----------
Gdy na początku lutego zeszłego roku opuszczałem Chile, myślałem że być może nigdy nie wrócę już do Ameryki Południowej lub że stanie się to za długi, długi czas. Wydarzenia z życia prywatnego spowodowały jednak, że nieco ponad 2 miesiące później podjąłem decyzję o wylocie do Argentyny. Kupiłem bilety na pierwszy lot z brzegu i już dwa dni później siedziałem w samolocie, który leciał do Buenos Aires. Tanio nie było, ale za to tylko jedna przesiadka we Frankfurcie.
Siedząc na lotnisku w Niemczech wciąż nie miałem zaklepanego noclegu. Pomyślicie sobie - no a co to za problem, Buenos Aires wielkie miasto, na pewno opcji jest wbród. Dzień przed wyjazdem, zanim zacząłem przeglądać Booking też tak myślałem. Nie zwróciłem jednak uwagi na to, że lecę w dość nietypowym terminie - miałem lądować w Wielki Piątek i spędzić w Buenos 3 noce, a więc spędzić całą Wielkanoc w argentyńskiej stolicy. Taki plan miało najwyraźniej w cholerę ludzi, bo dostępność łóżek w hostelach była zerowa. Widziałem jedynie opcje hoteli za 700 dolarów za noc. Nie powiem, zmroziło mnie to. W każdej wolnej chwili obecnej więc odświeżałem Booking licząc, że może coś się zwolni. Rozważałem nawet przedostanie się od razu gdzieś poza miasto, albo łapanie samolotu do Patagonii, ale w Buenos miałem zamiar zaopatrzyć się w gotówkę, co było wskazane przed udaniem się na dalekie południe (o czym za chwilę). Odświeżałem więc dalej.
No i bingo - pojawił się jakiś hostel, szybka rezerwacja mimo niskiej oceny, przynajmniej jest jeszcze opcja bezpłatnego anulowania. No ale przecież nie będę wybrzydzał? Mimo wszystko doczytuję opinie i jednak poważnie zastanawiam się nad anulowaniem mimo braku alternatyw. Informacje o karaluchach, brudnej pościeli i smrodzie pleśni zdecydowanie nie napawają optymizmem. Chodzę jeszcze po Facebookowych grupach osób, które podróżują lub zamierzają podróżować po Argentynie, kilka z nich jest w identycznej sytuacji. Jakieś 4 dziewczyny z Anglii znalazły 6-osobowy pokój w hostelu, więc mogą w razie czego przygarnąć do siebie, choć też są przerażone standardem. Szukam dalej.
Właśnie dopiero we Frankfurcie, niedługo przed finalnym lotem udaje mi się upolować jeszcze jedną opcję na pierwszą noc, a chwilę później na dwie kolejne. Każdy nocleg w innym miejscu, ale nie szkodzi - najważniejsze, że pierwszy nocleg raczej bez szczurów i robactwa (choć poniżej oceny 8.0 co zawsze jest moim minimalnym standardem), kolejne dwa wyglądają już naprawdę dobrze. Lecę znacznie spokojniejszy.
Wspominałem, że w Buenos koniecznie chciałem zaopatrzyć się w gotówkę. Dlaczego? Wcale nie chodzi o to, że na patagońskim południu ciężko o płatność kartą czy bankomaty - z tym nie było żadnego problemu. Po prostu wymiana twardej waluty typu euro czy dolar znacznie bardziej się opłacała (a nie miałem pewności czy znajdę stosowne miejsca na odludziach). I przez "znacznie bardziej" nie mam na myśli oszczędności rzędu 5%, a raczej blisko 50%. Wszystko dzięki tak zwanemu Blue Dollar Rate, czyli nieoficjalnym (czarnorynkowym) kursie dolara. Choć tak na dobrą sprawę euro też miało swój równie atrakcyjny, czarnorynkowy kurs.
Czemu kurs oficjalny różni się od czarnorynkowego? Ano gdy inflacja zapierdala, oznacza to że wartość pieniądza spada. W Argentynie inflacja zapierdala fest i wynosi jakieś 100% w skali roku. Oznacza to, że nie tylko towary drożeją z dnia na dzień, ale też argentyńskie peso jest warte coraz mniej w oczach rynków zagranicznych. Co często robią rządy krajów, w których inflacja zapierdala? Ogłaszają dekretem, że ich waluta wcale a wcale nie jest warta aż tak mało, tylko o X więcej, wprowadzając "oficjalny kurs", który obowiązuje banki. Tak więc gdy podczas moich pierwszych dni w Argentynie "ulica" za każde moje euro oferowała 215 000 peso, banki dawały jakieś 120 000. Ktoś mógłby wpaść na pomysł - hej, skoro zdaniem rządu argentyńskiego peso jest warte prawie dwa razy tyle co na ulicy, to czemu nie kupować dolara lub euro wg oficjalnego kursu w bankach, i później sprzedawać go drożej? Ano bo nie da się kupić dolara po oficjalnym kursie
Wracając do płacenia kartą i wypłat z bankomatów - były one wyjątkowo nieopłacalne, bo rozliczane po oficjalnym kursie właśnie. Znacznie lepiej było przyjechać z dolarami lub euro w papierku i wymieniać je na ulicy. Lądowałem więc w Buenos Aires mając jakieś 800 euro i 200 dolarów i nieco trząsłem portkami, że ktoś mnie może okraść lub oszukać podczas wymiany (jak to bywało w Polsce dawno temu w PRLu). Przed pierwszym zagrożeniem broniłem się ukrywając hajs w specjalnym pasku, przed drugim miało mi pomóc wybieranie sprawdzonych i polecanych punktów wymiany. Ten, do którego zmierzałem znajdował się na Calle Florida 656, czyli w centrum miasta, a ja wciąż byłem na lotnisku. Pomyślałem - dobra, i tak potrzebuję jakiejś niewielkiej gotówki na start (choćby na autobus), więc może zainwestuję w pozyskanie dodatkowej wiedzy. Udałem się więc do lotniskowej ajencji banku, co prawda z gównianym kursem, ale i pewnością, że dostanę legitne banknoty, którym będę mógł się przyjrzeć przed wymianą większej gotówki u cinkciarzy. Wręcz dopytałem gościa na kasie na co mam zwracać uwagę. Wyjaśnił, że zasadniczo jeśli cyferki nominału banknotu mienią się na różne kolory, to git, i że niższych nominałów nie opłaca się fałszować, więc wystarczy jeśli będę przyglądał się tym okazalszym pod względem wartości banknotom.
Stratny o jakieś 20 zł na kursie, ale bogatszy o wiedzę, pojechałem do centrum w poszukiwaniu adresu Calle Florida, numer 656. Uliczka ta jest typowym deptakiem, na którym połowę tłumu stanowi mieszanina turystów i miejscowych, a drugą połowę cinkciarze. Dosłownie co 5 metrów stoi osoba wykrzykująca - Cambio! Cambio! Cambio! Cambio dolares, cambio euro! Trochę byłem zdziwiony, że nic a nic się z tym nie kryją. Nieco wzmogło to moją czujność, bo "skoro tylu ich tu jest, to znaczy że jest z tego niemały biznes - na oszukiwaniu takich gringos jak ja zwłaszcza".
W końcu dotarłem pod zapisany na mapie adres i pozytywnie się zaskoczyłem. Wyglądało to jak normalny kantor, z tym, że bez żadnych kolorowych tabliczek czy oficjalnych znaków legitymizujących biznes. Ładnie wykończone wnętrze, kilka stanowisk wymiany, rząd krzesełek dla oczekujących i uśmiechnięci turyści w środku. Uspokoiłem się nieco, ale i tak na pierwszy rzut wymieniłem może ze 100 euro, żeby upewnić się, że faktycznie dostaję legitną kasę - nie miałem zbyt daleko do tego miejsca z mojego hostelu, więc mogłem tam w każdej chwili wrócić. Banknoty wyglądały na prawdziwe i takie się okazały, bo dość szybko sprawdziłem w pobliskim sklepie, czy nie ma problemu z płaceniem. Brzmi jakbym był przesadnie ostrożny, ale cóż - po tym jak kiedyś w Tanzanii urzędniczka państwowa na lotnisku wydała mi banknot, którego nikt później nie chciał zaakceptować, jestem czujniejszy
Jakis czas później znów udałem się na wymianę już nieco większej gotówki do tego samego miejsca i dowiedziałem się, że jednocześnie jest to biuro podróży, w którym mogę kupić jakąś wycieczkę lub bilety lotnicze. Z początku pomyślałem - a po co mi to, przecież zwłaszcza bilety lotnicze kupię sobie przez internet, nie płacąc prowizji pośrednikowi. No ale - bingo - kupując przez internet płaciłbym kartą po oficjalnym kursie, a u nich upłynniam świeżo wymienioną gotówkę według dwukrotnie bardziej korzystnego Blue Dollar Rate. No więc tak, zdecydowałem się na zakup biletu do El Calafate na 3 dni później i zapłaciłem o kilkadziesiąt procent mniej niż gdybym robił to samodzielnie. W dodatku babka, która kupowała mi ten bilet była bardzo miła, podpytywała gdzie chcę jechać, czy może nie lepiej najpierw do Ushuaia, bo zazwyczaj ludzie lecą najdalej jak się da na południe i stamtąd powoli wracają na północ. Ja postanowiłem akurat odpuścić ten Fin del Mundo na Ziemi Ognistej i udać się jak najszybciej do serca argentyńskiej Patagonii, czyli El Chalten, póki nie nastały tam warunki zimowe uniemożliwiające łażenie po górach bez odpowiedniego ekwipunku.
No dobra, tyle o wymianie pieniędzy, a co o samym Buenos Aires? No niewiele. Miasto jak miasto. Byłem pod obeliskiem, pod którym tłumy gromadzą się po ważnych zwycięstwach albicelestes w piłkę nożną, odwiedziłem jakiś tam ładny park nieopodal jednej z uczelni, przechadzałem się po cmentarzu Recoleta, miejscu spoczynku prominentnych polityków, ludzi kultury i sztuki, słynnym z niesamowitych nagrobków, zjadłem steka, ludzi tańczących tango na ulicach nie widziałem. Ot co. Z rzeczy nietypowych - bardzo dużo policji i jeszcze więcej napisów ACAB na murach.
Nie jestem typem człowieka zwiedzającego miasta (choć przyznam, że lubiłem się przechadzać między drapaczami chmur w San Francisco, podobał mi się też Paryż). Moim celem była Patagonia z El Calafate jako pierwszym przystankiem. Ale o tym może w kolejnym wpisie.
#polacorojo #podroze #argentyna
Na cmentarzu Recoleta dało się znaleźć nie tylko grobowiec Evy Peron, ale też argentyńskich sportowców czy... polskich wojskowych
Polskich akcentów było zresztą nieco więcej i co najmniej kilka osób, które później poznałem miało polskie korzenie
@Sniffer no w końcu!
@myjourneytojahh no jakoś tak wyszło, że długo się zbierałem do pisania. Najlepszości!
@Sniffer lepiej późno, niż wcale
Wszystkiego dobrego na Święta! Poczytam przy jajeczku
@gedzior84 dziękuję pięknie, niech jajeczko wjedzie jak do siebie!
@Sniffer ciekawie się czyta
@Rdzawo-brody98 dziękuję za miłe słowa, samych wspaniałości!
dobra relacja, , powodzenia na wyprawie
@Only2Genders dziękuję, choć relacja na wstępie zaznacza, że to było rok temu
@Sniffer Kubuś?!
@sl33ph4nd nie, ale radość i życzliwość, z jaką wypisane są te słowa sprawiają, że aż bym chciał być tym Kubusiem
@Sniffer z kursem to miałem zabawę już na granicy Boliwia - Argentyna
Jak zobaczyłem kurs wymiany w kantorze po boliwijskiej stronie, to wymyśliłem taką sztuczkę. Wypłacałem boliviano w bezprowizyjnym bankomacie i szedłem wymienić na peso.
Wady? Cholernie niskie nominały (mała podaż tych dużych przez inflację). Miałem zatem dwa duże pliki gotówki, które musiałem skitrać tak, aby nie zamokły w sakwach.
Wada numer dwa, nie ma sensu wymieniać zbyt wiele, bo inflacja
Co do Buenos Aires. Mi się podobało, jak na miasto tak w cholerę daleko od gór.
@globalbus oj tak, też zdarzyło mi się dostać grubaśny plik banknotów, do którego musiałem brać plecak, bo nie mieścił mi się w kieszeni
@Sniffer dzięki za inspirację:) Wesołych z Cali w Kolumbii
@Ramirezvaca wesołych, wariaty!
Zaloguj się aby komentować