Nie umiem pisać krótko, postarałem się dać jakieś sekcje, można się nie katować i przejść do "Akcja Właściwa"
TL;DR: Dziś pierwszy raz w życiu byłem zmuszony użyć gazu na psie i mam o to żal do jego durnej właścicielki
Przydługi Wstęp:
Od najmniejszych lat wychowywałem się z psami. Dziadek był weterynarzem i w domu był zawsze przynajmniej jeden pies. Psy - i małe, i ogromne - były dookoła mnie zawsze, umiem się odpowiednio zachowywać, do tej pory przez 40 lat zostałem ugryziony tylko raz (nie wiedziałem że do kolegi przyjechał kuzyn i przytrzasnąłem psa tego kuzyna drzwiami - złapał mnie ze strachu i zaraz puścił). To było ze 30 lat temu.
Tak samo moja żona - w późnej podstawówce parę razy "pomagałem jej" wyprowadzać ogromnego sznaucera w ramach zalotów (do niej; sznaucer mnie nie pociągał). Psiarzami stricte nie jesteśmy, mam "rękę" do psów, kotów, koni, gęsi itd a nawet miałem kumpla łabędzia - złamaska (taki urok jak się ma weta w rodzinie).
Odkąd miałem nieprzyjemną sytuację drogową z furiatem - noszę zawsze mały gaz dla biegaczy (sabre red, wąski strumień żelu, żeby móc odpalić przez uchylone okno w aucie i się nie zagazować jak chmurą). W sumie do dziś nie użyłem tego gazu nigdy. Mam 40 lat, nie jestem agresywny, ostatni raz dałem komuś w mordę (i nawzajem) ze 25 lat temu
Okoliczności:
Ładna pogoda, postanowiliśmy odwiedzić jeden z podwarszawskich bagiennych rezerwatów. Ludzi było sporo, cześć zbierała grzyby, cześć spacerowała. Było też sporo psów - wszystkie na smyczach, duże i małe. Po chwili skręciliśmy z głównej, szerokiej, drogi na ścieżkę na bagno. Minęliśmy tablice rezerwatu, zrobiło się wąsko. Uszliśmy spory kawałek szlakiem dookoła, porobiłem trochę fotek i nagle - zadziało się :)
Akcja właściwa:
Dochodziliśmy do rozwidlenia, tam kilka metrów od "naszej" ścieżki stały 2 kobiety, facet z wózkiem i dwa psy. Te psy po prostu rzuciły się z ujadaniem na nas, ot tak. Pierwszy leciał jork i był raczej zabawny, ale za nim leciał podrośnięty mieszaniec jamnika z ujwieczym i jego wygląd mnie zmroził - pies nie był jakiś ogromny, ale miał położone uszy, gołe zęby, nie szczekał, tylko warczał i widać było że idzie całkiem na serio. Na szczęście właściciela je zawołała, jork zaczął zawracać, jamnikowaty wpadł na niego na tej wąskiej ścieżce w pełnym pędzie (widać było że ma w dupie wołania), wywaliły się, przemieszały i jakoś zawróciły. Ale te zęby, uszy i wzrok nie dały mi spokoju, ręka automatycznie wjechała mi do kieszeni na pojemnik z gazem. Babka jorka wzięła na ręce a jamnikowatego... kompletnie olała i gadała sobie dalej z pozostałą dwójką ludzi. Minęło może z 10 sekund, byliśmy na ścieżce prawie idealnie na skrzyżowaniu, oni z pięć metrów w głąb bocznej odnogi. Według mnie zbierali grzyby, wg. żony po prostu stali i gadali. Wtedy ten sukinsyn po prostu znowu wystartował prosto na nas. Znów bez ostrzeżenia, tylko z warkotem, gołymi zębami, uszy po sobie, zero zabawy. Najpierw biegł na mnie ale chyba widział że maksimum co go spotka to nauka latania po kopie, skręcił minimalnie i wyskoczył prosto na nogi mojej żony. Chyba gdyby szedł na mnie, to bym nie zareagował a tu zadziałał instynkt ochrony swoich - nagle miałem w ręku gaz i już psikałem. Oczywiście w nerwach spudłowałem (w sumie się cieszę) ale naprawdę o centymetry, pies musiał poczuć, bo odskoczył jak oparzony i kichając wrócił do właścicielki.
Radosne rozmówki:
Stałem kompletnie w szoku a ta... khem... kobieta mówi "Halo! Ale co pan zrobił!?" W głosie szok i pretensja. Nie wiem jakim cudem kompletnie bez emocji powiedziałem "popsikałem pani psa gazem bo nas atakował". A ona zaczęła drzeć na mnie ryja z pretensjami że co ja robię i że przecież wcale się na nas nie rzucił (no wcale, zabrakło mu dosłownie 10cm). Fascynujące jest to, że byłem kompletnie nawalony adrenaliną, po ostatnie kłębuszki nerwowe. Miałem wrażenie że widzę jak koń - 270 stopni dookoła. W ułamku chwili widziałem każde z nich, gdzie stoi, gdzie ma ręce, widziałem swoją żonę za sobą, która w zasadzie dopiero zaczęła się cofać i w ogóle nie miałem żadnych emocji. Nawet nie byłem zły. Baba coś krzyczała. Powiedziałem jej znowu: "Pani pies nas zaatakował", ona "Ale gazem nie można!" (sic!) a ja "A co miałem zrobić? Zadźgać go nożem?" Ją wcięło. Przestawiłem wzrok na jej chłopa, bałem się że do mnie wystartuje, on na mnie popatrzył wzrokiem typu "mnie tu nie ma". Dostałem pewności siebie. Powiedziałem "pies raz do nas wystartował a pani go nawet nie złapała. W ogóle jak można chodzić po rezerwacie z psem spuszczonym ze smyczy? Ogarnijcie się ludzie!" (Chyba też używałem ogólnopolskich znaków przestankowych). Pięć kroków do tyłu, odwróciłem się i poszedłem dalej z żoną.
Podsumowanie:
Co jest najgorsze? Mam cholerne wyrzuty sumienia. Pies na bank poczuł gaz, kichał. Gdyby dostał ładunek na ryj, pewnie by naprawdę cierpiał. Przeraża mnie to. To nie jest jego wina że został wychowany przez pojebaną sucz na agresywnego. To nie jego wina że ona nie umie ani nad nim zapanować, ani nawet go wziąć na smycz. Jak można być takim skrajnym idiotą i mieć tak wywalone na innych? Dla mnie to kompletnie niepojęte. Na dodatek pewnie nawet nie wyciągnęła żadnej nauczki z sytuacji i dalej go będzie puszczać. Masakra...
#psy #zalesie #tworczoscwlasna