Słodki jezu, jak ja uwielbiam alkohol. Mógłbym błogosławić człowieka, który go stworzył, błogosławić każdego dnia za ten wynalazek, za takie opus magnum na skalę światową. Ewenement największy z największych. Zaledwie kilkaset mililitrów lub litrów w zależności od specyfiku i wszystkie mojego doczesne problemy, moje demony, me potwory, a co za tym idzie moje największe słabości znikają. Tak wiele i tak niewiele pozwala mi pokochać siebie, zaakceptować siebie oraz swe ułomności. Jeden cudowny specyfik leczący tyle problemów oraz wprowadzający w stan błogiego otumanienia, spokoju oraz nieświadomości. Jedyne momenty euforii, jedyne momenty szczęścia w w końcu też jedyne momenty radości w mym smutnym, mrocznym i parszywym żywocie miałem tylko w czasie nietrzeźwości. W nietrzeźwości skrajnej, kiedy nie myślę zbyt wiele, kiedy kocham siebie. Finalnie w takim momencie pijaństwa, że nie martwię się nie tylko tym, co będzie zaraz, za moment, ale i tym, co będzie jutro, pojutrze i kiedykolwiek. Gdyby alkohol nie miał swoich fatalnych konsekwencji, gdyby nie wyniszczał on mego organizmu, to nie trzeźwiałbym nigdy. Największą ironią mojego losu jest to, że jedyne chwile uciechy oraz radości kojąc jednocześnie mnie trują, a moje lekarstwo jest jednocześnie największą trucizną.
#przegryw
#przegryw
https://www.youtube.com/watch?v=bTJao2q2cd0&t=44s