Cześć, dziś nieco później, ale chyba ostatnia odsłona opowieści o tym wszystkim, co się z muzyką wiąże.
Czy warto iść w zawód muzyka? Sam swoich dzieci raczej bym nie posłał do szkoły muzycznej. Choć syna namawiałem, to on nie chciał. Wiedząc, że "z niewolnika nie będzie pracownika" nawet nie przybliżałem mu tematu. Niestety, dziecko musi choć trochę chcieć w to pójść. A i jak pisałem powyżej są to wyrzeczenia nie tylko dla jego dzieciństwa, ale i dla rodziców. Na początku trzeba z dzieckiem do szkoły jeździć, w lekcjach indywidualnych dobrze by było, aby rodzic uczestniczył, potem dopilnował, aby dziecko ćwiczyło i zwracało uwagę na to, co mówił nauczyciel. Oprócz tego trzeba godzić jeszcze lekcje z przedmiotów ogólnokształcących. Wozić dziecko na koncerty, do filharmonii, aby poszerzało horyzonty i widziało "metę" swojego edukacyjnego biegu. Potem dowozić np. na miejsce koncertu starszego dziecka z chórem czy z orkiestrą... Jest w tym sporo zaangażowania także rodzica, niestety...
Wypadałoby napisać co nieco o realiach po studiach, aby mieć pełen obraz. Zostając mgr sztuki trzeba jeszcze sobie załatwić przygotowanie pedagogiczne. Kiedyś wystarczyły jakieś studia podyplomowe, teraz chyba trzeba jednak iść na typowo pedagogiczne studia, aby móc pracować z dziećmi ucząc je w szkole. Tu pewności nie mam, bo wiele się w tym zakresie zmieniło. Kiedy ja zaczynałem naukę to nauczyciel instrumentu mógł być absolwentem np. jakiejś szkoły II stopnia i absolwentem kierunku muzycznego (kierunek w stylu "wychowanie muzyczne"), aby móc nauczać choćby w szkole podstawowej. Obecnie już każdy musi mieć ukończone studia wyższe. Ci, którzy nie mieli - musieli się dokształcać. Oprócz szkoły większość pracowała także w teatrze muzycznym, filharmonii, orkiestrze kameralnej lub czymś podobnym tak, aby sensownie na utrzymanie rodziny zarobić. Do tych instytucji jednak nie składa się po prostu CV i czeka na wiadomość, że od 1. zaczynasz - trzeba zdać tzw. egzamin. Chętni wykonują określone utwory przed dyrygentem i z towarzyszeniem orkiestry, w której przyjdzie im potem grać. Wielu moich znajomych egzamin zdało, ale "etatu nie było". Spora część jest zatrudniona tylko na część etatu, zatem naturalne, że łapie się wszystkiego "okołomuzycznego". Stąd ci ludzie są muzykami filharmonii, nauczycielami instrumentu i do tego jeszcze albo uczą w prywatnych szkołach muzycznych, ogniskach itp. albo udzielają dodatkowych prywatnych lekcji, albo też grają chałtury na weselach. Często wiele tych opcji ciągną na raz. Mój kolega, z którym miałem do niedawna kontakt stwierdził, że mając pełen etat w teatrze muzycznym musi mimo wszystko dorabiać w biurze nieruchomości, bo za minimalną krajową wyżywić rodziny się nie da, nawet gdy żona jakąś kasę do domu przynosi.
Dziecko ma jednak inny ogląd na świat, widzi go nie tylko przez pryzmat gry na flecie czy śpiewania w szkole. Zawsze w trakcie nauki można zrezygnować, nie ma przymusu kończenia szkoły tylko dlatego, że się odwidziało. Jeden z moich kolegów (pianista) odszedł na rok-dwa, by potem wrócić do klasy najpierw waltorni, potem perkusji. Do liceum poszedł jednak zwykłego, rozwijał samodzielnie grę na gitarze biorąc prywatne lekcje u typowego rockowego gitarzysty i starał się zaistnieć na scenie muzycznej nie tylko w moim mieście i to mu się udało. Był jednak jednym z nielicznych, którzy w tę stronę poszli i po wielu latach odnieśli sukces. Sporo moich kolegów chwaliło sobie dochody z chałtur, dopóki nie trzeba było kiblować ponad rok z powodu covida. Bywało wtedy różnie...