No to żeby mieć wolne co najmniej do piątku, to publikuję jeszcze i to.

Mało sielankowa mi coś ta sielanka wyszła, no ale trudno. Najwyżej zostanę zdyskwalifikowany.

***

Trzysta trzydziestka

Normalnie to tatuś mówił na niego po prostu trzysta trzydziestka. No ale czasami, a zwłaszcza po ciężkim dniu, kiedy to było kupę roboty, a każda jedna była pilniejsza od drugiej, i każda do zrobienia koniecznie dziś, to nazywał go wtedy niedźwiadkiem. Albo i delikatniej nawet, i misiem też go czasami wtedy nazywał. A wzięło mu się to stąd, że, po rusku – albo może i po niemiecku?; dokładnie to nie pamiętam, tatuś zresztą chyba też nie do końca wiedział, bo zdaje mi się, że raz mówił tak, a raz tak – że to „ursus” po tym rusku czy po niemiecku to właśnie „niedźwiedź” znaczyło. Tatuś pamiętał jeszcze, ja już tego nie pamiętam, jak to się w polu koniami robiło no i umiał docenić to ułatwienie, jakie do naszego gospodarstwa zawitało, kiedy to wreszcie udało mu się kupić traktor.

We wsi były też już wtedy i inne traktory. Niektórzy mieli radzieckie Władymiriece, większość jednak polskie Ursusy. Głównie trzysta trzydziestki, tak jak my. Pamiętam, że na innych trzysta trzydziestkach, tych co to sąsiedzi je mieli, na kominie – tak z Heniem nazywaliśmy rurę wydechową; tatuś to na początku nas poprawiał bo wtedy nie wiedzieliśmy, że to nazywa się rura wydechowa, a później to już się denerwował, bo kiedyśmy już zapamiętali, to specjalnie mówiliśmy wtedy że to „komin”, może właśnie po to żeby go trochę podenerwować? – to pamiętam, że na tych kominach to były takie klapki, żeby woda deszczowa nie dostawała się do środka. Jak ciągnik był odpalony to ta klapka tak się unosiła pod wpływem spalin. Na wolnym biegu unosiła się i opadała, klapała tak, czasami uderzając o krawędź komina i wydawała wtedy taki dźwięk jak to wtedy, kiedy metal uderza o metal. No a kiedy dodało się więcej gazu, to wtedy stawała prawie do pionu. Na tyle, na ile mogła. Jakiś ogranicznik tam chyba miała czy coś takiego? No strasznie mi się ta klapka wtedy podobała.

No ale my takiej klapki w naszej trzysta trzydziestce nie mieliśmy. Kiedyś, niedziela to chyba była, albo jakieś inne święto, bo ciepło było, a my nie pojechaliśmy w pole, postanowiliśmy z Heniusiem sprawdzić jak to jest z tą naszą klapką. Zastanawialiśmy się wtedy, czy ona była i odpadła bo wypadła z niej zawleczka albo śrubka jakaś się odkręciła, czy może w ogóle nigdy jej tam nie było. Klapki były montowane na takich opaskach. Obejmach może? Zaciskach takich blaszanych, co to na górze dookoła komina były zaciśnięte. Myśmy sobie to wtedy wymyślili tak, że jak taka opaska kiedyś tam była, to ślad po niej powinien był zostać. Było to jakoś zaraz po tym, jak żeśmy z tatusiem ławkę na podwórku rozbierali, bo deski w niej zbutwiały i ta ławka była wtedy właśnie takimi zaciskami stalowymi połapana, no i się te zaciski na drewnie odcisnęły. A jak na drewnie się odcisnęły, to i na chyba na kominie powinny? – tak jak mówiłem, tak żeśmy sobie to właśnie wtedy z Heniem pomyśleli.

Siedem lat wtedy może miałem, albo osiem, no a Heniuś młodszy o rok był, to, żeby to sprawdzić, to go podsadziłem i pomogłem mu na maskę wleźć, bo stamtąd lepiej mógł się przyjrzeć i zobaczyć czy ślad na tym kominie to tam jest, czy też go tam nie ma. Awantura się wtedy zrobiła, bo tatuś jak przez okno zobaczył, że Heniuś się na ten ciągnik wspina, to przyleciał wtedy i krzyczał na nas, że spaść stamtąd można. Krzywdę sobie można zrobić. Tatuś rzadko na nas krzyczał, no chyba że, tak jak wtedy, miał do tego krzyczenia jakiś powód. Czy ślad po tej klapce na naszej trzysta trzydziestce był, czy go tam nie było, to nie pamiętam. Nie pamiętam czy Heniuś w ogóle to wtedy sprawdził czy też tego nie sprawdził, bo nie zdążył zanim go tatuś stamtąd ściągnął.

No ale klapki nie było. Tatuś z tą wodą to radził sobie tak, że jak ciągnik stał, to zakładał mu na komin plastikową butelkę. Taką uciętą tak w dwóch trzecich wysokości, zaraz za tym jak to zwężenie od szyjki się kończy. No ale czasami ta butelka gdzieś ginęła. Gdzieś się zawieruszała. Zwykle działo się to po tym, jak pan Władek przywoził nam ropę w takich stalowych dwustulitrowych beczkach. Miał ją trochę taniej niż na stacji można było dostać. Skąd ją miał, to nie wiem. Ani ja, ani Heniuś żeśmy wtedy tatusia o to nie pytali. No ale ta butelka po tych jego wizytach to nam często ginęła. Myśmy sobie nawet z Heniusiem tak kiedyś wymyślili, że to może pan Władek nam tę butelkę zabiera, jak ona tak często ginie zaraz po tym jak on do nas przyjeżdża? Powiedzieliśmy nawet o tym tatusiowi, ale on się wtedy tylko roześmiał.
– Nie, to przypadek jest, chłopcy – powiedział. – Niech wam tylko do głowy nie przyjdzie Władka o to pytać – przestrzegł nas. – Jeszcze sobie pomyśli, że za jakiegoś złodzieja go mamy.

No więc nie pytaliśmy pana Władka o nic, ale kiedy przyjeżdżał, to pilne go żeśmy wtedy z Heniusiem obserwowali. Faktycznie, nigdy nie udało nam się zobaczyć żeby tę naszą butelkę ze sobą zabierał. Zwykle to nawet koło ciągnika się nie kręcił. Mimo to jednak butelka dalej ginęła. Tatuś wołał nas wtedy, wyciągał pieniądze z kieszeni i mówił:
– Chłopcy, idźcie do sklepu, kupcie sobie jakiś napój, a jak go wypijecie, to butelkę się utnie i na rurę wydechową się założy.
No i szliśmy wtedy z Heniem do tego sklepu i kupowaliśmy ten napój, Colę jakąś albo Fantę, jak Heniuś miał na pomarańczowe ochotę, bo ja to za pomarańczowym nie przepadałem, dalej nie przepadam, no ale czasami to się zgadzałem żeby bratu tę przyjemność zrobić. No i żeśmy ten napój na spółkę sobie wypijali. Boże, jak on nam wtedy smakował! Jaki był inny od tego kompotu, co go mamusia nasza robiła! Chociaż ten kompot to też dobry był, jak tak sobie go teraz przypominam.

Jak to dziwnie jest z tą pamięcią, prawda? Tak mi się to wszystko przypomniało teraz, jak na tej ławce siedzę. Przed chwilą był Łukasz, syn pana Władka. Ropę przywiózł, co to ją w Spółdzielni Rolniczej po trochu z maszyn odciąga. Trochę taniej niż na stacji można u niego kupić. Trochę człowiek może zaoszczędzić, a tu każdy grosz się przecież liczy. No i tak sobie siedzę i tak sobie patrzę na tę trzysta trzydziestkę po ojcu i tak mi się ta historia przypomniała. I wstaję z ławki, i patrzę gdzie są chłopcy. Łuk sobie zrobili z tego kija wiklinowego, cośmy to go wczoraj nad rzeką ucięli, jak żeśmy się kąpać poszli. Taki łuk to dobra rzecz jest, zabawka dobra. Bierze się nylonowy sznurek od snopowiązałki, wiąże się go na górze i na dole. Strzały to też z wikliny się robi. Kijki cienkie trzeba znaleźć, zaostrzyć je później trzeba. A jak kto lepiej chce – i umie – to i kurze pióra można z tyłu przywiązać. Lotki takie zrobić. Lepiej wtedy niesie. Ale to trzeba umieć. Ja nie umiałem. Chłopcy też nie umieją, bo kto by ich miał tego nauczyć, jak ojciec nie umie? No ale i bez lotek zabawa jest niezła. Sam się tak bawiłem. No i patrzę na tę trzysta trzydziestkę i podchodzę do niej. Patrzę jeszcze raz na chłopców, ale oni mnie nie widzą. Nie patrzą w moją stronę. Zajęci są zabawą. I ściągam z rury wydechowej tę plastikową butelkę, i chowam ją do garażu. Później się ją spali. I wracam na ławkę. I wołam chłopców:
– Maciek! Kuba!
Chłopcy odwracają się i przybiegają do ojca. A kiedy już do mnie przybiegają, to wyciągam z kieszeni pieniądze i podaję im banknot.
– Chłopcy – mówię – gdzieś mi się zawieruszyła ta butelka na rurę wydechową. Skoczcie no do sklepu, picie jakieś sobie kupcie, tylko w butelce plastikowej. A jak już je wypijecie, to się tę butelkę utnie i na rurę wydechową się ją założy.

***

1277 słów

***

#naopowiesci
#zafirewallem
KatieWee

@George_Stark ależ bardzo sielankowa jest ta sielanka!

A kompot to nadpicie i proszę z tym nie dyskutować

Zaloguj się aby komentować