Pani Bronia: Doktorze kochany, w ogródku grzebię. Nic takiego! Mnie ten kciuk nawet nie jest bardzo potrzebny
gazetaplMłodego chłopaka wysłali na własnych nogach do innego szpitala, chociaż przed chwilą stracił kawałek kończyny. Pani Bronisława z kolei utratą kciuka przejmowała się już mniej, bo nawet środków przeciwbólowych nie chciała. O różnych przypadkach na SORze pisze Mateusz Sieradzan, autor bloga Pan Pielęgniarka, w książce "SOR - to jest dramat".
Trafił do nas pewien pacjent, który w wyniku drgawek padaczkowych wyrżnął potylicą w posadzkę. Jakoś tak dziwnie rozwalił przy tym skórę głowy, że miał mnóstwo drobnych ran do zszycia. Obszar wielkości dłoni, wisząca, postrzępiona skóra. Nie wiadomo, co do czego złapać tą nicią. Jeden wielki poligon. Trudnego zadania podjął się doktor Wojciech. Znana i szanowana postać stołecznej medycyny ratunkowej, chirurg starej szkoły. Niejednego wychował, niejednego do siebie zraził, uwielbiany i nienawidzony jednocześnie. Duży facet o aparycji szlachcica, zawsze spokojny. Swoim mamroczącym głosem strzelał spod wąsa takie teksty, że kapcie spadały. Poszedłem mu asystować.
Zużyliśmy cztery metry nici, kilogram gazy, szycie trwało półtorej godziny. Nagimnastykował się doktor, nakombinował - haftowanie jak na kole gospodyń wiejskich. W trakcie, wiadomo: rozmowy, żarciki, anegdotki. Na koniec doktor odsapnął i, zdejmując rękawiczki, powiedział do pacjenta:
- Szanowny panie. Zrobiłem, co mogłem. Nie było to proste szycie, złapałem szwami te tkanki, które zdefiniowałem jako skórę głowy. Nie ukrywam, że ubytki były znaczne, więc musiałem trochę tu i ówdzie ponaciągać skórę potylicy. W związku z powyższym musi pan być ostrożny i delikatnie zamykać powieki. - Ale... dlaczego? - Albowiem mogą się panu pośladki rozwierać.
Kciuki
Opowieść o utraconych kciukach. (Tu dźwięk ostrza, fletu i japońska muzyka). Jakoś tak się dzieje, że kciuk jako element ręki nastręcza naszym pacjentom wielu problemów.
Sam nie wiem, czy one jakoś niewygodnie odstają od kończyny...? Czy może nasi pacjenci pchają akurat TE paluchy tam, gdzie nie powinni? Naprawdę nie wiem, dlaczego, ale zazwyczaj obrywa kciuk...
Pierwszy kciuk należał (bo już nie należy) do młodego chłopaka. Facet pracował na budowie, spadł mu na rękę jakiś profil metalowy, odcinając palec tak, że wisiał tylko na kawałku skóry. Chłopak poszedł do najbliższego szpitala, ale pech chciał, że tam nie było ortopedii, więc zrobili opatrunek i wysłali na nogach do nas. Na nogach! Walić to, że facet ma obcięty palec, że się zwija z bólu, że opatrunek solidnie przekrwawia i że w każdej chwili, gdy adrenalina opadnie, chłopak może zemdleć. Nogi zdrowe? Zdrowe!
To niech popierdziela do szpitala z ortopedią samodzielnie... Trochę obciach... No, ale dobra. Wszędzie pracują ludzie, każdemu się może zdarzyć durny pomysł. Może pacjent nie chciał czekać na transport i sam zdecydował, że się przejdzie... Nie dociekaliśmy. Dotarł do naszej poczekalni. Akurat byłem na triażu [procedura medyczna polegająca na sortowaniu rannych w zależności od stopnia obrażeń i rokowania - przyp. red.], więc jak zobaczyłem czerwony opatrunek i że chłopaka boli, to wziąłem go od razu, żeby sprawdzić, co się dzieje.
Tu dygresja. Dużo krwi nie zawsze oznacza poważny uraz. Czasami mamy do czynienia z nieumiejętnie wykonanym opatrunkiem lub z pacjentem, który ma zaburzenia krzepnięcia (ale to zdarza się rzadziej). Dotyczy to zwłaszcza urazów palców i głowy, na których skóra jest bogato unaczyniona. Każda piguła Wam powie, że z palców zawsze się leje. Dlatego wiele osób, nawet przy drobnych ranach palców się obsrywa, bo "bardzo krwawi i się wykrwawi!!!". Nam panikować nie wypada, dlatego zawsze spokojnie sprawdzamy, co tam pod opatrunkiem.
W tym przypadku był dramat, więc natychmiast idę po ortopedę, potem wkłucie, pobranie badań, leki przeciwbólowe i zdjęcia uszkodzeń.
Zapytacie: po co zdjęcia??? Myślicie, że jak obetniecie sobie palec, to włożycie go w torebkę, przyniesiecie do szpitala i tam przyszyją, nie? No nie. Też tak kiedyś myślałem.
W całej Polsce tylko jeden szpital dziennie pełni dyżur replantacyjny, czyli że przyszywają co odpadnie. Jeśli się da...
Trzeba wysłać im zdjęcia, przeprowadzić dokładny wywiad i wtedy zapada decyzja, czy dosztukują, czy nie. Jeśli tak, to szybko karetka, albo nawet helikopter lub samolot i dzida! Jeśli nie, to szpital, do którego trafił pacjent, ogarnia już na spokojnie kikut w czasie operacji, żeby było ładnie. U naszego pacjenta uszkodzenia były zbyt duże, więc ośrodek w Elblągu nie zakwalifikował go do replantacji. Chłopak całkiem nieźle to przyjął. Mówił tak: - No dobrze... Czyli mówi pan, że jednak na PlayStation już nie program? - No będzie trudno, ale ma pan jeszcze dziewięć palców! Kwestia przyzwyczajenia i treningu. - Ma pan rację. Ciekawe, jak mi pójdzie w Fifę...
Pani Bronia i piła tarczowa
Drugi kciuk należał do pani Bronisławy, 71 lat. Cięła coś piłą tarczową w garażu i tym razem palec odpadł zupełnie. Pani Bronia wygrzebała go spomiędzy trocin i również sama przyjechała do innego szpitala bez ortopedii. Tam już ją wpakowali w karetkę i przywieźli do nas. Kciuk był w osobnym pojemniku, ale niestety... wrzucony między kostki lodu. Trochę obciach, bo tkanki przymarzają do lodu i wtedy szansa na replantację spada. Jak odetniecie sobie palec, to trzeba go wsadzić do czystej torebki foliowej i do pojemnika z wodą i lodem. Takie są aktualne wytyczne.
Pani Bronia nie miała wielkiego problemu z niekompletnością swojej kończyny. Siedziała uśmiechnięta, nie chciała nic na ból. Ortopedzi oglądają, dumają, robią zdjęcia, gadają z dyżurnym szpitalem. Nie wygląda to dobrze, bo pacjentka starsza, palec mocno uszkodzony, zmarznięty, a to wszystko wpływa negatywnie na szanse powrotu palca do reszty pacjentki.
Pani Bronia trochę onieśmielona zainteresowaniem. Nie chciała robić kłopotu.
Wpada jeden ortopeda z telefonem i pyta: - Pani jest prawo- czy leworęczna? - Prawo. No to pech, bo to prawego kciuka się pacjentka pozbyła. - A co pani robi w życiu? Pani Bronia trochę zdziwiona pytaniem, bo co może robić samotna starsza pani z ogródkiem i piłą tarczową w garażu? - Doktorze kochany, w ogródku grzebię. Nic takiego! Mnie ten kciuk nawet nie jest bardzo potrzebny, więc niech się doktor nie kłopocze! - ... Aha. Czyli niepotrzebny. To się dobrze składa, bo także u pani Bronisławy konsultanci wykluczyli replantację. Wychodzi na to, że te kciuki to mamy trochę na wyrost, chociaż ja osobiście miałbym bez nich problem w pracy.
***
Kto jest kim?
Lekarz konsultant
Lekarz dyżurny nie musi się znać na wszystkim do końca. Może prosić o pomoc specjalistów, którzy akurat pracują w szpitalu. Wtedy oni schodzą z góry i mówią, co robić dalej, ale i tak plan leczenia w całości zależy od lekarza dyżurnego. Konsultant wpisuje konsultacje i wraca na swój oddział.
Czasami dochodzi do absurdów, kiedy to doświadczony lekarz specjalista z SOR-u prosi o konsultację np. urologiczną i przychodzi rezydent z tygodniowym doświadczeniem w swojej dziedzinie. Bo na SOR nikt nie chce schodzić. Posłali rezydenta, a on nie miał wyboru, zestresowany konsultuje, a potem i tak musi przekazać wszystko specjaliście z oddziału, bo to specjalista odpowiada za pracę rezydenta. Jeszcze dobrze, jeśli specjalista interesuje się sprawą i pomaga. Bo może też powiedzieć: "Masz pan dyplom? To radź sobie".
Konsultanci mają swoje obowiązki na oddziale macierzystym, dlatego pacjent z SOR-u często czeka na specjalistę godzinami, bo tamten operuje albo musi ogarniać inny problem, za który jest odpowiedzialny. Ten istotny czynnik wydłuża czas pobytu pacjenta na oddziale ratunkowym. Powiecie: to trzeba zatrudnić więcej lekarzy, przecież tu często chodzi o czas, o życie! Jedno pytanie: skąd ich wziąć? Nasi lekarze to doskonały towar eksportowy. Dobrze wykształceni, w twardych, spartańskich warunkach polskich szpitali. Nawet gdy taki gotowy specjalista nie wyjeżdża, to wydaje się często cudem, jeśli chce pracować w szpitalu zamiast w przychodni. A już na SOR-ze?! To musi być zapaleniec, albo masochista, albo... ma wysoką ratę kredytu, a na SOR-ze może dorobić, bo tu zawsze brakuje rąk do pracy, zawsze są braki kadrowe.
Sanitariusz
Jeśli trzeba zrobić coś, co nie wymaga wiedzy medycznej, to robi to sanitariusz. Ci, którzy pracują u nas, mają sporo roboty. Prowadzą pacjentów na badania, na konsultacje, na oddział, pomagają nam unieruchamiać osoby agresywne, pomagają przy czynnościach fizjologicznych mężczyzn, biorą ciuchy do depozytu. Bywa, że wspierają nas przy uciskaniu klatki przy reanimacji, bo jednak trochę się tego naoglądali w ciągu wielu lat pracy. Z reguły sanitariusze nie mają wykształcenia medycznego. Niektórzy pokończyli jakieś kursy pierwszej pomocy, inni nawet zostają opiekunami medycznymi, ale wtedy zazwyczaj przestają być sanitariuszami i idą do pracy opiekuna na innym oddziale. Jak już się pewnie domyślacie, w karetkach nie jeżdżą sanitariusze. Ratownicy medyczni nie lubią, jak się ich nazywa sanitariuszami, bo sanitariuszem może być każdy, a ratownikiem medycznym nie. Czasami na dyżurze jest tylko jeden sanitariusz, wtedy cały SOR stoi. Za to ten jeden biedak zapieprza jak dziki.
Salowa
Najbardziej niedoceniany zawód na SOR-ze. Salowe robią zazwyczaj najgorszą robotę. To sprzątaczki, tylko takie hardcorowe. Na moim oddziale to one (z naszą pomocą) przewijają i myją pacjentów. To one sprzątają krew, wymioty, przeróżne odchody z podłogi, zmieniają pościel i dezynfekują łóżka, wymieniają worki na śmieci, itp. Bardzo je cenię, bo robią to, czego nikt inny nie chce robić, a nie są wykwalifikowanymi specjalistami, więc nie wszyscy traktują je z szacunkiem. Jak się domyślacie, pieniądze za ich pracę nie są lepsze niż przy sprzątaniu biurowca. Tam z podłogi sprząta się zszywki i to, co się naniesie butami. Na naszej podłodze można znaleźć dosłownie wszystko!!!
Zespół transportowy
W czasie, gdy piszę te słowa, każdy szpital ma własne lub wynajęte karetki, które rozwożą pacjentów po terenie szpitala, do innych ośrodków albo do domu. Ważna uwaga: TO NIE SĄ KARETKI PAŃSTWOWEGO RATOWNICTWA MEDYCZNEGO. To są sanitarki, czasami nawet bez osoby medycznej na pokładzie. Szpitale pawilonowe są od nich uzależnione, a i te, które składają się z jednego tylko budynku, muszą mieć zawsze dostępną taką karetkę. Kiedyś trafił do nas młody facet z objawami udaru. Czekał na kontrolę w przychodni przyszpitalnej. Nagle stracił przytomność i obwisła mu cała lewa połowa ciała. Problem polegał na tym, że w naszym szpitalu nie ma neurologii.
Pięknie go ogarnęliśmy. Po 20 minutach miał monitorowanie EKG, zmierzone ciśnienie, pobrane wszystkie badania krwi, zrobioną tomografię i umówione miejsce na najbliższej neurologii. Może jechać, bo tu mu więcej nie pomożemy. Tylko że nie ma karetki transportowej... a czas leci. Na szczęście udało się po wielkich awanturach wykombinować jakiś transport.
Bywa, że całkiem prozaiczne rzeczy decydują o życiu. Czasami pacjent wymaga przewiezienia na oddział w innym szpitalu, by tam kontynuować leczenie, i czeka na transportówkę. Gdy oczekiwanie się przedłuża, to pacjenci proponują, że pojadą tam na własną rękę. Nie ma takiej opcji, bo to kontynuacja, a nie zakończenie leczenia. Jeśli pacjent pojedzie sam, a po drodze coś mu się stanie, to odpowie za to lekarz. Transportówka daje pewność, że pacjent trafi tam, gdzie powinien, a w drodze będzie pod jakąś opieką.
*Fragmenty książki "Sor - to jest dramat" Mateusza Sieradzana
Mateusz Sieradzan, autor książki 'SOR - to jest dramat' (fot. Tomasz Tolloczko)
Mateusz Sieradzan. Ur. 1990. Absolwent ratownictwa medycznego i pielęgniarstwa na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Autor bloga "Pan Pielęgniarka", na którym przybliża potencjalnym pacjentom temat Państwowego Ratownictwa Medycznego, a w szczególności funkcjonowania Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. W chwili wydania książki SOR - to jest dramat pracuje na jednym z warszawskich oddziałów ratunkowych. Jest również muzykiem (perkusistą), biorącym udział w rozmaitych projektach muzycznych w Polsce i za granicą. Prywatnie mąż Ani, tata Franka, Stasia, Stefana i, w końcu, Róży.
#sor #szpital #praca
Trafił do nas pewien pacjent, który w wyniku drgawek padaczkowych wyrżnął potylicą w posadzkę. Jakoś tak dziwnie rozwalił przy tym skórę głowy, że miał mnóstwo drobnych ran do zszycia. Obszar wielkości dłoni, wisząca, postrzępiona skóra. Nie wiadomo, co do czego złapać tą nicią. Jeden wielki poligon. Trudnego zadania podjął się doktor Wojciech. Znana i szanowana postać stołecznej medycyny ratunkowej, chirurg starej szkoły. Niejednego wychował, niejednego do siebie zraził, uwielbiany i nienawidzony jednocześnie. Duży facet o aparycji szlachcica, zawsze spokojny. Swoim mamroczącym głosem strzelał spod wąsa takie teksty, że kapcie spadały. Poszedłem mu asystować.
Zużyliśmy cztery metry nici, kilogram gazy, szycie trwało półtorej godziny. Nagimnastykował się doktor, nakombinował - haftowanie jak na kole gospodyń wiejskich. W trakcie, wiadomo: rozmowy, żarciki, anegdotki. Na koniec doktor odsapnął i, zdejmując rękawiczki, powiedział do pacjenta:
- Szanowny panie. Zrobiłem, co mogłem. Nie było to proste szycie, złapałem szwami te tkanki, które zdefiniowałem jako skórę głowy. Nie ukrywam, że ubytki były znaczne, więc musiałem trochę tu i ówdzie ponaciągać skórę potylicy. W związku z powyższym musi pan być ostrożny i delikatnie zamykać powieki. - Ale... dlaczego? - Albowiem mogą się panu pośladki rozwierać.
Kciuki
Opowieść o utraconych kciukach. (Tu dźwięk ostrza, fletu i japońska muzyka). Jakoś tak się dzieje, że kciuk jako element ręki nastręcza naszym pacjentom wielu problemów.
Sam nie wiem, czy one jakoś niewygodnie odstają od kończyny...? Czy może nasi pacjenci pchają akurat TE paluchy tam, gdzie nie powinni? Naprawdę nie wiem, dlaczego, ale zazwyczaj obrywa kciuk...
Pierwszy kciuk należał (bo już nie należy) do młodego chłopaka. Facet pracował na budowie, spadł mu na rękę jakiś profil metalowy, odcinając palec tak, że wisiał tylko na kawałku skóry. Chłopak poszedł do najbliższego szpitala, ale pech chciał, że tam nie było ortopedii, więc zrobili opatrunek i wysłali na nogach do nas. Na nogach! Walić to, że facet ma obcięty palec, że się zwija z bólu, że opatrunek solidnie przekrwawia i że w każdej chwili, gdy adrenalina opadnie, chłopak może zemdleć. Nogi zdrowe? Zdrowe!
To niech popierdziela do szpitala z ortopedią samodzielnie... Trochę obciach... No, ale dobra. Wszędzie pracują ludzie, każdemu się może zdarzyć durny pomysł. Może pacjent nie chciał czekać na transport i sam zdecydował, że się przejdzie... Nie dociekaliśmy. Dotarł do naszej poczekalni. Akurat byłem na triażu [procedura medyczna polegająca na sortowaniu rannych w zależności od stopnia obrażeń i rokowania - przyp. red.], więc jak zobaczyłem czerwony opatrunek i że chłopaka boli, to wziąłem go od razu, żeby sprawdzić, co się dzieje.
Tu dygresja. Dużo krwi nie zawsze oznacza poważny uraz. Czasami mamy do czynienia z nieumiejętnie wykonanym opatrunkiem lub z pacjentem, który ma zaburzenia krzepnięcia (ale to zdarza się rzadziej). Dotyczy to zwłaszcza urazów palców i głowy, na których skóra jest bogato unaczyniona. Każda piguła Wam powie, że z palców zawsze się leje. Dlatego wiele osób, nawet przy drobnych ranach palców się obsrywa, bo "bardzo krwawi i się wykrwawi!!!". Nam panikować nie wypada, dlatego zawsze spokojnie sprawdzamy, co tam pod opatrunkiem.
W tym przypadku był dramat, więc natychmiast idę po ortopedę, potem wkłucie, pobranie badań, leki przeciwbólowe i zdjęcia uszkodzeń.
Zapytacie: po co zdjęcia??? Myślicie, że jak obetniecie sobie palec, to włożycie go w torebkę, przyniesiecie do szpitala i tam przyszyją, nie?
W całej Polsce tylko jeden szpital dziennie pełni dyżur replantacyjny, czyli że przyszywają co odpadnie. Jeśli się da...
Trzeba wysłać im zdjęcia, przeprowadzić dokładny wywiad i wtedy zapada decyzja, czy dosztukują, czy nie. Jeśli tak, to szybko karetka, albo nawet helikopter lub samolot i dzida! Jeśli nie, to szpital, do którego trafił pacjent, ogarnia już na spokojnie kikut w czasie operacji, żeby było ładnie. U naszego pacjenta uszkodzenia były zbyt duże, więc ośrodek w Elblągu nie zakwalifikował go do replantacji. Chłopak całkiem nieźle to przyjął. Mówił tak: - No dobrze... Czyli mówi pan, że jednak na PlayStation już nie program? - No będzie trudno, ale ma pan jeszcze dziewięć palców! Kwestia przyzwyczajenia i treningu. - Ma pan rację. Ciekawe, jak mi pójdzie w Fifę...
Pani Bronia i piła tarczowa
Drugi kciuk należał do pani Bronisławy, 71 lat. Cięła coś piłą tarczową w garażu i tym razem palec odpadł zupełnie. Pani Bronia wygrzebała go spomiędzy trocin i również sama przyjechała do innego szpitala bez ortopedii. Tam już ją wpakowali w karetkę i przywieźli do nas. Kciuk był w osobnym pojemniku, ale niestety... wrzucony między kostki lodu. Trochę obciach, bo tkanki przymarzają do lodu i wtedy szansa na replantację spada. Jak odetniecie sobie palec, to trzeba go wsadzić do czystej torebki foliowej i do pojemnika z wodą i lodem. Takie są aktualne wytyczne.
Pani Bronia nie miała wielkiego problemu z niekompletnością swojej kończyny. Siedziała uśmiechnięta, nie chciała nic na ból. Ortopedzi oglądają, dumają, robią zdjęcia, gadają z dyżurnym szpitalem. Nie wygląda to dobrze, bo pacjentka starsza, palec mocno uszkodzony, zmarznięty, a to wszystko wpływa negatywnie na szanse powrotu palca do reszty pacjentki.
Pani Bronia trochę onieśmielona zainteresowaniem. Nie chciała robić kłopotu.
Wpada jeden ortopeda z telefonem i pyta: - Pani jest prawo- czy leworęczna? - Prawo. No to pech, bo to prawego kciuka się pacjentka pozbyła. - A co pani robi w życiu? Pani Bronia trochę zdziwiona pytaniem, bo co może robić samotna starsza pani z ogródkiem i piłą tarczową w garażu? - Doktorze kochany, w ogródku grzebię. Nic takiego! Mnie ten kciuk nawet nie jest bardzo potrzebny, więc niech się doktor nie kłopocze! - ... Aha. Czyli niepotrzebny. To się dobrze składa, bo także u pani Bronisławy konsultanci wykluczyli replantację. Wychodzi na to, że te kciuki to mamy trochę na wyrost, chociaż ja osobiście miałbym bez nich problem w pracy.
***
Kto jest kim?
Lekarz konsultant
Lekarz dyżurny nie musi się znać na wszystkim do końca. Może prosić o pomoc specjalistów, którzy akurat pracują w szpitalu. Wtedy oni schodzą z góry i mówią, co robić dalej, ale i tak plan leczenia w całości zależy od lekarza dyżurnego. Konsultant wpisuje konsultacje i wraca na swój oddział.
Czasami dochodzi do absurdów, kiedy to doświadczony lekarz specjalista z SOR-u prosi o konsultację np. urologiczną i przychodzi rezydent z tygodniowym doświadczeniem w swojej dziedzinie. Bo na SOR nikt nie chce schodzić. Posłali rezydenta, a on nie miał wyboru, zestresowany konsultuje, a potem i tak musi przekazać wszystko specjaliście z oddziału, bo to specjalista odpowiada za pracę rezydenta. Jeszcze dobrze, jeśli specjalista interesuje się sprawą i pomaga. Bo może też powiedzieć: "Masz pan dyplom? To radź sobie".
Konsultanci mają swoje obowiązki na oddziale macierzystym, dlatego pacjent z SOR-u często czeka na specjalistę godzinami, bo tamten operuje albo musi ogarniać inny problem, za który jest odpowiedzialny. Ten istotny czynnik wydłuża czas pobytu pacjenta na oddziale ratunkowym. Powiecie: to trzeba zatrudnić więcej lekarzy, przecież tu często chodzi o czas, o życie! Jedno pytanie: skąd ich wziąć? Nasi lekarze to doskonały towar eksportowy. Dobrze wykształceni, w twardych, spartańskich warunkach polskich szpitali. Nawet gdy taki gotowy specjalista nie wyjeżdża, to wydaje się często cudem, jeśli chce pracować w szpitalu zamiast w przychodni. A już na SOR-ze?! To musi być zapaleniec, albo masochista, albo... ma wysoką ratę kredytu, a na SOR-ze może dorobić, bo tu zawsze brakuje rąk do pracy, zawsze są braki kadrowe.
Sanitariusz
Jeśli trzeba zrobić coś, co nie wymaga wiedzy medycznej, to robi to sanitariusz. Ci, którzy pracują u nas, mają sporo roboty. Prowadzą pacjentów na badania, na konsultacje, na oddział, pomagają nam unieruchamiać osoby agresywne, pomagają przy czynnościach fizjologicznych mężczyzn, biorą ciuchy do depozytu. Bywa, że wspierają nas przy uciskaniu klatki przy reanimacji, bo jednak trochę się tego naoglądali w ciągu wielu lat pracy. Z reguły sanitariusze nie mają wykształcenia medycznego. Niektórzy pokończyli jakieś kursy pierwszej pomocy, inni nawet zostają opiekunami medycznymi, ale wtedy zazwyczaj przestają być sanitariuszami i idą do pracy opiekuna na innym oddziale. Jak już się pewnie domyślacie, w karetkach nie jeżdżą sanitariusze. Ratownicy medyczni nie lubią, jak się ich nazywa sanitariuszami, bo sanitariuszem może być każdy, a ratownikiem medycznym nie. Czasami na dyżurze jest tylko jeden sanitariusz, wtedy cały SOR stoi. Za to ten jeden biedak zapieprza jak dziki.
Salowa
Najbardziej niedoceniany zawód na SOR-ze. Salowe robią zazwyczaj najgorszą robotę. To sprzątaczki, tylko takie hardcorowe. Na moim oddziale to one (z naszą pomocą) przewijają i myją pacjentów. To one sprzątają krew, wymioty, przeróżne odchody z podłogi, zmieniają pościel i dezynfekują łóżka, wymieniają worki na śmieci, itp. Bardzo je cenię, bo robią to, czego nikt inny nie chce robić, a nie są wykwalifikowanymi specjalistami, więc nie wszyscy traktują je z szacunkiem. Jak się domyślacie, pieniądze za ich pracę nie są lepsze niż przy sprzątaniu biurowca. Tam z podłogi sprząta się zszywki i to, co się naniesie butami. Na naszej podłodze można znaleźć dosłownie wszystko!!!
Zespół transportowy
W czasie, gdy piszę te słowa, każdy szpital ma własne lub wynajęte karetki, które rozwożą pacjentów po terenie szpitala, do innych ośrodków albo do domu. Ważna uwaga: TO NIE SĄ KARETKI PAŃSTWOWEGO RATOWNICTWA MEDYCZNEGO. To są sanitarki, czasami nawet bez osoby medycznej na pokładzie. Szpitale pawilonowe są od nich uzależnione, a i te, które składają się z jednego tylko budynku, muszą mieć zawsze dostępną taką karetkę. Kiedyś trafił do nas młody facet z objawami udaru. Czekał na kontrolę w przychodni przyszpitalnej. Nagle stracił przytomność i obwisła mu cała lewa połowa ciała. Problem polegał na tym, że w naszym szpitalu nie ma neurologii.
Pięknie go ogarnęliśmy. Po 20 minutach miał monitorowanie EKG, zmierzone ciśnienie, pobrane wszystkie badania krwi, zrobioną tomografię i umówione miejsce na najbliższej neurologii. Może jechać, bo tu mu więcej nie pomożemy. Tylko że nie ma karetki transportowej... a czas leci. Na szczęście udało się po wielkich awanturach wykombinować jakiś transport.
Bywa, że całkiem prozaiczne rzeczy decydują o życiu. Czasami pacjent wymaga przewiezienia na oddział w innym szpitalu, by tam kontynuować leczenie, i czeka na transportówkę. Gdy oczekiwanie się przedłuża, to pacjenci proponują, że pojadą tam na własną rękę. Nie ma takiej opcji, bo to kontynuacja, a nie zakończenie leczenia. Jeśli pacjent pojedzie sam, a po drodze coś mu się stanie, to odpowie za to lekarz. Transportówka daje pewność, że pacjent trafi tam, gdzie powinien, a w drodze będzie pod jakąś opieką.
*Fragmenty książki "Sor - to jest dramat" Mateusza Sieradzana
Mateusz Sieradzan, autor książki 'SOR - to jest dramat' (fot. Tomasz Tolloczko)
Mateusz Sieradzan. Ur. 1990. Absolwent ratownictwa medycznego i pielęgniarstwa na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Autor bloga "Pan Pielęgniarka", na którym przybliża potencjalnym pacjentom temat Państwowego Ratownictwa Medycznego, a w szczególności funkcjonowania Szpitalnego Oddziału Ratunkowego. W chwili wydania książki SOR - to jest dramat pracuje na jednym z warszawskich oddziałów ratunkowych. Jest również muzykiem (perkusistą), biorącym udział w rozmaitych projektach muzycznych w Polsce i za granicą. Prywatnie mąż Ani, tata Franka, Stasia, Stefana i, w końcu, Róży.
#sor #szpital #praca