769 + 1 = 770


Tytuł: Null

Autor: Szczepan Twardoch

Kategoria: literatura piękna

Ocena: 9/10


#bookmeter


Łodzi nie będzie? – pyta, choć zna odpowiedź.

Tutaj często zadaje się pytania, na które zna się odpowiedź.


Nuda i ciągłe poczucie zagrożenia. Tak właśnie po zakończeniu lektury wyobrażam sobie te dni, które bohaterowie Nulla spędzili po złej stronie naszego ojca Dniestru. Nuda i ciągłe poczucie zagrożenia, a w ich efekcie obojętność, no bo ile w końcu człowiek może wytrzymać? Choć ta obojętność przestaje być obojętna kiedy zagrożenie przestaje być tylko zagrożeniem, a zaczyna być pewnością – i to jest bardzo obrazowo w tej książce pokazane, ale nie napiszę w którym miejscu, bo takich rzeczy pisać przecież nie wypada. Ta pewność jest jednak też obecna w jakimś stopniu jeszcze wcześniej, jest obecna wtedy, kiedy do człowieka dociera, że wojna się nie kończy. Kiedy człowiek na koniec wojny nie czeka, bo wie, że po wojnie nie ma już życia. Że wojna i to poprzednie życie, życie przed wojną to są dwa różne światy i te światy nie mogą ze sobą współistnieć (to też cytat z książki, ale piszę go w pamięci, więc może nie być dosłownie), a z kolei po wojnie nie ma już powrotu do życia sprzed wojny. Ta druga pewność nie jest jednak tak do końca pewna, bo istnieje obok niej jakaś nadzieja albo cień tej nadziei. Nadzieja, która objawia się nie tyle w myśleniu, co w zachowaniu. Ta nadzieja nie wydaje się być efektem świadomości, wydaje się być raczej efektem instynktu.


Bohaterem Nulla jest Koń. Człowiek o pseudonimie (pozywnyj – tak określa to w książce autor, ale o języku za chwilę) Koń, bo ta książka to nie jest kolejna inkarnacja Łyska z pokładu Idy. Koń jest ochotnikiem w ukraińskiej armii. Koń jest Polakiem, choć dziadka miał Ukraińca, to jednak jest Polakiem. W życiu Konia coś się stało i właśnie dlatego Koń, który początkowo zajmował się zaopatrzeniem ukraińskiej armii, w końcu do tej ukraińskiej armii dołączył. Nie do końca wiem, co się w tym życiu Konia stało, autor mi tego nie powiedział, ale poczytuję to za plus tej książki, a uważam tak z dwóch powodów: po pierwsze Null to książka o wojnie, a nie o Koniu (o tym też za chwilę), a po drugie autor, pan Twardoch, twierdzi, że zadaniem literatury nie jest dawanie odpowiedzi, ale stawianie pytań. Ja się z tym twierdzeniem w zupełności zgadzam i, choć pytanie dlaczego Koń, który na wojnę iść nie musiał, na wojnę poszedł, męczy mnie, to właśnie w taki sposób lubię być męczony.


Koń jest tym bohaterem Nulla, za którym podąża narracja (bohaterem głównym? – ja raczej nazwałbym go bohaterem prowadzącym), bo w Nullu bohaterów jest więcej. Pan Twardoch w tej książce wykorzystał zabieg podobny do tego, jaki wykorzystał w Królestwie i zabieg ten sprawił, że Królestwo było dla mnie książką ciekawszą nawet niż Król (choć Króla też cenię bardzo wysoko). Podobnie jak w Królestwie, w Nullu cała akcja rozgrywa się w bardzo krótkim czasie – jest to tylko jedna noc. Autor, opisując wydarzenia tej jednej nocy, skupił się bardzo mocno na tych, którzy w tych wydarzeniach brali udział albo byli z nimi w jakiś sposób powiązani. W ten właśnie sposób poznajemy między innymi Szczura, Lamparta, Małpę czy Zujkę. Każde z nich ma w tej wojnie jakąś swoją rolę, każde ma jakąś swoją motywację żeby w tej wojnie uczestniczyć i każde z nich jakoś na tę wojnę reaguje. Więc może nie jest to, jak napisałem wcześniej, książka o wojnie, ale książka o ludziach? O ludziach na wojnie? O wpływie wojny na ludzi? – ot, kolejne pytania, na które nie umiem odpowiedzieć.


Nie ukrywam, że pan Twardoch jest jednym z tych współczesnych autorów, których twórczość jest mi po pierwsze bliska, a po drugie robi na mnie ogromne wrażenie. Tak kwestiami podejmowanej tematyki, tak obserwacjami przemycanymi w tekstach pod postacią dygresji czy wreszcie stroną techniczną jego uprawiania literatury – czy to konstrukcją samej powieści , ale też jej bohaterów, jak i językiem czy tym nieuchwytnym „czymś”, co sprawia, że jedna technicznie dobrze napisana książka podoba mi się bardziej, a inna technicznie napisana książka podoba mi się mniej. O konstrukcji już było, teraz do języka.


Przed przeczytaniem Nulla wysłuchałem kilku rozmów z panem Twardochem nagranych już po wydaniu tej książki. Pamiętam z tych wywiadów jego wspomnienia z wyjazdów do Donbasu, w których to wspomnieniach mówił między innymi o tym potwornym wolapiku, którym posługiwał się w rozmowach z żołnierzami. W kwestii języka literackiego mam do pana Twardocha pełne zaufanie i dlatego wierzę, że ten niewygodny język powieści jest czymś, co w literaturze może najbliżej oddać to, jak tam się rozmawia. Wcale się nie dziwię, że w książce co chwila pada fraza na chuj, wcale się nie dziwię, że język tej książki to nie jest podręcznikowa (w kwestii leksykalnej) polszczyzna i to też uważam za plus tej książki. Ten język wywołał we mnie wrażenia, niekoniecznie przyjemne, no ale nie wydaje mi się, żeby ta książka miała być w jakikolwiek sposób przyjemna. Wydaje mi się nawet, że gdyby była przyjemna, nie mogłaby być prawdziwa. A – to kolejna rzecz, którą z tych wywiadów zapamiętałem – Null początkowo miał być esejem, który opisywał wyjazdy pana Twardocha w okolice frontu, gdzie dostarczał pomoc dla SZU. Autor twierdzi jednak, że takiego eseju napisać nie potrafił, zajął się więc pisaniem tego, co pisać potrafi, czyli pisaniem powieści. Jednocześnie stwierdził, że doszedł do wniosku, że fikcja może być bliżej prawdy niż reportaż, które to stwierdzenie – być może paradoksalne – wydaje mi się, że rozumiem i z którym również się zgadzam. Przynajmniej w takim sensie, w jakim je rozumiem.


Wysłuchawszy wcześniej tych wywiadów mam wrażenie, że w tej książce jest dużo autora, szczególnie dużo wydaje mi się go w postaci Konia. Bo Koń, tak jak pan Twardoch, zajmował się początkowo dostarczaniem zaopatrzenia (uderzające jest to, że, przynajmniej po stronie Ukrainy, ta wojna jest wojną „ludową” i wojną „składkową”), pan Twardoch, tak jak Koń, też dostał propozycję dołączenia jako ochotnik do wojny (z tej propozycji nie skorzystał, inaczej niż Koń), a w krwi Konia można znaleźć domieszkę krwi scytyjskiej, co z kolei znów prowadzi do autora, bo i autor, jak twierdzi w jednym z felietonów zebranych w książce Jak nie zostałem poetą, również jest po części Scytą. Mimo to jednak, na podstawie mojego obrazu pana Twardocha, nie uważam, żeby Koń był jego alter ego. Jeśli już, to bardziej doszukiwałbym się tutaj parte-parole, a i to nie w jakiejś konkretnej postaci, ale w całej książce, choć nie wiem czy w tym przypadku użycie tego terminu jest semantycznie uzasadnione. Czy to źle? Mnie nie przeszkadza, a nawet mi się podoba.


Ta książka, jak większość powieści pana Twardocha, dla mnie była bardzo immersyjna, a bardzo tę immeryjność lubię. „Byłem tam” – mogę pomyśleć teraz, już po zakończeniu lektury, ciesząc się jednakowoż, że byłem tam w taki właśnie sposób, i że nie musiałem tam być fizycznie. Ta książka jest dla mnie bardzo immersyjna, ale immersją (albo wrażeniami z tej immersji) inną niż przy lekturze książek pana Remarqe’a. Najbliżej tych wrażeń jest chyba Internat pana Serhija Żadana. Język, obojętność (nie pod postacią braku emocji, ale tych emocji przytępienia, tak przynajmniej ja to odczytuję), czas mierzony pojemnością baterii drona – to wszystko sprawiło, że pewnie długo mojej wizyty na nullu nie zapomnę.


***


Jeszcze trochę prywaty, bo książka obudziła we mnie trochę wspomnień, którymi mam potrzebę się podzielić, bo mnie gryzą, tak samo zresztą jak i gryzie mnie ten Null, choć skończyłem już go przecież czytać. Z tego zresztą powodu też cały ten wpis, mimo mojego postanowienia, że na razie od pisania o książkach przydałaby mi się jednak przerwa. O Nullu już dalej raczej nie będzie, więc jeśli kogoś ta prywata nie interesuje, można skończyć czytać tutaj.


Nigdy nie byłem na Ukrainie. Nie byłem na Ukrainie ani przed rokiem 2014, ani przed rokiem 2022, ani tym bardziej po 24 lutego 2022. Po 24 lutego 2022 chyba bym się o siebie bał. Byłem jednak w roku 2022 na polsko-ukraińskim przejściu granicznym, a pojechałem tam z Polską Akcją Humanitarną żeby pomagać tym, którzy przed tą wojną uciekali. Nasza pomoc polegała na wydawaniu posiłków i wskazywaniu gdzie można udać się po pomoc dalej, kiedy jest już się w bezpiecznym miejscu. Czasem ta pomoc polegała też na tym żeby kogoś po prostu wysłuchać. Czekaliśmy tam na przyjeżdżające samochody i autokary, na pasażerów tych samochodów i autokarów, ale pewnego dnia ruch ustał. Mieliśmy też słodycze i zabawki, które rozdawaliśmy dzieciom. Wyjęliśmy z tych zabawek talię Uno i, żeby czas szybciej mijał, zaczęliśmy grać w karty.


Graliśmy więc wtedy w karty, a pięćdziesiąt kilometrów dalej, o czym dowiedzieliśmy się dopiero później – pięćdziesiąt kilometrów, czyli całkiem niedaleko: można dojechać na rowerze, dałoby się nawet dojść piechotą i to w ciągu jednego dnia – pięćdziesiąt kilometrów dalej spadały bomby, na chuj. Te bomby spadały wtedy na tunel kolejowy – były uderzeniem w logistykę. Te bomby nie spadały ani na miasta, ani na bazy wojskowe, ich celem nie było zabijanie, a przynajmniej to zabijanie nie było ich celem bezpośrednim. Bomby na ludzi spadały poprzedniego dnia albo miały spaść następnego – z mojego punktu widzenia nie było żadnej różnicy. Może z punktu widzenia tych, na których te bomby spadały albo dopiero miały spaść jakaś różnica była? Może ten jeden dzień mniej lub więcej miał dla nich jakieś znaczenie?


Z mojego punktu widzenia nie było żadnej różnicy, bo z mojego punktu widzenia te bomby w ogóle nie powinny były spadać – to poczucie wynikało z powodów racjonalnych, ale także dlatego z mojego punktu widzenia nie było żadnej różnicy, bo wiedziałem, że te bomby nie spadną na mnie – to był powód emocjonalny. Dziwne było to uczucie, kiedy później, gdy już wróciliśmy ze swojej zmiany, dowiedzieliśmy się o tym bombardowaniu. Wydało mi się to wtedy tak niepojęte, że my możemy sobie siedzieć i grać w karty, a pięćdziesiąt kilometrów dalej – całkiem więc niedaleko – spadają bomby. Nie tylko wydało mi się to niepojęte, nie tylko nie potrafiłem tego zrozumieć, ale też wydało mi się to wtedy zupełnie nierealne. Wiedziałem, że to jest fakt, byłem świadom, że coś takiego miało miejsce, ale mimo wszystko nie potrafiłem w to uwierzyć.


W czasie tamtego pobytu poznałem Ericka, Amerykanina – fantastyczny gość, taki rzadko trafiający się ktoś, z kim rozmawia się pierwszy raz w życiu, a czuje się, jakby się go znało od zawsze (w ogóle wielu Amerykanów tam na tę granicę przyjechało, co całkiem mnie wtedy zdziwiło). Z Erickiem rozmawialiśmy więc na mnóstwo tematów, a jednym z tych tematów była literatura (w końcu to ja z nim rozmawiałem). Okazało się, że jedną z jego ulubionych książek, tak jak i moich, jest Rzeźnia numer 5 pana Kurta Vonneguta. Erick zgodził się z moim wrażeniem, że książka, choć kapitalna, to lepiej byłoby, żeby nigdy nie powstała. Żeby nie miała po co powstawać. Żeby nie miała powstawać dlaczego. Żeby nie miała podstaw do tego, żeby w ogóle powstać.


Rzeźnia numer 5 to książka stricte antywojenna, Null, tak jak ja go rozumiem, nie jest książką antywojenną wprost, a tylko rodzajem literackiej relacji z wojny. I choć Null zrobił na mnie ogromne wrażenie, to wolałbym go nigdy nie przeczytać, a nie przeczytać wolałbym go dlatego, że wolałbym żeby nigdy nie powstał, bo nie miałaby powstać na podstawie czego. Ale – tak jak wolałbym żeby nie było dzisiaj problemu czy Ukraina powinna wracać do swoich granic z roku 2014 dlatego, że te granice w ogóle nie powinny zostać wtedy naruszone – ja mogę sobie woleć, a rzeczywistość na to moje „wolenie” wydaje się być całkowicie niewzruszona. To tak, jak we wstępie do Rzeźni numer 5 pisał pan Vonnegut, bo skoro już tę książkę przywołałem, to teraz pozwolę sobie ją jeszcze zacytować:


Czy to jest książka antywojenna?

Tak – odpowiedziałem. – Chyba tak.

Czy wiesz, co mówię facetom, którzy piszą książki przeciwko wojnie?

Nie. Ciekawe co im mówisz.

Mówię: Dlaczego nie piszesz książek przeciwko lodowcom?

Chodziło mu oczywiście o to, że wojny będą zawsze i że z równym powodzeniem można próbować powstrzymywać lodowce. Ja również jestem tego zdania.


EDIT: O, zapomniałem napisać, w kwestii języka, że narracja jest prowadzona w drugiej osobie, co ma wpływ na odbiór Konia przez czytelnika, a przynajmniej miało wpływ na odbiór Konia przeze mnie.

f9ee3cd1-9f96-421b-94e6-6f219b3ce3c9

Komentarze (4)

fonfi

@George_Stark zostawiam pioruna ale przeczytam do poduszki 🙄

George_Stark

@fonfi Można po przeczytaniu zabierać. Już się nacieszyłem.

Czarmiel

Poprawka: „Naszego ojca Dniepru”.

A co do tego, co napisałeś powyżej, to pełna zgoda.

Chociaż przyznaję, że na „Wiecznym Grunwaldzie” poległem.

George_Stark

@Czarmiel To żem się popisał!


Masz oczywiście rację, dziękuję, ale na edycje już za późno. Tak to jest jak piszący chce zabłysnąć, a nie stać go na redaktora.


Chociaż, z drugiej strony, to mówią, że ojciec zawsze jest niepewny.


A co do Wiecznego Grunwaldu, to ja skończyłem, bardzo mi się podobał, zresztą z tej książki pochodzi postać, która mocno siedzi mi w głowie: jakiś żołdak, który nocą wychodził pijany w syberyjską noc, strzelał z karabinu w niebo i krzyczał "Kocham cię, ty kurwo". On się pojawia tylko na jednej stronie, o ile dobrze pamiętam, ale jaka za czymś takim musi stać historia!


No i mnie od pana Twardocha to został chyba tylko Obłęd rotmistrza von Egern.

Zaloguj się aby komentować