Jako że koleżanka @moll prosiła , to zamieszczam tutaj tekst, który kilka lat temu napisałem wspominając między innymi to wydarzenie i mi gdzieś tam zalegał w moim przepastnym archiwum rzeczy napisanych nie wiadomo po co, to go wklejam w całości (bo za długi na komentarz). Za jakość nie ręczę, bo, tak jak pisałem, jest już dość stary, nawet nie do końca pamiętam co w nim napisałem (ale chyba samą prawdę), a nie chce mi się go teraz czytać, a już na pewno nie poprawiać i redagować. Pamiętam za to, że o tym wyżebraniu jest tam na pewno, bo to właśnie ono było punktem wyjścia żeby w ogóle to napisać.

EDIT: O, nie ma nawet podziału na akapity! Tak więc: miłego czytania.

***

Madryt

Madryt. Skąpany w słońcu plac Puerta del Sol jest dość pusty. Może dlatego że jest połowa października, może dlatego że jest środek tygodnia i w zasadzie cały czas jest jeszcze rano. A może dlatego, że wczoraj lało i przed chwilą jeszcze zanosiło się, że dziś znów będzie. W każdym razie z jakiegoś powodu turystów prawie nie ma, a z miejscowych to tylko od czasu do czasu ktoś przemyka. Więcej na tym placu wszelkiej maści mimów, ludzi-posągów, malarzy-portrecistów za parę euro i innych ulicznych artystów wykonujących swoją sztukę, niż tych którzy by tę sztukę chcieli oglądać.
Razem z Ireną przemykam przez ten plac. Zachowujemy się jak miejscowi, choć jesteśmy tu dopiero od wczoraj. Wczoraj zresztą też się poznaliśmy. Historia sam nie wiem czy bardziej zabawna czy bardziej niewiarygodna. Wczoraj wieczorem dotarłem do hostelu. Wczoraj po południu rozstałem się Anią i Piotrkiem, z którymi od kilku tygodni dzieliliśmy busa zwiedzając Hiszpanię, Portugalię i Maroko. Ale te tygodnie się skończyły, oni pojechali w swoją stronę, do włoskiego Livigno żeby swoją roczną podróż zakończyć nartami. Ja miałem ze sobą tylko jeden plecak, w nim ciepłych ubrań w nich akurat tyle, co na jakąś kryzysową sytuację, a i to najlepiej nie jakoś bardzo kryzysową. Wiedziałem już od kilku dni, że będziemy musieli się rozstać i musiałem mieć jakiś plan. Zawsze dobrze mieć jakiś plan.
Jeszcze w Maroko, kiedy w Tanger-Medzie czekaliśmy na prom, wszedłem w jakąś wyszukiwarkę lotów i sprawdziłem gdzie by tu dalej. Kupiłem bilet z Walencji do Krajowej w Rumunii. Akurat było najtaniej. A skoro już rzuciłem wszystko i wybrałem się w świat szukać nie wiadomo czego, to równie dobrze mogę szukać tego w Rumunii.
Walencja była moim jeszcze-towarzyszom podróży zupełnie nie po drodze, więc umówiliśmy się, że wyrzucą mnie pod Madrytem. Dalej będę radził sobie sam. Będę musiał radzić sobie sam i dobrze bo tej pory, choć było miło, to czułem się jednak zaopiekowany. Takie rzucenie wszystkiego, ale kontrolowane. Jak bycie zbuntowanym nastoletnim punkowcem, ale dopiero po szkole.
No i wysiadłem z tego busa pod Madrytem. Były uściski i podziękowania, były szybkie wspomnienia i trochę dobrych życzeń z obu stron. Nie było, na szczęście, żadnych obietnic. Szczególnie tych kurtuazyjnych, acz zwykle pustych, że niby musimy się kiedyś jeszcze zobaczyć. Różnie to może być przecież. W końcu pojechali. Patrzyłem chwilę za odjeżdżającym busem i zamiast oczekiwanej ekscytacji poczułem samotność i trochę strachu. Jestem sam, w obcym kraju, na obrzeżach obcego miasta, dookoła mówią obcym mi językiem. W dodatku leje. Stanąłem pod jakąś wiatą, złapałem skądś niezabezpieczone wi-fi i zacząłem szukać noclegu. Jest jakiś hostel, nazywa się San Juan, kosztuje chyba 8 euro za łóżko za dobę, jest w centrum, biorę. Zarezerwowałem, teraz trzeba by jakoś do niego dotrzeć. Wyznaczam trasę w nawigacji – nowoczesne podróżowanie, bez drgającego w piersi serca, za to z drgającym w procesorze krzemem. 12 kilometrów z buta, albo autobus za 3 czy 5 euro. O taksówce nawet nie pomyślałem, Ubera chyba jeszcze wtedy nie było, przynajmniej w Europie. A jeśli był, to ja o nim nie miałem pojęcia więc na jedno wychodzi. 12 kilometrów to mniej więcej trzy godziny z buta, 3 czy 5 euro to wyżywienie na cały dzień, a może nawet i dwa, jeśli dobrze zakombinować. Nie wiem jak długo będę na tej swojej wycieczce, chociaż w głowie mam ambitny plan okrążenia świata, więc zwracam uwagę na budżet bardziej nawet niż zwykle. Szybka decyzja: idę z buta. 12 kilometrów to w zasadzie nie tak daleko, a 3 godziny to nie tak długo. Mnie się zresztą nigdzie przecież nie spieszy, czego się na tym wyjeździe mam zamiar między innymi nauczyć.
Docieram pod adres. Jestem przemoknięty, zmęczony i głodny. Staję przed budynkiem, który wygląda trochę jak śląska kamienica. Szary, opuszczony, gdzieniegdzie nie ma szyb w oknach. Wrażenie potęguje bardziej polska niż hiszpańska pogoda. Upewniam się jeszcze raz, ale tak, wszystko się zgadza. Trafiłem, to tutaj. Podnoszę wzrok, przyglądam się kolejnym oknom. Uświadamiam sobie, że to, co wziąłem za karton zasłaniający wybitą szybę na trzecim piętrze, w rzeczywistości jest chyba szyldem. Jest na nim jakiś napis, ale czy to nazwa mojego hostelu, czy coś innego nie jestem w stanie odczytać. Tym bardziej, że deszcz się wzmaga i kiedy trzymam głowę zadartą do góry krople zalewają mi oczy. Niepewnym krokiem podchodzę do ogromnych drewnianych kamienicznych drzwi, spoglądam na umieszczony obok nich domofon. Jest, gdzieś pomiędzy patriotyczną a anarchistyczną wlepką dostrzegam wyblakły napis San Juan. Naciskam przycisk. Nikt się nie odzywa, za to po chwili słychać brzęczenie zamka. Otwieram drzwi. Na klatce schodowej śmierdzi moczem. Idę do góry.
W recepcji wita mnie dziewczyna uprzejma i uśmiechnięta, choć wyglądająca jak wyciągnięta pięć minut temu z berlińskiego dworca ZOO. Cóż, rzuciłem swój dotąd uporządkowany świat, bo chciałem zobaczyć inny, taki o którym do tej pory tylko czytałem, to mam. Z recepcjonistką dogaduję się moim łamanym angielskim.
– Tu jest twoje łóżko, tam jest łazienka, tam kuchnia, tutaj masz szafkę, ale nie dam ci kluczyka, bo zamek i tak nie działa – mówi oprowadzając mnie po trzypokojowym mieszkaniu przerobionym na hostel.
– Dzięki.
W pokoju cztery piętrowe, stalowe łóżka, pamiętające prawdopodobnie czasy generała Franco, być może nawet wyciągnięte z któregoś z więzień z tamtego okresu. A może z jakichś koszar i być może sam Ernet Hemingway spał właśnie na tym łóżku. Materac nie wygląda zachęcająco, zresztą jak i całe pomieszczenie, nie wiem czy pościel jest świeża. Na wszelki wypadek wyciągam z plecaka moje jedwabne prześcieradło, kładę je na łóżku, sam idę pod prysznic. Portfel i telefon zabieram ze sobą. Na szczęście zamek w drzwiach łazienki działa, więc mogę je położyć na półce.
Po prysznicu wracam do łóżka. Po dwóch miesiącach spania w namiocie, nie licząc tych nielicznych dni, kiedy nocleg wypadł nam gdzieś w mieście i spałem na siedzeniu pasażera, łóżko, nawet takie jak tutaj, jest czymś wspaniałym. Leżę, wyciągam się, zasypiam. Portfel i telefon mam pod poduszką.
Nie śpię długo. Za oknem ciągle jest jasno, kiedy dochodzące z kuchni basy powodują, że ściany zaczynają się trząść. Nie podoba mi się to, chciałbym się wyspać. Ale nic nie robię. Nie mam pojęcia dlaczego. W międzyczasie do pokoju wchodzą i wychodzą ludzie, a ja leżę na łóżku i czytam coś na telefonie. Koło północy muzyka cichnie, być może poprosiła o to ta dziewczyna z recepcji, bo z kuchni dalej słychać głośne rozmowy i śmiechy. Impreza wcale się nie skończyła. Z mojej perspektywy jest lepiej, ale nie jest jeszcze dobrze. Tyle, że mogę usłyszeć rozmowę toczącą się w pokoju. Rozmawia jakaś kobieta z jakimś mężczyzną. Mówią po hiszpańsku, mało co rozumiem, ale lubię brzmienie tego języka, więc słucham z przyjemnością.
Nagle w rozmowie pada rzucone damskim głosem „Kraków”. Nie żadne „Cracov”, żadna „Cracovia”, czy inne innostranckie miano, a właśnie „Kraków”.
– „Oho, ktoś był w Polsce” – myślę.
Myślę tak aż do momentu, kiedy słyszę „Warszawa”.
– Ty musisz być z Polski – mówię do kobiety, schodząc z łóżka.
– Tak, ty też? – z perspektywy to pytanie wydaje się co najmniej głupie, ale i mnie zdarza się głupio reagować na coś zaskakującego.
– No tak. A skąd dokładnie jesteś? – pytam dalej.
– Z Opola.
Wtedy zaczynam się śmiać, bo po prostu w to nie wierzę. Śmiech, jest drugą, zaraz po idiotycznych pytaniach moją reakcją na zaskoczenie. Ostanie miasto, w którym mieszkałem w Polsce, to było właśnie Opole. Okazało się, że przez kilka lat mieszkaliśmy trzy kilometry od siebie, a poznaliśmy się przez przypadek w Madrycie, dwa i pół tysiąca kilometrów od domu.
Tamtego wieczora poszliśmy do sklepu, kupiliśmy jakieś wino i przegadaliśmy mnóstwo czasu. Okazało się, że Irena jest fryzjerką, że prowadzi projekt „Fryzura za uśmiech”, który polega na tym, że lata po świecie i za wspomniany uśmiech strzyże bezdomnych, inwalidów itd. Oferuje się, że jak chcę, to i mnie może ostrzyc, na co z chęcią przystaję, w końcu te kilka zaoszczędzonych euro pozwoli mi być może trochę dłużej nie wracać. Następnego dnia rano zamykamy się w łazience, Irena rozkłada swój przenośny salon fryzjerski i mnie strzyże.
– Słuchaj, mam prośbę – mówi, kiedy kończy. – Bo ja mam sponsora i on chce ode mnie zdjęć. Poszlibyśmy gdzieś na miasto i zrobili parę zdjęć, że niby Cię ostrzygłam.
– No, ok – zgadzam się na udział w charakterze modela w tym kłamstwie, które Irena (tak jak i chyba świat) z uporem maniaka nazywa na zmianę marketingiem albo public relations.
Wyruszamy na spacer w poszukiwaniu odpowiedniego planu zdjęciowego. Trafiamy przed Pałac Królewski, Irena stwierdza, że może być. Siadam na murku, moja fryzjerka-podróżniczka zakłada mi fartuch, wyciąga z torby jakieś grzebienie, nożyczki i co tam jeszcze. Prosi przypadkowego przechodnia żeby zrobił nam zdjęcie. Przechodzień się zgadza, sprawa załatwiona.
– To co teraz? – pytam.
– Nie wiem – mówi Irena. – Umówiłam się tu z kolegą, ale napisał, że nie może, że coś mu wypadło. Mam wolne.
– Aha.
Nie bardzo wiem co zaproponować, bo ten mój Madryt to tak trochę przez przypadek i nie mam pojęcia co chciałbym tutaj zobaczyć. Tak naprawdę to nawet nie bardzo wiem co można tutaj zobaczyć.
– A może chodź, poszlajamy się trochę po tych uliczkach, może trochę się zgubimy – proponuję w końcu mój ulubiony sposób zwiedzania nieznanych miast. Irena się zgadza, choć bez entuzjazmu. Dochodzimy całkiem niedaleko, kiedy stwierdza, że jest zmęczona.
– Tutaj jest McDonald’s – mówi – może usiądziemy i czegoś się napijemy?
Zgadzam się, bo przecież kobiecie się nie odmawia, szczególnie jeśli nie ma się nic innego do zaproponowania.
Siedzimy przed tym McDonaldsem, pijemy piwo, które w Hiszpanii podają w tych lokalach, kiedy do naszego stolika podchodzi Cyganka. Zaczyna mówić coś po hiszpańsku, Irena próbuje jej odpowiadać, ale Cyganka nie słucha, tylko ciągnie swoją tyradę.
Mnie w tym czasie przypomina się spotkanie pod jakimś sklepem w okolicach Casablanki, kiedy to obok naszego oklejonego i pomalowanego Zielonego Busa zatrzymał się Matiz na polskich rejestracjach. Gość, który z niego wysiadł przedstawił się jako Krzysiek i zaczął opowiadać. Mówił o tym, że postawił sobie wyzwanie objechać Afrykę właśnie Matizem, bo tu każdy pcha się terenówkami, a on chce udowodnić, że wcale nie trzeba, że da się i tą karykaturą samochodu. Zresztą, przecież miejscowi takimi właśnie pojazdami jeżdżą i jakoś żyją. Opowiadał o tym, jak to w Afryce dzieje się jakaś magia, bo kiedy zdarzy mu się zakopać w piasku, nawet w – zdawałoby się – środku pustyni i stoi przy aucie i kombinuje co zrobić, to nagle skądś, zza jakiejś wydmy wychodzi trzech Beduinów i bez słowa, na migi pokazują mu, żeby wsiadł do auta, później wypychają go z tarapatów i spokojnie wracają za swoją wydmę, czy tam, skąd przyszli. I opowiada też, że jego sposobem miejscowych, próbujących wyżebrać od każdego Europejczyka „one dollar” jest udawanie, że nie on nie zna żadnego języka poza polskim i w ogóle nie wie o co chodzi. A kiedy i to nie działa, to wtedy sam wyciąga rękę. Ten drugi sposób, jak twierdził, jest w stu procentach skuteczny.
Próbowałem zastosować ten drugi sposób na Cygance. Wyciągnąłem rękę i spojrzałem jej w oczy. Przez chwilę się zawahała, ale szybko sięgnęła do kieszeni którejś ze swoich licznych spódnic, wyjęła z niej monetę, popatrzyła na nią i rzuciła te dziesięć centów nawet nie na moją rękę, ale na stół przede mną. Popatrzyła na mnie jeszcze raz po czym odwróciła się i odeszła bez słowa, zanim zdążyłem nawet powiedzieć „gracias”. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widziałem tyle pogardy w oczach jakiegokolwiek człowieka.
moll

@George_Stark dziwna akcja xD

splash545

Z Cyganką akcja dobra A całą historia świetna, dobrze się to czyta. WINCYJJ!!!

George_Stark

@moll Ale miło się wspomina.


@splash545 Nie mam więcej z tamtego wyjazdu. W ogóle takich to mam mało. Ale dziękuję.

splash545

@George_Stark Może jeszcze kiedyś coś wynajdziesz

Zaloguj się aby komentować