Tauer - No.3 Lonestar Memories
Lubię smrody od Tauera. Nie nudzą mi się - w przeciwieństwie do znacznej większości europejskich zapachów, które poznaję. I mimo tego, że żaden z nich nie zrobił na mnie piorunującego wrażenia przy pierwszym spotkaniu (jak np. L'Homme Ideal Cologne czy Terre d'Hermes, które po miesiącu szalonej miłości przestały mnie interesować), to jednak wszystkie jak dotąd wygrały wyścig z czasem. Dlaczego tak jest? Mam wrażenie, że są to zapachy wymagające i nie do końca oczywiste, a przy tym dość charakterystyczne i niepowtarzalne. Ja poznając pierwsze Tauery byłem perfumowym niemowlęciem.
I ta sytuacja, gdzie jeszcze jako dwulatek podczas rodzinnej imprezy siedzisz na kolanach u cioci, ściskając w prawej rączce ciepłego loda z Supersamu, nagle wykorzystujesz ten jeden moment utraty czujności, kiedy to ojciec próbuje nabrać na łyżkę ogromny kęs sałatki warzywnej, a ta niefortunnie ląduje na białym obrusie z Pewexu, ty lewą rączką chwytasz znienacka za balansujący na krawędzi rodzinnego stołu kieliszeczek wódeczki i przyciągasz go do buzi. Po błyskawicznym udaremnieniu ci tego czynu przez ciocię, wujek Stach wznosząc wysoko swój kieliszek, rozładowuje atmosferę okrzykiem: "Taki mały, a już wie, co dobre!" Dziś jako perfumowy przedszkolak wciąż mam wrażenie, że to pierwsze przeczucie mnie nie myliło.
Andy Tauer nazwał Lonestar Memories "kowbojem w butelce". Ale nie jest to William Blake z "Truposza" - poeta majaczący na granicy życia i śmierci w swojej ostatniej podróży do Krainy Wiecznych Łowów. I raczej nie Django Freeman - czarnoskóry niewolnik, któremu Tarantino dał niewątpliwą szansę zostania rewolwerowcem oraz stróżem prawa. Mam też nadzieję, że inspiracją nie był Billy The Kid - co akurat nie jest prawdopodobne, bo w perfumach nie wyczuwam ani krwi, ani bebechów; zero whisky, zero gówna.
Ten "kowboj w płynie" rzeczywiście jest bardzo sugestywny. I choć data wydania perfum temu przeczy, to w mojej wyobraźni tym kowbojem jest Arthur Morgan z Red Dead Redemption 2. To zachód słońca po ciężkim dniu spędzonym na teksańskiej prerii; prowizoryczny obóz, skórzana torba wypełniona zebranymi ziołami: szałwią i dziką marchwią. I tańczący w powietrzu dym z brzozowych gałęzi trzaskających w niewielkim ognisku. Ten obraz maluje mi się w wyobraźni za każdym razem, kiedy Lonestar Memories umila mi wieczór. I nie jest to taka kominkowa, przytulna historyjka jak w przypadku By The Fireplace, gdzie przydałby się ktoś do przytulania przy dobiegających z głębi salonu dialogach z Opowieści Wigilijnej. Z tym zapachem najbardziej lubię być sam. Nic nie robić, tylko siedzieć w spokoju i kontemplować życie z uwzględnieniem tych jego trudniejszych aspektów. Mając przed sobą nieograniczoną ilość wolnego czasu przyglądać się, jak minuty na minutę, z godziny na godzinę ten ciężar zbójeckiej przeszłości rozpuszcza się i łagodnieje wraz z zapadającym mrokiem i gasnącym brzozowym ogniskiem.
8/10
#perfumy #recenzjeperfum #tauer
Lubię smrody od Tauera. Nie nudzą mi się - w przeciwieństwie do znacznej większości europejskich zapachów, które poznaję. I mimo tego, że żaden z nich nie zrobił na mnie piorunującego wrażenia przy pierwszym spotkaniu (jak np. L'Homme Ideal Cologne czy Terre d'Hermes, które po miesiącu szalonej miłości przestały mnie interesować), to jednak wszystkie jak dotąd wygrały wyścig z czasem. Dlaczego tak jest? Mam wrażenie, że są to zapachy wymagające i nie do końca oczywiste, a przy tym dość charakterystyczne i niepowtarzalne. Ja poznając pierwsze Tauery byłem perfumowym niemowlęciem.
I ta sytuacja, gdzie jeszcze jako dwulatek podczas rodzinnej imprezy siedzisz na kolanach u cioci, ściskając w prawej rączce ciepłego loda z Supersamu, nagle wykorzystujesz ten jeden moment utraty czujności, kiedy to ojciec próbuje nabrać na łyżkę ogromny kęs sałatki warzywnej, a ta niefortunnie ląduje na białym obrusie z Pewexu, ty lewą rączką chwytasz znienacka za balansujący na krawędzi rodzinnego stołu kieliszeczek wódeczki i przyciągasz go do buzi. Po błyskawicznym udaremnieniu ci tego czynu przez ciocię, wujek Stach wznosząc wysoko swój kieliszek, rozładowuje atmosferę okrzykiem: "Taki mały, a już wie, co dobre!" Dziś jako perfumowy przedszkolak wciąż mam wrażenie, że to pierwsze przeczucie mnie nie myliło.
Andy Tauer nazwał Lonestar Memories "kowbojem w butelce". Ale nie jest to William Blake z "Truposza" - poeta majaczący na granicy życia i śmierci w swojej ostatniej podróży do Krainy Wiecznych Łowów. I raczej nie Django Freeman - czarnoskóry niewolnik, któremu Tarantino dał niewątpliwą szansę zostania rewolwerowcem oraz stróżem prawa. Mam też nadzieję, że inspiracją nie był Billy The Kid - co akurat nie jest prawdopodobne, bo w perfumach nie wyczuwam ani krwi, ani bebechów; zero whisky, zero gówna.
Ten "kowboj w płynie" rzeczywiście jest bardzo sugestywny. I choć data wydania perfum temu przeczy, to w mojej wyobraźni tym kowbojem jest Arthur Morgan z Red Dead Redemption 2. To zachód słońca po ciężkim dniu spędzonym na teksańskiej prerii; prowizoryczny obóz, skórzana torba wypełniona zebranymi ziołami: szałwią i dziką marchwią. I tańczący w powietrzu dym z brzozowych gałęzi trzaskających w niewielkim ognisku. Ten obraz maluje mi się w wyobraźni za każdym razem, kiedy Lonestar Memories umila mi wieczór. I nie jest to taka kominkowa, przytulna historyjka jak w przypadku By The Fireplace, gdzie przydałby się ktoś do przytulania przy dobiegających z głębi salonu dialogach z Opowieści Wigilijnej. Z tym zapachem najbardziej lubię być sam. Nic nie robić, tylko siedzieć w spokoju i kontemplować życie z uwzględnieniem tych jego trudniejszych aspektów. Mając przed sobą nieograniczoną ilość wolnego czasu przyglądać się, jak minuty na minutę, z godziny na godzinę ten ciężar zbójeckiej przeszłości rozpuszcza się i łagodnieje wraz z zapadającym mrokiem i gasnącym brzozowym ogniskiem.
8/10
#perfumy #recenzjeperfum #tauer
@dziadekmarian ja debil po zdjęciu myślałem że to atrament XD. Czas na odwyk, słowo daję XD
@Rozpierpapierduchacz Ooo, atramentu nie piłem już ze 30 lat! Chyba, że nie pamiętam...
Zaloguj się aby komentować