Jechałem sobie wczoraj autostradą i wyprzedzałem ciężarówkę z naczepą chłodniczą na niemieckich rejestracjach. Nie byłoby może w tym nic dziwnego i nie zwróciłbym na nią uwagi większej niż tyle żeby bezpiecznie na prawy pas wrócić, gdyby nie napis na bocznej ścianie tej naczepy. A stało tam Fahrenheit. Całkiem ładna nazwa dla firmy mającej coś wspólnego z temperaturą, nieważne czy to niską, czy też wysoką. Ciekawie zaczyna się jednak robić dopiero wówczas, kiedy człowiek uświadomi sobie, że z języka niemieckiego fahren oznacza jechać. Wtedy nazwa ta nabiera pewnego nawet uroku.

Od razu przypomniał mi się festyn, na jaki trafiłem kiedyś przez przypadek w centrum jednego z holenderskich miast, w którym wtedy mieszkałem. Typowa niebiletowana impreza na wolnym powietrzu w tym kraju: piwo, ludzie stojący pod sceną i podśpiewujący z cover-bandem na zmianę klasyki światowe i holenderskie. Z tymi drugimi, w ramach ciekawostki, polecam się zapoznać, dość interesujące może to być doświadczenie; w domu bym sobie nie włączył, ale warunkach takich, jak opisane, sprawdzają się nadspodziewanie dobrze. W tej imprezie nie byłoby też może nic szczególnego, gdyby nie jej nazwa. A nazywała się ona A-mee-zing. Dla tych, którzy znają język angielski w jakimkolwiek stopniu, może to brzmieć dość blisko ze słowem, jakim wyraża się czasami w tej mowie zachwyt. Dla tych, mniej licznych, którzy w jakimkolwiek stopniu znają język niderlandzki, może ona brzmieć jeszcze ciekawiej. W niderlandzkim bowiem to jest tak, że dodanie cząstki mee- do czasownika zmienia jego znaczenie na, mniej więcej, „zrób to ze mną”. „To” w tym miejscu oznacza czynność, którą dany czasownik (nie każdy jednak; nie do każdego można tę cząstkę dodać, przynajmniej chcąc być w zgodzie z gramatyką) opisuje. I tak, dla przykładu: meespelen oznaczało będzie „baw się (albo graj) ze mną”, meedanzen: „zatańcz ze mną” (albo: „dołącz do tańca”), a wspomniane wcześniej meezingen: „śpiewaj ze mną”. Całkiem urocza nazwa jak na grupową imprezę karaoke.

Ponieważ in trinitate perfectum, do głowy przychodzi mi jeszcze jeden przykład. Jestem ogromnym fanem sztuki ulicznej i mam nawet swojego ulubionego jej przedstawiciela. Nazywa się Murmuyo i jest klaunem; niedawno obchodził trzydziestolecie pracy na ulicy. Jeśli będziecie mieli okazję go zobaczyć, to bardzo mocno polecam. W sezonie wiosenno-letnio-jesiennym występuje w całej Europie, więc taka okazja rzeczywiście może Wam się trafić. Ten mój ulubiony klaun, Murmuyo, ma kilka programów, z których moim ulubionym jest ten zakładający w swoich ramach zupełną dowolność. Polega to na tym że w wyznaczonym miejscu, o wyznaczonej godzinie Murmuyo spotyka się z publicznością i pyta się jej w którą stronę ma pójść. Idzie tam, gdzie ta publiczność zdecyduje, po drodze grając z tym, co akurat po drodze napotka. Piękne są te spektakle! Ogromnie żywiołowe i przezabawne. Nie wspominając już o tym, że każdy z nich jest zupełnie inny. To widowisko ma też swoją nazwę, nazywa się ono bowiem Ami-go!. Świetne jest też to połączenie hiszpańskiego amigo z angielskim go! Bo przecież idziemy. Razem, jako przyjaciele.

Dlaczego jednak o tym wszystkim tutaj piszę? Głównie dlatego, że mi się nudzi. A pisanie jest jedną z moich ulubionych metod radzenia sobie z nadmiarem wolnego czasu. Ale też dlatego, że – tak sobie pomyślałem – te kilka przykładów, które opisałem wyżej, będzie mi pasować do mojej kolekcji kuriozów i ciekawostek językowych, które to zacząłem jakiś czas temu zbierać sobie pod tagiem #wpustejszklancepomarancze w kawiarence #zafirewallem . I może dlatego jeszcze, że i ktoś z Was będzie w stanie mi podrzucić jakiś ciekawy okaz tego rodzaju? Tylko proszę, bez „lodożerców” od Algidy. Za wszystkie inne przykłady z góry dziękuję.