygodnie. Jest co prawda nudno jak na komedii z Karolakiem, ale przynajmniej asfalty są przyzwoite (niektóre CPRy też bywają przyzwoite, na szczęście jest ich niewiele (niewiele w ogóle, nie że niewiele jest tych przyzwoitych (zdanie w trzecim nawiasie skasował Paliwoda)))

Choć może powinienem napisać, że do Grudziądza jechałoby mi się wygodnie, gdyby nie coraz większy ból kręgosłupa lędźwiowego. Nadal usilnie staram się go ignorować.

Po drodze mijam jeszcze Warlubie, w którym poza znakiem oznajmiającym że się doń wjeżdża i wyjeżdża nie ma nic ciekawego. Grudziądz za to, abym się nie nudził, wita mnie ciągiem pieszo rowerowym, na który wjeżdżam na skrzyżowaniu drogi wojewódzkiej 207 i krajówki z numerem 16. CPR ten prowadzi mnie na most imienia Bronisława Malinowskiego, na którym postanawia się niespodziewanie skończyć. Na jezdnię też nie mam jak wjechać bo jest tam podwójna ciągła (zjazdu z CPR rzecz jasna nie ma). Jakoś udaje mi się przejechać pomiędzy barierkami oddzielającymi mnie od Wisły (i w nie nie uderzyć – bo powiedzieć muszę że mój zmysł równowagi w takich miejscach mówi papa) i przy okazji nie przywalić w stalową konstrukcję mostu. Jeśli będę tam jechał ponownie, wybiorę jezdnię.

Pomimo tego że trasę mam wgraną na Wahoo, to w Grudziądzu i tak trochę się zakręciłem i do McDonalda dojechałem nieco inaczej niż planowałem. Jest 28 stopni, grzeje więc przyjemnie. Zjadam wykwintny obiadek, na pobliskim Shellu uzupełniam płyny w bidonach i zaczynam żmudny proces wygrzebywania się z miejskich duktów. Wychodzi mi to jako tako aż do ulicy Waryńskiego, na której dziadyga w Audi chamsko wymusza na mnie pierwszeństwo. Szczęśliwie ciul z Kwidzyna (co sugerują tablice) się nagrał, więc z największą przyjemnością puszczę nagranie panom policjantom z Grudziądza.

Zbliża się wieczór, gorejąca atomowym armageddonem tarcza życiodajnego słońca jest coraz niżej na horyzoncie różnych wydarzeń i przypadkowych wypadków. Wjeżdżam pomiędzy wsie i pola na wschód od Grudziądza.

Pagórki porośnięte zbożem i innymi roślinami, z których można wytwarzać przeróżne napoje i eliksiry wyglądają przepięknie. Kilka razy się zatrzymuję żeby zrobić fotki. Zdarza mi się też zatrzymać aby zwyczajnie pogapić się na otaczające mnie okoliczności przyrody (i porobić fotki), a raz nawet zatrzymałem się na sikpauzę. Teren jest przyjemnie pofałdowany. To znaczy byłby, gdyby działał mi napęd z przodu. Coś się wzięło i zepsuło, i w momencie w którym na niektórych hopkach przydałby mi się mały blat, ten postanowił nie działać. Trudno, jakoś dojadę.

W niezmiennie pięknych okolicznościach przyrody cieszących moje oczy dojeżdżam do Nowego Miasta Lubawskiego, na którym robię kolejną krótką pauzę. Kręgosłup wyraźnie daje mi znać że „panie, długo pan tak nie pociągniesz!” Zwlekam się z siodełka, kupuję coś do picia i na chwilkę rozkładam się na chodniku. Ta chwila leżenia nieco pomaga więc kontynuuję jazdę. Za Lidzbarkiem muszę zrobić kolejną pauzę żeby dać odpocząć plecom. Po kilku minutach jednak się zbieram z myślą, że w Działdowie będzie trochę więcej czasu na przyjemności w postaci leżenia plackiem na twardej ławce w tamtejszym Maczku.

29 czerwca 2024 roku, godzina prawie 21:37

Działdowo, ławka w McDonaldzie.

Do Działdowskiego (nie mylić z dziadowskim) Maczka nie docieram o 21:37 ale o 21:30. Nie wymierzyłem odpowiednio, na przyszłość się poprawię. Składam obolały plec (mam jeden) na twardej ławce i staram się odpocząć. Po kilku chwilach dojeżdża kolega o długim nicku na portalu ze śmiesznymi obrazkami, którego dla własnej wygody będę nazywał Wiesławem, a który na tę okoliczność zapakował siebie, rower i plecak w pociąg i przybył z odległej Warszawy do nie aż tak odległego (w tamtej chwili – byliśmy bowiem niemal w centrum) Działdowa.

  • Dej narzędzia! - rzuca na przywitanie, a kiedy dostaje do rąk własnych multitoola z narzędziami wieloma, obdarza mnie opowieścią, która rozpoczęła się na peronie w Działdowie i omal się tam nie skończyła, tłumacząc tym samym czemu potrzebuje narzędzi i dlaczego jego rower w tym momencie obrócony jest do góry nogami w postaci kół. Opowieścią dla słuchającego dość zabawną, dla kolegi o długim nicku na portalu ze śmiesznymi obrazkami, którego dla własnej wygody będę nazywał Mieczysławem, nie aż tak zabawna ale z wstępnym szczęśliwym zakończeniem, w którym odjeżdżamy razem w kierunku zachodzącego słońca. Żeby nie wyglądało to jakoś bardzo dziwnie to pojechaliśmy na wschód, gdzie słońce już zaszło i skąd wiało sowieckim chłodem.

Dłuższa przerwa w Działdowie zrobiła dobrze moim plecom więc początek wspólnej jazdy jest dość dynamiczny. Wespół z kolegą o długim nicku na portalu ze śmiesznymi obrazkami, którego dla własnej wygody od dziś będę nazywał Sławojem, narzuca bardzo przyzwoite tempo, które póki co wytrzymuję. Przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów prowadzimy sobie luźne pogaduchy o tym i owym, podziwiając malowniczą ciemność panującą wokół. Mławę objeżdżamy od zachodu i niedługo później lecimy sobie świetną drogą wojewódzką numer 587, obok której, pośród pól malowanych chłodem i ciemnością, zaległa i leży sobie trasa S7.

Za Strzegowem zjeżdżamy na Orlen. Wizyta ta ma na celu odpoczęcie mojego kręgosłupa, który pali żywym ogniem (oczywiście żartuję – gdyby tak było, nie musiałbym mieć tylnej lampki) oraz zakupienie przeze mnie wody, bowiem bidony od jakiejś chwili (jakaś chwila trwała już jakąś chwilę) są puste. Na tymże Orlenie podczłapuje do nas jakiś psiak, widać że zrezygnowany, zmęczony, sponiewierany, bez ucha. Straszna psia bida. Pogłaskaliśmy. Obok zatrzymało się jakichś dwóch przyjaznych dżentelmenów (choć na dżentelmenów nie wyglądali), którzy chyba później temu pieskowi dali coś do jedzenia. Zamieniliśmy z nimi ze dwa słowa, popatrzyliśmy na dwa radiowozy, które trzy raz robiły kółka wokół stacji, a zawartość których stanowiły bagiety łypiące na wesołą młodzież stojącą opodal wejścia do przybytku z paliwem. Poza tym że byli hałaśliwi nie działo się nic niepokojącego toteż i my pojechaliśmy dalej i policja też gdzieś sobie pojechała.

Nazajutrz od kolegi o długim nicku blablabla, którego dla własnej wygody będę od dziś nazywał Dobromirem, dostałem informacje, że on dostał informację, że psinka jest lokalna, ma właściciela ale na wszelki wypadek lokalna psia grupa podjedzie zobaczyć czy nie dzieje mu się krzywda. Serducho rośnie:)

Jedziemy dalej. Im dalej w las, który gdzieś majaczy w oddali, ciemniejszy nieco tylko od ciemnego nieba, tym gorzej mi się jedzie. W Płońsku zjeżdżamy na chwilkę do Maczka. Muszę się na chwilkę położyć i dać odpocząć kręgosłupowi. O ile wcześniej palił żywym ogniem, tak teraz mam ochotę go sobie wyrwać. A będzie jeszcze lepiej. Czas jednak nagli i chcąc zdążyć do stolicy na jakąś sensowną godzinę trzeba się zbierać. Za Płońskiem wyjeżdżamy w dzikie ostępy mazowieckich wsi. Niebo na wschodzie zaczyna przybierać barwy siniaków na styranym licu lokalnego miłośnika siarkofrutów, temperatura jest wysoka bo ok. 15 stopni ale i tak jadę w nogawkach. Zmęczenie robi swoje. Jadę – to zresztą za dużo powiedziane. Snuję się jak pająk bez odnóży. Zawsze mam rankiem kryzys ale do tej pory, na ultra, nie jechałem tak marnie. Nie jestem w stanie się nawet rozpędzić – każdy obrót korbą i mocniejsze naciśnięcie na pedał wywołuje eksplozję bólu w lędźwiowym. Już w Płońsku mówiłem że trzeba będzie skracać, ale dopiero teraz jestem tego pewien (a możemy urwać z trasy ok. 80 kilometrów). Kolega też zaczyna odczuwać dyskomfort dupy i w Nasielsku decyduje się zjechać na pociąg. Rozstajemy się w locie, dziękuję za towarzystwo i możliwość jazdy na kole. Dalej jadę sam.

We wsi Pobyłkowo Małe zatrzymuję się na przystanku omal nie obalając się z rowerem. Ledwie podnoszę nogę do góry. Siadam na ławeczce aby dać odpocząć plecom i zerkam w telefon. Mówiłem coś o skracaniu, prawda? No to melduje że zaczęło się robić ciepło, zdjąłem nogawki, posiedziałem kilka minut i z pomysłu, aby urwać 80 kilometrów zrodził się pomysł aby urwać 30 kilometrów i jednak dokręcić do równego 600 Ale mam jeszcze chwilę, zastanowię się.

W Serocku już byłem pewien że będę kręcił do 600km. Wygodnym CPR przy ul. Warszawskiej wytaczam się na południe. Na rondzie przed DK61 trochę się zamotałem i zrobiłem ze trzy kółka wokół nim ogarnąłem, gdzie dalej prowadzi mnie ścieżka rowerowa. Odbijam na zachód w Borowej Górze i przez Stopień Wodny Dębe przejeżdżam nad rzeką Narwią. Jadę zebrać Radzymin, Wołomin, Marki i coś tam jeszcze. O ile jeszcze do Radzymina jadę po względnie akceptowalnych DDR i CPR, tak już w miastach wokół Warszawy nie jest zbyt kolorowo. To znaczy infrastruktury jest dużo, ale wykonanie tego czegoś to jakiś nieśmieszny żart. Pomijam dość mocny wiatr ze wschodu, który na długich fragmentach biegnących właśnie na wschód postanawia przeszkadzać jak tylko może. Teraz to już tylko upierdliwa drobnostka. W Kobyłce wtaczam się na CPR, który przejazdy ma tak zaprojektowane, że przy każdym, muszę wytracić prędkość niemal do zera żeby nie rozwalić kół, stracić zębów albo nie pogubić szpejów. Jakoś się to udaje i zaraz za S8 z ulicy Głównej zjeżdżam na DDR biegnący na południe wzdłuż ekspresówki. Tutaj planuję skrócić o wspomniane 30 kilometrów, choć Wahoo usilnie próbuje mnie cofnąć na pierwotną trasę. Póki co ignoruję jego popiskiwanie i jadę sobie wygodnie świetnym DDRem.

30 czerwca 2024 roku, godzina 09:15

Warszawa, gdzieś pod mostem.

Mój misterny plan idzie trochę w pizdu. Gdzieś przy którymś węźle przy S8 mocno się zakręciłem i skończyło się to wnoszeniem i znoszeniem roweru na estakady, szukaniem objazdów przez tory i chwilowym „gdzie ja kuźwa jestem”. W tym czasie też dzwoni do mnie @Yes_Man, który czeka już na Centralnym i pyta gdzie jestem. Odpowiedź, że pod mostem, chyba nie jest zbyt precyzyjna ale melduję, że będę za jakieś 20 minut. Kłamałem, ale wówczas nie wiedziałem że kłamię, bowiem ogarnąłem że na Centralny brakuje mi zaledwie 11 kilometrów – więc teoretycznie powinienem się uwinąć dość szybko. I pewnie tak by było gdybym na Starym Mieście znowu nie wjechał nie tak jak chciałem. Finalnie na Centralnym melduję się chwilę przed godziną 10:00.

Z McDonalda wychodzi po mnie @Yes_Man, a w środku czeka jeszcze @Shagwest Niestety, przez moje guzdranie się po drodze, nie mamy zbyt wiele czasu na pogaduchy. Udaje się zamienić kilka słów, pogadać chwilę o drodze (panowie przyjechali na motocyklach:)) i chwilę pośmieszkować, ale muszę zdążyć się ogarnąć przed podróżą. I przede wszystkim na tą podróż zdążyć. Żegnam się i kicam pod prysznic ze słoikiem czekoladek pod pachą, które dostałem od chłopaków na drogę Mega miłe spotkanie po ciężkiej podróży, dzięki że zaczekaliście na mnie chwilkę

Prysznic na Centralnym na szczęście tym razem działa. Szybko się ogarniam i wpadam do pociągu na dwie minuty przed odjazdem.

Podróż pociągiem mającą trwać nieco ponad sześć godzin, PKP w ramach promocji wydłuża o ponad czterdzieści minut.

Dziękuję za uwagę.

Dobranoc.

#rowerowyrownik

Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
1b989075-7901-4c69-94a1-f742ac16566a
Yes_Man

@Mordi Gratuluję trasy i wytrwałości! Jesteś mega pozytywnie pokręconym i inspirującym wariatem, cieszę się że udało się choć chwilę pogadać

I do tego masz lekkie pióro

Jeśli będziesz się gdzieś wybierać w dłuższą podróż dawaj znać, zrobimy spot rowerowo - motocyklowy na mecie

Mordi

@Yes_Man Z pewnością się odezwę:)

Furto

Zajebisty trip. Plecy bolą na samym dole? Mnie też czasem spina, przy przyczepie górnym lewego mięśnia pośladkowego średniego. Pomaga rozmasowywanie wzdłużne po włóknach, ale tak mocno jak to możliwe.

Mordi

@Furto Na samym dole. Fizjo mówiła że to może być kwestia odpowiednich ćwiczeń, ale na wcześniejszycu ultra aż tak źle nie było. Zobaczę co z tym rozmasowaniem, dzięki za podpowiedź:)

Zaloguj się aby komentować

Warszawa 2024

podejście drugie.

Pogoda zamówiona (mam nadzieję)

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/44014311?privacy_code=LMuTi0E13fS2ZK5aKNbJb1Dn9zzxOWdG

Start z Koszalina (rowerem )w sobotę, 29 czerwca około 04:00 rano. Meta w Warszawie w niedzielę około 09:00. Całość 630km. Średnia będzie taka żebym zdążył na pociąg (zakładam że ok 26km/h). Całość bez spania i drzemek.
Gdyby ktoś miał wolna chwilkę, zapraszam, choć trzeba wziąć pod uwagę że będę musiał gonić na pociąg i trzeba będzie się pożegnać po drodze (muszę zdążyć:)) początek jedzie ze mną ukochana @vvitch :)
@Yes_Man nadal chętny na kawkę na Centralnym?:)

#rower
6a67c7aa-37a7-4b22-8bb5-e45cd11d3011
Yes_Man

@Mordi Proste że jasne, czasami ciemne i kręte Wałówka z Pruszkowa na drogę powrotną czeka

Mordi

@Yes_Man Elegancko:)

@slawek-borowy Zapraszam ze sobą, zobaczysz że to nic takiego (zaraz po tym jak będziesz chciał wywalić rower do rowu):)

the_good_the_bad_the_ugly

Szacun za taka trasę i to bez spania. Myślę że po 130 km bym po prostu padł a ten tu oto 630 km robi jednym ciągiem.

Mordi

@the_good_the_bad_the_ugly Nie ma czasu na spanie bo trzeba pedałować!:)

Zaloguj się aby komentować

Dzień dobry #rower i #szosa

Jak co roku w czerwcu wybieram się rowerem do Warszawy na pociąg do domu. Jeśli pozwoli pogoda to startuje z Koszalina 22 czerwca ok. 04:00 - 05:00 rano, zaś w Warszawie na Centralnym melduje się następnego dnia ok. 10:00. Do przejechania jest 630km na strzała.
Gdyby ktoś miał zbędny czas do zmarnowania to zapraszam na koło. Średnia ok. 26km/h, pauzy tylko na stacjach paliw/w Maczkach na jedzonko.
Pierwsze kilkadziesiąt km. jedzie ze mną @vvitch (。◕‿‿◕。)

Trasa:
https://ridewithgps.com/routes/44014311?privacy_code=LMuTi0E13fS2ZK5aKNbJb1Dn9zzxOWdG
Yes_Man

@Mordi Wbiłem w kalendarz, jeśli nic mi nie wypadnie to podjadę na Centralny przybić piątkę i postawić Ci kawę

Mordi

@Yes_Man Do zobaczenia zatem! Bliżej 22.06 będę pisał czy jaZda dojdzie do skutku:)

Ubiorek_Wiecznie_Zielony

@Mordi powodzenia i wiatru w plecy, ech Warszawa miło wspominam

Mordi

Dziękować;) Musisz jechać w tym roku;)

Mordi

Druga próba za tydzień

Zaloguj się aby komentować

120 516 + 35 + 109 + 35 + 44 = 120 739

Patataj.

100km - objazd okolic Karlina i Białogardu wespół z @vvitch. Okoliczności przyrody dopisały, temperatura dopisała i nawet wiatr jakoś nie przeszkadzał. W połowie trasy wjechaliśmy sobie w polna drogę, w kierunku dawno opuszczonych zabudowań (choć jeden domek wydawał się zamieszkały) wsi, której tabliczka z nazwą pamięta pewnie połowę zeszłego wieku. Malowniczo - ponure miejsce z szumiącymi nad głowami wiatrakami. Tam też na cholera-wie-czym złapałem kapcia.

Reszta to drobnica wokół komina.

Rozwaliłem Wahoo. Rozkleił się ekran i podeszła tam woda, a że urządzenie miało już trzy lata toteż zapadła decyzja o kupnie nowego. Napisałem jednak na ichni support (bo mi się nie uśmiechało wydawać prawie dwóch tysięcy na komputerek) i dostałem 20% zniżki:) ROAM V2 przyjechał z Holandii po dwóch dniach:)

#rowerowyrownik #mordimernaszosie

#rowerowyrownik

Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
8dc06f47-3941-489b-92fa-92348de16c0c
KierownikW10

Rozwaliłem Wahoo. Rozkleił się ekran i podeszła tam woda, a że urządzenie miało już trzy lata toteż zapadła decyzja o kupnie nowego.

@Mordi od 7 lat używam Garmina Edge 520, który był przestarzałym urządzeniem już wtedy, gdy go kupowałem nowego. Menda nie chce umrzeć, a od kiedy używam go naładowanego w zakresie 20-80% to nawet bateria przestała się zużywać. Ot porządne kawałek sprzętu pomimo tylko 120 MB wolnej pamięci xD

KierownikW10

@Mordi zapomniałem dodać pytania. Wahoo są teraz najlepszymi komputerkami rowerowymi? Wypadłem z tematu, wiem tylko, że ostatnie Garminy są co najwyżej średnie.

Mordi

Nie wiem bo nie korzystałem nigdy z Garmina. Kiedyś miałem jakaś nawigacje Lezyne ale to była kompletna porażka (powolne, zawieszające się, skomplikowane w obsłudze). Z Wahoo jestem zadowolony, to mój trzeci lomputerek.

@Zielczan Do tej pory używałem ROAM, ta pierwsza wersję. Wcześniej miałem Bolta, którego używa teraz @vvitch :) ma chyba z 6 lat i nadal działa bez zarzutów:)

Zielczan

@Mordi a to spoko, to moze bolt v2 tez da rade pod wzgledem wodoodpornosci

Zielczan

@Mordi a jakiego miales do tej pory?

Zaloguj się aby komentować

116664 + 15 + 22 + 200 = 116901

Ostatnie kilka dni, trochę z @vvitch a trochę sam.
Krótkie dystanse to zachód słońca z ukochaną i mordowanie siostrzeńca Vvitch po mieście:)
Dwieście to mój dzisiejszy dość durnowaty pomysł, aby całość przejechać z jak najmniejszą ilością pauz... Co udało się nienajgorzej, bowiem czas brutto to tylko jakieś 5 minut więcej niż netto:) Było trochę kombinowania na skrzyżowaniach, przejazdach kolejowych (dwa razy natrafiłem na zamknięte rogatki, ale udało się albo jeździć w te i z powrotem albo robić kółka na rondzie:)) oraz na wahadlach (na jednym musiałem stanąć na chwilkę bo zablokowały mnie ciężarówki i ruch puszczony z drugiej strony).Kolejnym durnowatym pomysłem było objechanie tego na bułce, która zjadłem przed wyjazdem i batonikiem, którego kupiłem w trakcie, ale robiłem już wcześniej takie jazdy więc poza ogólnym zmęczeniem wyszło całkiem nieźle.
Udało się przed jedna burzą, w Świdwinie uciec ale za to przed samym domem wjechać w dwie ulewy:) Ostatnie kilka km przejechałem wspólnie z @vvitch wracającą z pracy ❤️

#rowerowyrownik #szosa
c1e7dd90-2f85-4a4e-b0ed-6712b4b45b0e

Zaloguj się aby komentować

114 711 + 103 = 114 814

Deszczowa piosenka z Panią @vvitch :)

O ile zwykle alerty RCB są jak były premier, o tyle tym razem... Nie były. Po odczytaniu wiadomości że jebnie ruszyliśmy tyłki z grubsza na wschód. Słonko grzało, ptaszki świergoliły, ekspresówka na którą wjechaliśmy pod prąd jak była w budowie tak jest, wiatr wiał... Tylko gdzieś tam, hen daleko, daleko na horyzoncie, jakoś nad Słupskiem majaczyły ponure, burzowe chmury. Chwile jechaliśmy na spotkanie burzy ale w porę odbiliśmy na północ, aby pojechać na spotkanie kolejnej burzy, tym razem skrywającej pod swoim brzuszyskiem Darłowo. Nim jednak wjechaliśmy w strugi deszczu odbiliśmy na zachód i pojechaliśmy w kierunku kolejnej burzy. Tej już nie udało się oszukać i będąc w Sianowie zrobiliśmy przymusowa pauzę na przystanku. Niewiele to dało bo nim ów przystanek znaleźliśmy, deszcz kapiący na nasze głowy i tryskający spod kół zdążył przemoczyc nas dokumentnie. Ale i tak było fajnie, a będzie jeszcze fajniej jak umyjemy rowery:)

#rowerowyrownik

Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
24cdef46-f514-47ad-b089-c8b26369f5d9
Mr.Mars

My się deszczu nie boimy ....

Zaloguj się aby komentować

113 282 + 0 + 176 + 50 + 48 + 45 = 113 601

Ostatni tydzień ujeżdżania okolic okolicznych, głównie z @vvitch :)

176 - Trasa z Lęborka do Koszalina.

Do Lęborka dotarliśmy dzięki niebywałej uprzejmości PKP (uprzejmość owa polegała na tym, że ciapong się był nie spóźnił co, jak zapewne wszyscy wiemy, jest niewątpliwym sukcesem).

Podróż rozpoczęliśmy od śniadania w lokalnym McD, obok pomnika Papieża Polaka Który Wiedział.

Po skromnym acz pożywnym śniadanku ruszyliśmy co koń wyskoczy, na północ, zaś później, na północy już będąc, pojechaliśmy na zachód. Piękne okoliczności przyrody umilali kierowcy zaparkowani na DDR albo jeżdżący na czerwonym (bo tak). Na ogół niezłe asfalty poprzetykane były asfaltami typu Kongo, co może nie dawało się bardzo we znaki ale trochę męczyło.

Reszta to jakieś krótkie pierdoły wokół komina.

#rowerowyrownik

Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
9254aadd-0b3b-4b04-97df-36df0ef37eaf
Mr.Mars

@Mordi Wyślij gratulacje do PKP. To niebywałe i niespotykane osiągnięcie z ich strony.

Zaloguj się aby komentować

109 796 + 47 = 109 843

Pojechaliśmy z @vvitch po kwadraty w dość ładnym, aczkolwiek średnio dostępnym dla szosy zakątku rezerwatu Wierzchomińskie Bagna :)

#rowerowyrownik

Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
c9e354c3-312e-4470-b9d4-433568767bcd
Furto

Co to za model lampki?

Furto

Pierwsze widzę, jak się sprawuje? Mocno siedzi czy lata na mocniejszych wybojach? Ile trzyma bateria, jak się sprawuje tryb mijania, a jak drogowe?

Zaloguj się aby komentować

108 316 + 44 + 100 + 202 + 3 + 103 + 50 + 100 + 188 + 47 + 58 + 27 = 109 238

Majówka na rowerowo, głównie z @vvitch❤️

Jastrowie - Koszalin z @vvitch , 188km
Do Jastrowia dotarliśmy przy pomocy oraz współudziale PKP Ciapong do podróży. Podróż owa odbyła się zarówno bez przeszkód jak i bez opóźnień, co jest niewątpliwym oraz niebywałym sukcesem spółki PKP pociąg w przeciągu.
Jastrowie przywitało nas aurą nieco rześką oraz wstępnie pochmurną, ale nim się obejrzeliśmy, zmierzając w pocie czoła na północ, przejaśniło się na tyle że i zieleń była zieleńsza, i niebo było bardziej niebieskie i nawet asfalty były równe, o co w zapomnianych końcach świata niełatwo. Uśmiechy z naszych buziek zostały jednak zdarte wraz z asfaltem na drodze z jednego nigdzie w drugie. Oto bowiem, zaraz za Sypniewem, a przed Nadarzyczymśtam napotkaliśmy remont drogi. Okazjonalnie przysypane piaskiem fragmenty asfaltu nie nastrajały optymistycznie, ale już po zaledwie 10 kilometrach udało nam się wyjechać w równe dukty prowadzące nas do Bornego Sulinowa. W Bornem przystanęliśmy na chwilkę obok postumentu na którym ktoś postawił zupełnie nie nowy czołg T-34. Zrobiliśmy sobie zdjęcie bo “panie u nos ni ma takich dziwów” i pognaliśmy dalej na spotkanie przyrody oraz przygody. Z Bornego wytaczamy się świetną ścieżka rowerową i po chwili robimy pauzę w Łubowie. Stamtąd mamy prostą jak coś krzywego drogę do Czaplinka. Pięknie położona asfaltowa wstęga, przyzwoity asfalt i wiatr… Może nie we włosach, ale baraszkujący w zgięciach kolan i pod pachami gna nas ku pomnikowi Jana Papieża Drugiego. Nim doń dotarliśmy zrobiliśmy krótka pauzę w Żabce na czaplinieckim rynku, który akurat jest parkingiem. Szybko jedziemy zobaczyć Tego Który Wiedział i obieramy azymut na północ. Przez kilkanaście kilometrów jedziemy asfaltami typu łódzkiego, które są dziurawe jak coś dziurawego i po jakimś czasie docieramy do drogi wojewódzkiej łączącej… Jedno gdzieś z drugim nigdzieś. Tam robimy kolejna pauzę pod lokalnym sklepem, który wygląda jak żywcem wyjęty z lat 90 ubiegłego wieku. Po kilku kolejnych kilometrach wjeżdżamy na Stary Kolejowy Szlak - ścieżkę rowerową łącząca z grubsza południe z północą, czyli Wałcz z Kołobrzegiem. Jedziemy nią długie kilometry podziwiając to i owo i objeżdżając od zachodu Połczyn-Zdrój. Przez Jezierzyce i Rąbino docieramy do Białogardu gdzie robimy ostatnią tego dnia pauzę na Orlenie. Do Koszalina na obiad i kolację (w jednym) docieramy chwilę później mając na liczniku nieco ponad 188 kilometrów.

Lębork - Koszalin. Solo, 202 km
Do Lęborka dotarłem przy pomocy oraz współudziale PKP Ciapong do podróży. Podróż owa odbyła się zarówno bez przeszkód jak i bez opóźnień, co jest niewątpliwym oraz niebywałym sukcesem spółki PKP pociąg w przeciągu.
Lębork przywitał mnie aurą przyjemnie ciepłą takoż okolicznościami przyjaznymi. Opodal dworca bowiem, gnany ciekawością oraz mapą wujaszka Googla, odnalazłem Żabkę. W sklepie owym, na mój przyjazd gotowym, zakupiłem różności różne, głównie do żarcia, głównie podróżne. Mówiąc krótko: trzy batoniki i paczkę żelków. Tak przygotowany ruszyłem na szlak, nie rymując wspak.
Z Lęborka kieruje się z grubsza w kierunku Bytowa. Słonko grzeje bardzo przyjemnie, nieco mocniej podgrzewając na licznych hopkach. Spokojnie choć dynamicznie mijam kolejne wioski, kolejne obsiane pola, kolejne zakręty licząc na to, że uda mi się utrzymać przyzwoita średnią, zrobić minimalna ilość pauz i dojechać do domu nim kur zakaszle choćby raz.
Taki chuj.
Za Pomyskiem Wielkim (który wcale nie jest jakiś duży) wjeżdżam (choć to za dużo powiedziane - bardziej wprowadzam) w przepięknie położoną pomiędzy polami drogę. Pięknie położona między polami, biegnąca obok zagajników droga ma tylko jeden malutki feler… Zamiast choćby i dziurawego ale jednak, asfaltu, w całości składa się z kopnego piachu, po którym nie sposób nie tylko jechać, ale nawet iść wygodnie. Na szczęście cała ta zabawa to tylko kilka kilometrów. Średnia spadła ale nic to, gonię do (od)Bytowa uzupełnić paliwo. Zjadam hotdoga i cisnę dalej. Na zachód. Droga mija mi całkiem przyjemnie. Od jednej hopki do drugiej gna mnie wschodni wiatr co spienione goni fale. Asfalty też są jakieś takie przyzwoite, niezłe i wygodne więc nadrabiam nieco. Chyba nawet uda mi się dość żwawo i bez przeszkód jechać dalej.
Taki chuj.
Za Wierszynem wjeżdżam w kolejny ujeb, dla niepoznaki oznaczony jako szlak rowerowy. Zaczyna się niewinnie - oto bowiem moją dupcię w ciasnych pantalonach masują kocie łby, z pewnością pamiętające jeszcze dziadka Adolfa. O ile po tym da się jechać, tak później kocie łby znikają pod sypkim i piachem i szutrem. Tam też jestem zmuszony przez chwilę prowadzić rower.
Po niedługim czasie na powrót melduje się na cywilizowanym asfalcie i jadę do Kępic. Ostatnią tego dnia, krótką jak moje gacie pauzę robię na Orlenie i nie niepokojony kolejnymi ujebami gnam do domu. Choć brak ujebów być może jest nieco na wyrost, bowiem przez kilka kilometrów ponownie jadę asfaltem typu łódzkiego. Ostatnią tego dnia hopkę robię przez Górę Chełmską w Koszalinie. Po nieco ponad 7 godzinach jazdy netto melduje się w domu.

#rowerowyrownik

Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
83962adc-98ea-4071-810d-c04c062e62d8
tyci_koks

@Mordi ale super!

Taka majówkowa aktywność zawsze na propsie!

Mordi

Dobrze jest dobrze pojeździć:)

tyci_koks

@Mordi pewnie! póki co nasza majówka to jak wasza jedna przejażdżka Udało się zrobić łącznie jakieś 178km

Ale może czuć nasz oddech na plecach

austrionauta

Bardzo ładne okoliczności. Zastanawiam się jak to jest jechać tyle na plaskato. Uczuć w każdym razie mi nieznany😀

Mordi

Przyjemnie:) Nie samymi górkami człowiek żyje (zwłaszcza jak ich niewiele)

pluszowy_zergling

No ładnie, szczerze to do takich niespodziewtfów to chyba gravel by się bardziej sprawił, albo lekka przeróbka szosy na "allroad" Polska to wgl jest taka średnio-szosowa, czym więcej słyszę od kolarzy

Mordi

To było tylko ok 5-7 km z ponad dwustu więc szkoda przerabiać szosę. Zwłaszcza że zwykle można znaleźć objazd.

Zaloguj się aby komentować

Następna