Zdjęcie w tle
cyberpunkowy_neuromantyk

cyberpunkowy_neuromantyk

Kosmonauta
  • 150wpisy
  • 538komentarzy

Piszę o rzeczach związanych z cyberpunkiem na blogu: https://cyberpunkowyneuromantyk.blogspot.com/

26 + 1 = 27
Tytuł: Rozwinąć skrzydła
Autor: Grzegorz Polok
Gatunek: poradnik? reportaż? religijna? Trudno mi jednoznacznie określić
Ocena: 5/10 - przeciętna
Własny licznik: 1 + 1 = 2
Książkę przeczytałem wyłącznie dlatego, że była wymagana do zaliczenia przedmiotu na studiach. :')
Z jednej strony mogę ją polecić - porusza ważny temat dorosłych dzieci alkoholików (DDA) i dorosłych dzieci z rodzin dysfunkcyjnych (DDD). Raczej wątpię, żeby była odkrywcza dla kogoś, kto już ma jakąś wiedzę w tej materii, jednakże mnie pomogła poszerzyć horyzonty oraz uświadomić sobie, że posiadam pewne cechy i zachowania DDD.
Co ciekawe, pomiędzy tym, co pisze autor, pojawiają się także komentarze/przemyślenia różnych DDA/DDD. Tak samo koniec książki został poświęcony historiom/przeżyciom, dzięki czemu można lepiej poznać to, co czują i w jaki sposób myślą osoby z dysfunkcyjnych rodzin.
Z drugiej strony widać i czuć, że książka została napisana przez księdza. To nie zarzut - osobiście nie jestem religijny, jednakże absolutnie nie przeszkadza mi czyjaś wiara. Trochę niezręcznie czytało mi się o chrześcijańskim Bogu i o tym, jak ważny był i jest w trudnych sytuacjach dla ludzi. Odniosłem wrażenie, może mylne, że przekonywali o tym, że co prawda terapia może pomóc, ale gdyby nie Bóg, to nie poradziliby sobie z syfem, który ich otaczał. Jak najbardziej to rozumiem, jednakże... ach, zostawię ten temat w spokoju. :')
Książkę w formacie PDF można ściągnąć za darmo ze strony autora.
Jak rozumiem poszczególne oceny:
1 - beznadziejna
2 - bardzo słaba
3 - słaba
4 - może być
5 - przeciętna
6 - dobra
7 - bardzo dobra 
8 - rewelacyjna
9 - wybitna
10 - arcydzieło 
#bookmeter #ksiazki #literatura #hejtoczyta #czytajzhejto
236bc2c1-605b-43bc-b5da-6aa92d1d73b7

Zaloguj się aby komentować

Ciąg dalszy przerzucania tekstów z wypoku na Hejto:
#cyberpunkstories - autorski tag
Wpis możecie przeczytać także na moim blogu.
Czy e-booki to czytelnicza przyszłość?
Chciałem raz pożyczyć „kilka” książek od mojej znajomej. Skończyło się na tym, że w torbie podróżnej znalazło się ponad trzydzieści różnych pozycji (niech żyje brak zdecydowania!). Dodajcie do tego ciuchy na cały tydzień i wyjdzie Wam całkiem niezły ciężar do dźwigania. Sam chciałem. Tamta sytuacja dała mi dużo do myślenia. Zainteresowałem się czytnikami e-booków. Wizja posiadania wszystkich książek w jednym małym urządzeniu była bardzo kusząca. Tak bardzo, że w końcu kupiłem mój pierwszy czytnik. Służył mi dzielnie przez kilka lat, a teraz, gdy sprawiłem sobie nowy, równie dzielnie służy mojej cioci.
Książki to były kryształki z utrwaloną treścią. Czytać można je było przy pomocy optonu. Był nawet podobny do książki, ale o jednej, jedynej stronicy między okładkami. Za dotknięciem pojawiały się na niej kolejne karty tekstu. Ale optonów mało używano, jak mi powiedział robot-sprzedawca. Publiczność wolała lektany – czytały głośno, można je było nastawiać na dowolny rodzaj głosu, tempo i modulację.
Tak pan Stanisław Lem, w swoim „Powrocie z gwiazd” z 1961 roku, pisał o e-bookach (i audiobookach), chociaż nazwał je inaczej. Na swój sposób przewidział przyszłość.
Ale czy e-booki rzeczywiście zastąpią papierowe książki?
Przed wynalezieniem druku przez Gutenberga, książki były przepisywane ręcznie. Cały proces był czasochłonny i trudny; spróbujcie przepisać całą powieść bez ani jednej pomyłki. Czasem też kopiści zmieniali treść, bo wydawała im się nieodpowiednia. Trudno się dziwić, że tak wiele osób nie potrafiło wtedy czytać oraz że książki były drogie.
Wszystko zmieniło się w roku 1450. Nareszcie można było w łatwy i szybki sposób zrobić nie jedną, ale wiele kopii. Miało to ogromny wpływ chociażby na edukację, ale nie o skutkach wynalezienia druku chcę pisać. No, nie do końca. Mnisi stracili pracę, ponieważ coraz mniej osób zlecało im przepisanie książki. Czy to dobrze, czy nie, nie mnie oceniać.
Do czego jednak zmierzam?
Skoro wynalezienie druku sprawiło, że ręczne, mozolne i arcytrudne przepisywanie książek przeszło do historii, to dlaczego e-booki nie zrobiły tego samego? Z technicznego punktu widzenia powinny mieć tak wielki wpływ, jak druk - przecież przez brak fizycznej kopii zdecydowanie ułatwiają ich kopiowanie. Wystarczy na komputerze użyć odpowiedniego skrótu, by mieć drugiego e-booka. Dlaczego ludzie wciąż wolą czytać wydania papierowe? Wydaje mi się, że znam odpowiedź. Albo nawet kilka. Oczywiście wszystkie dotyczą sytuacji w Polsce.
1. Ludzie to tradycjonaliści, którzy nie lubią korzystać z nowych technologii. Oczywiście nie mam zamiaru uogólniać, ale tak szczerze, to ile starszych osób korzysta chociażby ze smartfonów czy komputerów? Wiem, że pod tym względem jest coraz lepiej, coraz więcej ludzi się do tego przekonuje, ale myślę, że jednak więcej osób jest na „nie”. Bo nowe, bo „komputer”, bo coś tam.
2. Aspekt technologiczny. Gdy zdecydowałem się na kupno czytnika, szukałem w Internecie informacji o różnych modelach. I tu pojawia się problem: który wybrać. Czy postawić na dość znany Kindle od Amazona, polski inkBook czy może mało znany francuski Cybook od firmy Booken? Czy wziąć z systemem pracującym na Androidzie, czy na jakimś innym? Duży czy mały? Jak długo wytrzymuje bateria? Czym się różnią formaty epub, mobi oraz PDF? Jest wiele rzeczy, które początkujący musi sprawdzić, żeby potem nie żałować swojej decyzji. A co z papierową książką? Wystarczy wejść do biblioteki/księgarni i wypożyczyć/kupić. W innych sklepach będzie się najwyżej różnić ceną (pomijam kwestię różnych wydań i twardej/miękkiej oprawy).
3. Następny aspekt technologiczny. Kiedyś czytałem, że raptem jedna trzecia osób czytających e-booki korzysta z czytników. Reszta używa tabletów, smartfonów i komputerów. Skoro się da, to dlaczego inwestować w dodatkowe urządzenie? Chociażby dlatego, że od czytania na ekranie tabletu bolą oczy, podobnie jest z monitorem komputera czy smartfona. Ludzie myślą też tak o czytnikach, co akurat jest błędne, zważywszy na technologię w nich wykorzystywaną. Ale nie da się tego wytłumaczyć każdemu.
4. Aspekt kolekcjonerski. Kiedy wchodzę do czyjegoś mieszkania, od razu widzę, czy właściciele czytają książki. Wystarczy poszukać jakichś regałów czy półek. Przy okazji równie łatwo określić wielkość zbioru. Krótko mówiąc, można się chwalić. W przypadku e-booków, no cóż, nie da się ich postawić na półkach, chyba że na tych wirtualnych. Odpowiednikiem pokoju przerobionego na dobrze zaopatrzoną, domową biblioteczkę, jest jedno urządzenie, często mieszczące się w kieszeni spodni. Czymś takim ciężko się pochwalić.
5. Opinia przeczytana w Internecie. E-book to nie prawdziwa książka. Jeśli komuś jest lepiej z taką myślą, to jego wola, nie ma co na siłę nikogo przekonywać. Po prostu zauważyłem tendencję do częstych kłótni na linii: zwolennicy książek elektronicznych i tych papierowych. Najczęściej, co mnie dziwi,j wywołują je ci drudzy, jakby przeszkadzało im, że ktoś woli korzystać z czytników.
Ogółem odnoszę wrażenie, jakoby ludzie czytający książki czuli się lepsi od innych, bardziej inteligentni et cetera, o czym można przekonać się na dowolnej facebookowej grupie skupiającej zwolenników czytania.
6. Aspekt dostępności. Papierową książkę teoretycznie łatwiej pożyczyć. Po prostu idziemy, bierzemy z półki i tyle, bez kombinowania z włączaniem komputera, noszenia kabla czy włączania Internetu. Papierową książkę teoretycznie łatwiej też przeczytać. Bierzemy i czytamy, nie martwiąc się, czy wystarczy nam baterii, czy będzie działać na naszym urządzeniu. Jedynie światło, a raczej jego brak, może być problemem. Piszę „teoretycznie”, bo wszystko zależy od osobistych preferencji.
7. Aspekt cenowy. Teoretycznie e-booki powinny być dużo tańsze od papierowych wersji. W końcu odpadają koszty druku, magazynowania et cetera. Często zdarza się jednak tak, że ceny utrzymują się na tym samym poziomie albo na korzyść papieru. Dlaczego tak jest? Oczywiście żeby zachęcić do kupowania tradycyjnych książek. Jedna osoba, która wydała własną powieść powiedziała, że w momencie pojawienia się e-booka straciła dochody z papieru. Elektroniczną książkę można w bardzo łatwy sposób „spiracić” i upowszechnić całkowicie za darmo, a jestem pewien, że wydawnictwa zdają sobie sprawę z tego ryzyka.
Nawet niedawna obniżka podatku VAT na e-booki nie sprawiła, że ceny drastycznie spadły. Wydawnictwa, księgarnie i pośrednicy mają po prostu więcej do podziału.
Myślę, że wymieniłem wszystkie najważniejsze powody, dla których na razie wygrywają tradycyjne papierowe książki. Uważam, że w najbliższych kilkunastu latach sytuacja się nie zmieni, ale jestem przekonany, że e-booki stanowią czytelniczą przyszłość, o ile następne pokolenia w ogóle będą chciały czytać. ; )
Argumenty?
Proszę bardzo.
Po pierwsze: czytniki naprawdę potrafią ułatwić czytanie. Między innymi oferują możliwość zmiany czcionki na bardziej czytelną i przede wszystkim większą, czego nie spotkamy w przypadku papierowych wersji. Macie problemy z czytaniem drobnych literek albo męczy się Wam wzrok? Czytnik jest dla Was.
Czcionka to jedno, rozmiar książki — drugie. Czekacie w kolejce w sklepie? Stoicie w ścisku w tramwaju czy autobusie i chcielibyście poczytać? Żaden problem. Czytnik można śmiało trzymać w jednej ręce, by w razie potrzeby bez problemu schować do kieszeni lub go z niej wyciągnąć. W przypadku papierowych wydań nie zawsze jest to takie łatwe. Niektóre, jak „To” Kinga czy „Księga wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa” to ciężkie i obszerne knigi. Owszem, istnieją wydania kieszonkowe, ale wtedy w parze z małym rozmiarem idzie mała czcionka.
Jedziecie pociągiem, jest noc, chcielibyście poczytać, ale nie chcecie włączać światła, by nie obudzić pozostałych pasażerów w przedziale? Sporo czytników oferuje opcję podświetlania ekranu, co rozwiąże Wasz problem.
Po drugie: wspomniana przeze mnie możliwość trzymania całej biblioteki w jednym małym urządzeniu, co idealnie sprawdza się podczas częstych podróży lub dłuższego urlopu, na który chcielibyście zabrać kilka bądź kilkanaście pozycji. Nie dość, że nie zabiera dużo miejsca (wspomniana kieszeń spodni), to jeszcze macie dostęp do ilu tylko chcecie książek. Skończy się zapas? Wystarczy dostęp do Internetu i można zakupić kolejne powieści, które dostaniecie praktycznie od razu.
Przydatne też dla osób, które cenią sobie minimalizm lub nie chcą marnować miejsca na regały czy półki. Gdzieś te wszystkie książki trzeba przecież trzymać, a jeśli nie na półkach, tylko w kartonach, to po co w ogóle je mieć?
Po trzecie: dostępność. Obędzie się bez sytuacji*, w których wydawnictwo stwierdza, że nie zrobi dodruku. Tu mogę przytoczyć własną: brakowało mi dwóch ostatnich części wiedźmińskiej sagi w białym wydaniu, których nie można było już zdobyć w sklepach (przyznaję, że popisałem się głupotą, odwlekając zakup, gdy było to jeszcze możliwe, ale kto by się spodziewał?), więc pozostało mi jedynie odkupić używane tomy od osoby prywatnej.
Można tutaj dodać też możliwość zabezpieczenia swoich plików poprzez wrzucenie ich na wirtualny dysk.
Po czwarte: wyszukiwanie informacji jest o wiele łatwiejsze. Chcecie przypomnieć sobie jakiś ważny dla Was fragment? Musicie wertować strony książki… albo po prostu wpisać zdanie w ramach wskazówki. Podobnie z robieniem notatek, zaznaczaniem fragmentów et cetera. To wszystko można z powodzeniem zrobić również w przypadku papieru, ale elektronika zdecydowanie to ułatwia. Może się to przydać podczas pisania różnego rodzaju prac, chociażby na studiach.
Po piąte: napisałem, że do e-booków może zniechęcać ich cena, zazwyczaj niewiele niższa od cen papierowych wersji. Jednak często pojawiają się promocje: swego czasu otrzymałem kod na pięćdziesięcioprocentową obniżkę na książki, wliczając w to też obniżone już e-booki. Piętnaście złotych za jedną powieść to niezbyt wygórowana cena.
Podobnie jest z pakietami e-booków, wśród których królują, przynajmniej moim zdaniem, te od artrage.pl. Trzydzieści parę złotych za sześć książek? Proszę bardzo.
Nie można też zapominać o Legimi, czyli serwisie oferującym prawie nieograniczony dostęp do ogromnej bazy e-booków i audiobooków. Bardzo fajna inicjatywa, szczególnie dla osób, które czytają naprawdę dużo w ciągu miesiąca. Wtedy czterdzieści złotych za abonament, z którego możemy zrezygnować w dowolnym momencie, nie wydaje się wielkim wydatkiem, kiedy podzielimy go przez liczbę przeczytanych książek. Cztery złote za sztukę? Śmiech na sali.
Dodatkowo coraz więcej bibliotek oferuje dostęp do nieco okrojonej, ale darmowej, bibliotecznej wersji Legimi.
Oczywiście nie mam zamiaru przekonywać nikogo do kupna czytnika. Technologia lubi się psuć (chociaż Cybook, czyli ten „mój pierwszy”, nadal świetnie działa pomimo upływu lat), a sam czytnik to wydatek często kilkuset złotych już na starcie, do tego trzeba doliczyć oczywiście cenę poszczególnych powieści, które chcielibyście przeczytać. Mnie samemu zdarza się kupować papierowe wersje, ze względu na estetykę (antologię „Inne światy” kupiłem w papierze dla obrazów, a „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach” ze względu na prześliczne wydanie). Czasopisma, komiksy czy mangi też wolę w tradycyjnej formie, ale powieści i opowiadania czytam głównie na czytniku. Wygoda, łatwy dostęp i możliwość czytania w praktycznie każdych warunkach, to ważne dla mnie rzeczy, ale każdy ma swój gust.
Pewnie mogę się mylić, że e-booki to czytelnicza przyszłość, ale wystarczy spojrzeć chociażby na gry komputerowe, gdzie cyfrowa dystrybucja pokonuje tradycyjne pudełka. Jestem przekonany, że to samo kiedyś stanie się z papierowymi książkami i każdy będzie miał przy sobie swój własny czytnik (albo wszczepiony – vide cyberpunkowe ulepszenia).
Do następnego!
* Głównym niebezpieczeństwem jest wygaśnięcie licencji na sprzedaż e-booków, co na przykład spotkało niektóre z powieści wchodzących w cykl „Świat Dysku” Pratchetta.
#ksiazki #czytajzhejto #literatura #tworczoscwlasna #kultura #ebook #hejtoczyta
251ac59f-fa9e-462a-a4af-5fad4421fef3
Fearaneruial

@cyberpunkowy_neuromantyk tak, to dokładnie, dukaj tam wspominał o starciu cywilizacji kultury oralnej i kultury tekstu i ich wzajemnym niezrozumieniu się

cyberpunkowy_neuromantyk

@Fearaneruial


Miałem ten filmik w zapisanych do obejrzenia

Zaloguj się aby komentować

Postanowiłem przenieść się ze swoją twórczością (nie żeby było jej wiele ) z wypoku na Hejto. Na początku przerzucę stare wpisy, z czasem pojawią się też nowe (jak w końcu znajdę ten czas, żeby je napisać :').
#cyberpunkstories - autorski tag
Wpis w czytelniejszej formie i z obrazkami znajdziecie na moim blogu .
Rok 2020 miał należeć do #cyberpunk2077 , ale dwukrotnie przełożona premiera oraz nowe gameplaye sprawiły, że przestałem interesować się tą grą. Zainteresowanie przeniosłem na „Gamedeca”… tyle że premiera również została przeniesiona na o wiele później. Z cyberpunkowych, dodatkowo polskich gierek, został „Ghostrunner”, którego demo było bardzo obiecujące. Przeszedłem pełną wersję i postanowiłem podzielić się opinią o najnowszej grze studia One More Level.
Fabuła
Wcielamy się w rolę tytułowego Ghostrunnera – jednego ze stu strażników zbudowanych do ochrony Dharma Tower. Można dodać, że ostatniego działającego, gdyż pozostali zostali zniszczeni przez Marę, Główną Złą. Naszego protagonistę spotkał podobny los, tyle że to szczęściarz, którego szczątki zostały odnalezione przez ruch oporu i jako tako naprawione. Nieudolność lub brak wiedzy spowodowały, że Duchobiegaczowi brak niektórych funkcji, o których opowiem później. Jako że zemsta zawsze jest świetnym motorem napędowym, prowadzony przez tajemniczego Architekta protagonista wspina się po kolejnych piętrach Wieży, by dopaść Główną Złą.
Sama Dharma Tower została zbudowana, by zapewnić schronienie społeczeństwu przetrzebionemu przez kataklizm, po którym powierzchnia Ziemi przestała nadawać się do życia.
Nie ma co ukrywać – fabuła w „Ghostrunnerze” nie jest specjalnie interesująca ani tym bardziej ważna. Spełnia swój cel, czyli stanowi całkiem zgrabne umotywowanie przedzierania się przez zastępy wrogów oraz tłumaczy zdobywanie nowych umiejętności w trakcie rozgrywki. Czy jest to wada? W żadnym wypadku! W tej grze opowieść nie jest najważniejsza.
Największy problem jest jednak z ekspozycją historii. Przedstawiana jest głównie za pomocą dialogów, które często uruchamiają się w tle, kiedy Duchobiegacz pędzi po kolejnych etapach. Łatwo jest ominąć wypowiadane przez bohaterów kwestie, tym bardziej że powroty do checkpointów nie resetują dialogów – te lecą dalej, jakby postacie nie przejmowały się, że Ghostrunner przed chwilą zginął. Jasne, można przystanąć i wysłuchać dialogu do końca, ale zaburza to tempo rozgrywki, które potrafi być szaleńcze.
Rozgrywka
Do głowy przychodzi mi jedno, nie do końca pasujące porównanie – „Ghostrunner” to połączenie „Hotline Miami” i „Mirror’s Edge”, podlane cyberpunkowym sosem.
Z pierwszego tytułu czerpie dynamiczną rozgrywkę. Podobnie jak tam, co chwilę trafiamy na „areny” pełne wrogów i podobnie — wystarczy jeden cios kataną, by zabić przeciwnika. To działa także w drugą stronę – jeden celny strzał posyła naszego bohatera do piachu. Z tego względu gra premiuje mobilność; jeśli idziemy prosto w stronę przeciwnika, ten z łatwością może nas trafić. Wystarczy jednak pobiec po ścianie, by zajść oponenta z boku, żeby bezproblemowo sobie z nim poradzić.
W utrzymaniu postaci w ruchu pomagają: ślizg, nadający Duchobiegaczowi prędkość, oraz uniki, które warto wykorzystywać. W podstawowej, szybkiej wersji, jest to zwyczajny skok w bok (lub do przodu/tyłu), ale gdy przytrzymamy odpowiedni przycisk dłużej, w momencie kiedy postać jest w powietrzu, czas zwalnia na chwilę i mamy możliwość dokładniejszego wycelowania, gdzie nasz bohater za chwilę się znajdzie.
Z „Mirror’s Edge” kojarzą mi się etapy zręcznościowe. Nie jest to aż tak zaawansowany parkour; zakres ruchów Duchobiegacza ogranicza się do biegania i skakania po ścianach, ślizgania po pochyłych powierzchniach i wspinania się. Co rusz znajdą się też odpowiednie miejsca, do których nasza postać może przyciągnąć się energetyczną linką; jest to wymagane w etapach zręcznościowych i pomocne podczas starć.
W „Ghostrunnerze” ginie się naprawdę często, ale na szczęście checkpointy porozrzucane są gęsto i powrót do nich trwa zaledwie parę sekund. Czyli szybko giniemy i równie szybko wracamy do akcji. Walki z przeciwnikami potrafią być bardzo wymagające i pewnie też frustrujące, tyle że wszystkie wydają się być zaprojektowane w sprawiedliwy sposób.
Gdy przeszedłem demo kilka miesięcy przed premierą, moją największą obawą było to, czy pokazana formuła wystarczy na co najmniej kilka godzin zabawy. Przede wszystkim martwiłem się o zróżnicowanie wrogów, ale jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie. Oczywiście na samym początku gry mamy do czynienia z najprostszymi przeciwnikami, których pojedyncze strzały bardzo łatwo ominąć (albo odbić). Z czasem jednak pojawiają się coraz bardziej wymagający wrogowie: żołnierze strzelający seriami z karabinów, snajperzy, samuraje toczący z nami pojedynki na katany, latające drony, dwunożne roboty, które strzelają w naszą stronę laserowymi falami, ścigające nas i wybuchające w pobliżu dziwne stworki, „mimik” tworzący kilka swoich kopii, wśród których ukrywa się oryginał, a także kule, które otaczają przeciwników energetycznymi barierami… Jest co ciachać.
I jest czym ciachać. Oprócz katany, którą Ghostrunner włada z mistrzowską precyzją, główny bohater otrzymuje kilka umiejętności specjalnych: Błysk — pozwalający doskoczyć do przeciwnika (lub paru, jeśli ustawią się odpowiednio) i pociąć go na kawałeczki, Burza — przypominająca uderzenie Mocy z Gwiezdnych Wojen, Fala… która jest po prostu falą śmiercionośnej energii wywoływaną przez miecz oraz Władca — na dłuższą chwilę przekabacający wroga na naszą stronę. Jednakże z racji tego, że czas odnowienia umiejętności jest wspólny dla nich wszystkich i trochę to trwa (tym dłużej, im więcej ulepszeń wybierzemy), wciąż jesteśmy zdani głównie na miecz oraz na swój własny refleks.
Wszystko, co potrafi Duchobiegacz, możemy ulepszyć. Unik może się szybciej odnawiać lub możemy wykonać dwa w krótkim odstępie czasu, odbijanie wrogich pocisków staje się łatwiejsze, a sami przeciwnicy uzyskują obrys ułatwiający ich namierzenie, poszczególne umiejętności mają większy zasięg, trwają dłużej et cetera. Odblokowuje się je z czasem, ale nie potrzeba żadnych punktów rozwoju, by je rozwinąć. Wystarczy wybrać z menu ulepszeń. Fajnym rozwiązaniem jest to, że ulepszenia przypominają klocki z gry „Tetris”. Mamy planszę, na której zmieści się tylko określona liczba ulepszeń i musimy kombinować, by ułożyć wszystkie interesujące nas w odpowiedni sposób. Jest nawet osiągnięcie za zapełnienie całej planszy.
Gdyby tego było mało, to w zaplanowanych przez twórców miejscach pojawiają się tymczasowe boosty, zawsze potrzebne do przejścia dalej. Na przykład spowolnienie czasu, które pozwoli nam dobiec i przeskoczyć przez szybkotnące powietrze wiatraki. Albo shurikeny, dzięki którym możemy pozbyć się sporej grupy wrogów albo odciąć zasilanie, w wyniku czego otworzą się drzwi. Ciekawy jest także „super skok”; ten z kolei umożliwia dostanie się w normalnie niedostępne miejsca. Bardzo fajne urozmaicenie rozgrywki.
Skoro mamy cyberpunkową grę, to nie mogło zabraknąć cyberprzestrzeni. Jednocześnie jest to pomysł z najbardziej zmarnowanym potencjałem. Do cyberprzestrzeni wchodzimy w określonych momentach, głównie po to, by zyskać kolejne umiejętności, co wiąże się z krótkimi samouczkami ich używania. Gdyby wizyty ograniczały się tylko do tego, nie miałbym powodu do narzekania. Niestety, twórcy wpadli na mało interesujący pomysł dodania zagadek logicznych. Może to być prosty labirynt, w którym drzwi prowadzą w różne miejsca, ustawianie klocków czy przewodów w poprawnej kolejności. Jedna wyróżnia się w negatywny sposób; zbieranie około dwudziestu kropek na planszy, która co parę sekund się obraca. I tak podłoga po chwili zamienia się w ścianę, a potem w sufit. Nie ma checkpointa – gdy spadniesz, zaczynasz od nowa.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że zagadek nie da się pominąć. Nie są zbyt trudne ani specjalnie irytujące (oprócz tej zmieniającej Duchobiegacza w Pac-Mana), ale znacznie spowalniają tempo rozgrywki. Chcę biegać po ścianach i ciachać wrogów, a nie uganiać się za kropkami.
W grze są także znajdźki, początkowo trudne do zlokalizowania. Szybko jednak otrzymujemy ulepszenie, które pomaga w ich szukaniu. Do znalezienia są artefakty, czyli przedmioty ze świata gry, z krótkimi opisami, zdradzającymi nieco więcej na temat uniwersum. W nasze ręce wpadną także audiologi nagrane przez bardzo starego już Adama, szukającego sposobu na dalszą opiekę nad Wieżą Dharma, w efekcie czego powstał towarzyszący nam od początku Architekt. Znaleźć można również skórki zmieniające wygląd mieczy, utrzymane w cyberpunkowym klimacie. Z czasem do gry zostały dodane także skórki rękawic, dostępne w dodatkowych paczkach za pieniądze, ale o nich napiszę w osobnym wpisie.
Bossowie
Gdy w końcu dotarłem do pierwszego bossa i zobaczyłem go na własne oczy… miałem ochotę się rozpłakać. Obracający się wokół własnej osi ogromny walec z laserami, których dotknięcie oznaczało śmierć i powrót do początku poziomu, wydawał się niemożliwy do pokonania. Pierwsze kilkanaście, może kilkadziesiąt prób kończyło się zgonem już po paru sekundach, więc szybko dopadło mnie uczucie rezygnacji. Tym bardziej, że trzeba było dotrzeć na sam szczyt Strażnika, po czym… uruchamiał się kolejny etap, jeszcze bardziej wymagający. A potem kolejny, na szczęście ostatni.
Mimo że checkpointy zostały porozrzucane gęściej, niż myślałem i tak namęczyłem się okropnie przy tym bossie. Po jego pokonaniu poczułem ulgę i jednocześnie strach. Skoro już teraz poprzeczka została ustawiona naprawdę wysoko, to co będzie dalej?
(Nie)stety, zawiodłem się.
Walka z drugim bossem była dziecinnie prosta. Takie QTE, zostawiające spory margines błędu, które trzeba było wykonać cztery razy, by uporać się z przeciwnikiem. Więcej trudności przysparzają okazjonalne błędy w wyświetlaniu animacji ataków oraz problemy z odklejaniem się postaci od ściany, po której biegnie. Pokonanie Hel nie zajęło mi zbyt wiele czasu. Największym minusem tej walki jest brak checkpointów, więc jeśli Hel nas trafi, to potyczkę zaczynamy od nowa. Z drugiej strony gdyby były, to sam boss byłby banalny.
Główna Zła również nie należała do wymagających przeciwników. O wiele więcej problemów niż walka sprawił mi ostatni, zręcznościowy fragment.
Po krótkim monologu Mary, ta zaczyna atakować nas swoimi mackami. Zakres ruchów jest strasznie ograniczony – zaledwie cztery rodzaje, które łatwo przewidzieć tym bardziej, że przy kolejnych podejściach nie zmienia się kolejność ataków. Dodatkowym, niewielkim utrudnieniem jest to, że co jakiś czas Mara podłącza fragmenty podłoża do elektryczności; nadepnięcie kończy się zgonem. Gdy już naprawdę się wścieknie po odcięciu jednej z macek, całość jest śmiertelnie niebezpieczna. Nasz Duchobiegacz zmuszony jest do przyciągnięcia się linką do ściany i przeskakiwania z jednej na drugą, aż Kluczniczce się znudzi i pozwoli nam zeskoczyć na arenę.
Walka trwa jakieś pięć minut. Tak, przedzieramy się przez kilka godzin, by ostatniego bossa pokonać w pięć minut. Rozczarowujące.
Grafika
Pędziłem przez poziomy tak szybko, że nie miałem czasu przystanąć i podziwiać widoków…
A tak na serio, to na początek dwie rzeczy:
Po pierwsze, nie jestem typem gracza, dla którego grafika jest ważna. Nie przeszkadzają mi różnego rodzaju potworki, pixel arty et cetera, dopóki wpasowują się w moją estetykę. Stąd niewygórowane wymagania względem grafiki gier.
Po drugie, grałem na czteroletnim laptopie z i7-7700HQ, GTX-em 1050 Ti, 8 GB RAM-u, dyskiem HDD i piętnastocalowym ekranem. Powtórzę się — nie jestem wymagający.
Pomimo dość leciwego sprzętu granie na najwyższych ustawieniach było w miarę komfortowe. Momentami dokuczały mi sporadyczne spadki fps-ów, które przeszkadzały podczas walk, ale wciąż mogłem grać i cieszyć się wyglądem otoczenia.
Otrzymujemy cyberpunkowy standard, czyli tereny silnie zurbanizowane z wysokimi i ogromnymi budynkami, deszcz, neony, dość mroczny klimat et cetera. Na pewno brakuje tutaj tłumów – nie pamiętam, czy zobaczyłem chociaż jednego mieszkańca*. Zabudowania zostały oczywiście dostosowane do platformowego charakteru gry, dzięki czemu przemieszczanie się jest płynne, ale wygląda to trochę nienaturalnie, o ile można tak powiedzieć o architekturze.
Elementy świata przedstawionego przyspawane są do podłoża, nie można ich też w żaden sposób zniszczyć, ale to dobrze - walające się nogi od stołów czy połamane krzesełka jedynie przeszkadzałaby w grze i odciągały uwagę od wrogów.
Ogółem podobało mi się to, co widziałem podczas rozgrywki.
*ich nieobecność została poniekąd wyjaśniona w dialogach
Audio
Zacznę od ścieżki dźwiękowej. Utwory skomponowane przez Daniela Deluxe idealnie wpasowują się w klimat gry. Niektóre mniej, niektóre bardziej energicznie, ale wszystkie wpadające w ucho na tyle, że często słucham ich także poza grą, co prawie nigdy nie zdarza mi się, jeśli chodzi o soundtracki z gier. Może dlatego, że muzyka elektroniczna to coś, co lubię. Kiepsko mi się pisze o muzyce, dlatego polecam posłuchać samemu.
Poszczególne utwory przypisane są do poszczególnych poziomów. Przez cały czas lecą w tle, zapętlając się, jednak nie wychodzą na pierwszy plan i nie zagłuszają dialogów. Zapętlanie może niektórych irytować, ale dla mnie nie stanowiło to problemu.
Klimat tworzą także dobrze dobrane głosy postaci pierwszoplanowych, od wyrachowanego Architekta, przez żądnego zemsty, ale zachowującego zimną krew (w końcu jest maszyną…) Duchobiegacza, po często przejętą Zoe — jedną z rebeliantek.
Do pozostałych dźwięków gry nie mogę się przyczepić. Nie są ani wybitnie dobre, ani szczególnie złe.
Stan techniczny
Nie spotkało mnie wiele bugów. Raz czy dwa główny bohater wpadł pod podłogę i nijak nie udawało mu się stamtąd wydostać – cofnięcie się do ostatniego punktu kontrolnego rozwiązało problem.
Za to kilkukrotnie trafiłem na buga, który sprawiał, że nie wyświetlały się pociski wystrzeliwane przez wrogów albo lasery pierwszego bossa. W skrajnych przypadkach przeciwnicy również byli niewidzialni i wciąż mogli mnie zabić. Działo się to przede wszystkim wtedy, kiedy często ginąłem i wracałem do checkpointa. Niezbyt uciążliwe, gdyż tak jak wcześniej, wystarczyło znowu się odrodzić i problem znikał.
Jeśli chodzi o stabilność gry… tuż po premierze lubiła się wysypywać. A jak już się wysypała, to lubiła też zrestartować poziom, tak samo jak „grzeczne” wyjście z gry przed zakończeniem etapu. Na szczęście w obecnej formie nie ma śladu po tych upodobaniach. Chociaż ze wstydem muszę przyznać, że nie chciałem ryzykować resetowania postępów w trybie hardcore. Nie uśmiechało mi się przechodzenie poziomów jeszcze raz, więc zawsze je kończyłem, zanim wyłączałem grę. ; )
Mam też wrażenie, że sama gierka działa teraz ciut gorzej niż wcześniej. Jednak nie wiem, czy to kwestia kolejnych aktualizacji, czy po prostu mój kilkuletni już laptop powoli odmawia posłuszeństwa. Ot, zwróciłem na to uwagę, tyle że nie jestem w stanie podać przyczyny.
Podsumowanie
Nie licząc rozczarowujących bossów (oprócz pierwszego) i niepotrzebnych zagadek logicznych, „Ghostrunner” jest bardzo udaną grą. Walki z wrogami są satysfakcjonujące, szczególnie wtedy, gdy wszystko wyjdzie nam tak, jak sobie zaplanowaliśmy i potyczkę wygramy za pierwszym razem, bez zgonu. Twórcy też nie porzucili gry po premierze – po dwóch miesiącach pojawił się Hardcore Mode, po paru kolejnych Kill Run Mode i zapowiedziany jest kolejny… Jest to też tytuł idealny dla fanów wykręcania coraz to lepszych wyników, speedrunningu w szczególności. Zresztą, twórcy na oficjalnym Discordzie co jakiś czas organizują eventy z nagrodami.
Zdecydowanie polecam, tym bardziej że gierka co jakiś czas pojawia się na wyprzedażach w przystępnej cenie.
#cyberpunk #gry #tworczoscwlasna
dae9eb4f-6af4-4501-9f8e-b9645efe5800
cyberpunkowy_neuromantyk

@ShinpuTokubetsu


I'll do my best, Dad!

Zaloguj się aby komentować

Zostań Patronem Hejto i odblokuj dodatkowe korzyści tylko dla Patronów

  • Włączona możliwość zarabiania na swoich treściach
  • Całkowity brak reklam na każdym urządzeniu
  • Oznaczenie w postaci rogala , który świadczy o Twoim wsparciu
  • Wcześniejszy dostęp, do wybranych funkcji na Hejto
Zostań Patronem
#bookmeter 16 + 1 = 17
Tytuł: Wolny jak Hamilton
Autor: Romuald Pawlak
Gatunek: science fiction
Ocena: 5/10 - przeciętna
Po świetnym „Podarować niebo” i równie dobrym „Pusty ogród”* byłem przekonany, że „Wolny jak Hamilton” również mnie nie zawiedzie. I w pewnym sensie tak było - otrzymałem kolejną ciekawą historię, rozszerzającą nowoutworzone uniwersum pana Romualda. Znajomość poprzednich opowieści nie jest wymagana, żeby zrozumieć fabułę, jednakże przedstawione wydarzenia są kontynuacją opowiadań zawartych w zbiorze „Pusty ogród”.
Do czynienia mamy ze swego rodzaju kryminałem - główny bohater, Oleg Skun, przylatuje z Ziemi na planetę Hamilton, aby ustalić, czy Hamilton (zbrodniarz wojenny) lub któryś z jego pomocników nie ukrywa się na powierzchni tejże planety. Na miejscu spotyka i nieprzyjemnych biurokratów, i nieprzyjemnych tubylców, a z jedyną przyjazną wobec niego osobą finalnie ląduje w łóżku. To żaden spoiler, wątek romantyczny jest bardzo przewidywalny.
Przyznam szczerze, że opowieść mi się nie spodobała. Nie, żeby była zła - perypetie Skuna śledziłem z zaciekawieniem, co z tego wszystko wyniknie. No i właśnie wynik był dla mnie rozczarowaniem. Winić mogę jedynie moje oczekiwania, rozbudzone tym, co dostałem w poprzednich dwóch książkach.
Brakowało mi szerszego zagłębienia się w faunę i florę planety. Z jednej strony to zrozumiałe - w końcu autor przedstawił je w zbiorze opowiadań, a i część planety, po którym główny bohater głównie się poruszał, została w dużym stopniu przejęta przez ludzi. Z drugiej strony jednak wciąż mi tego brakowało, szczególnie po tym, jak w pierwszej powieści i w zbiorze opowiadań sporo było podobnych obserwacji.
To prowadzi mnie do wniosku, że jakby zabrać całą przedstawioną technologię, to historia równie dobrze mogłaby mieć miejsce w czasach kolonialnych. Ba, mógłbym ją nawet porównać do poszukiwań nazistów w Ameryce Południowej kilkadziesiąt lat po zakończeniu drugiej wojny światowej: główny bohater przybywa do wioski, którą nazwano na cześć takiego Mengele, który już dawno umarł, ale w pamięci mieszkańców wioski jest wiecznie żywy, mimo że minęło już 50-60 lat (albo więcej, w zależności od historii). Statek kosmiczny mógłby zostać zastąpiony okrętem, wystrzał z tego statku byłby salwą z działa okrętu, podróże byłyby wolniejsze, ale wciąż do zrealizowania et cetera. Jedynie różnego rodzaju ulepszenia Skuna byłoby w miarę trudno zamienić, jednakże wciąż za mało nauki w tej fikcji.
Z bólem wystawiam ocenę 5/10. Nie żałuję tego, że przeczytałem tę powieść. Żałuję, że po prostu nie była lepsza, tym bardziej, że dwie poprzednie książki bardzo mi się podobały. Na ich tle „Wolny jak Hamilton” jest po prostu przeciętny.
Gdyby ktoś korzystał z #legimi, „Wolny jak Hamilton” jest dostępny w ramach abonamentu bibliotecznego. Innymi słowy, można ją przeczytać za darmo.
*specjalnie nie odmieniam, żeby było łatwiej znaleźć
Jak rozumiem poszczególne oceny:
1 - beznadziejna
2 - bardzo słaba
3 - słaba
4 - może być
5 - przeciętna
6 - dobra
7 - bardzo dobra 
8 - rewelacyjna
9 - wybitna
10 - arcydzieło 
#ksiazki #literatura #czytajzhejto #hejtoczyta
0383d808-0ca9-4f36-be57-2ce9988e9fb8

Zaloguj się aby komentować

Poprzednia