Dlaczego Trump wygrał? - Analiza z punktu widzenia interesów klasowych.

Dlaczego Trump wygrał? - Analiza z punktu widzenia interesów klasowych.

hejto.pl
Wstęp

Mam trochę dość narracji, że Trump wygrał bo zdołał omamić biednych lub przez głupotę klasy robotniczej. Przez taką retorykę lewica tylko bardziej zniechęca do siebie tych których miałaby w założeniu reprezentować. I zdaje sobie sprawę jak najbardziej z tego, że Trump i jego otoczenie to grupa oligarchów która w praktyce nie interesuje się zwykłymi ludźmi. Jednak istnieją w pełni racjonalne powody dla których zdołał przekonać do siebie nie tylko białych robotników, ale i mniejszości przy czym zwykle rozchodzi się tu o mężczyzn. Gdy widać wywiady z wyborcami Trumpa to jako powód do głosowania często podawali oni przyczyny ekonomiczne, a głównie problemy z inflacją. To nie byli jacyś fanatycy, a zwykli, prości ludzie którzy jak najbardziej czuli się zawiedzeni polityką Bidena i demokratami w ogóle. Czemu tak się jednak stało? Na to pytanie będę chciał odpowiedzieć w dalszej części tego artykułu.

Zawód demokratami

Demokraci choć pozornie przedstawiali się jako obrońcy klasy robotniczej i bastion przeciwko partii plutokratów to historia pokazała, że było to w dużej mierze kłamstwo.

The Democratic Party Faces Its Day of Reckoning

Following its crushing defeat in the 2024 election, the Democratic Party might finally face its day of reckoning. The party markets itself as the champion of the working class and a bulwark against the party of the plutocrats. But this has been a lie for at least three decades.

The Democratic Party has partnered with Wall Street donors since at least the 1990s. Under President Bill Clinton, the party overturned Glass Steagall and other New Deal programs that had effectively restrained Wall Street greed for 60 years. It also sold out American workers with so-called trade deals that freed their bosses to ship American jobs overseas. It ended welfare “as we know it” and passed draconian crime bills that destroyed mostly black and brown communities, sending mothers and fathers to prison for decades in the name of a cruel and senseless war on drugs.

It didn’t take long for President Obama to crush our hopes that he was a different kind of Democrat. One of his first acts as president was to funnel trillions of dollars to the big banks that, newly freed by Clinton from FDR-era regulations, had embarked on an orgy of unbridled greed, swindling millions of Americans out of their homes and retirement savings with a scheme to sell worthless mortgage-backed securities.

The pipe dream that Obama would be an anti-war president was also quickly dispatched. During his two terms, Obama ushered in a new era of continuous war, envisioned by George Orwell and favored by Wall Street. Obama expanded Bush’s bombing campaigns into Libya, Pakistan, Yemen, Syria and Somalia. Today’s Democratic Party is indistinguishable from the Republicans in its ties to war profiteers and trillion-dollar Pentagon budgets.

Przez te wszystkie lata partia demokratyczna nie różniła się zbytnio od partii republikańskiej jeśli chodzi o wspieranie wielkiego biznesu czy amerykańskiego imperializmu tyle, że ich retoryka była bardziej prorobotnicza. Nie sądzę by każdy kto zagłosował na Trumpa musiał być jego miłośnikiem. Wiele osób było po prostu zawiedziona głosowaniem na liberalną lewicę której obietnice często okazywały się kłamstwami. Zagłosowanie na Trumpa miało być sygnałem od klasycznej grupy wyborców, że czują się rozczarowani dotychczasową polityką tych którzy mieli ich teoretycznie reprezentować. Przed tymi wyborami jak wskazuje na swoim twitterze ekonomista, Maciej Grodzicki poprzez statystykę dotyczącą wskaźnika makro czyli udziału plac w PKB, widać jak po krótkim wzroście w lockdownach 2020-21, nastąpił spadek do historycznych minimów.  

Statystyka.

Republikanie partią ludu robotniczego?

Jak pokazują statystyki przytoczone przez lewicowego youtubera, Koroluka w swoim filmie to historycznie po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat kandydat demokratów zdobył poparcie większe wśród bogatszych amerykanów podczas gdy głosy biedniejszych rozłożyły się po równo.

Trump powraca - i robi z Ameryki cyrk

Wygląda na to, że nie tylko biedni, ale i bogaci zapomnieli w USA chyba swojego interesu klasowego. Ja tak jednak nie uważam. Republikanie dalej wspierają wielki biznes, ale wyraźnie zaczęli coraz bardziej komunikować się z biedniejszymi podczas gdy demokraci stali się partią klasy menadżerów. Dość dobrze to zobrazował niedawny artykuł Krytyki Politycznej.

Acemoglu: Jak upadała amerykańska demokracja

Amerykańska demokracja od dawna składała cztery obietnice: wspólnego dobrobytu, głosu dla obywateli, zarządzania krajem przez ekspertów i sprawnych usług publicznych. Jednakże zarówno w USA, jak i w innych bogatych, a nawet średnio zamożnych krajach, demokracja tych aspiracji nie spełniła.

Co gorsza, w tym samym czasie, gdy dokonywały się te procesy, Partia Demokratyczna zmieniła swoją bazę wyborczą. Z partii klasy pracującej stała się koalicją przedsiębiorców z branży technologicznej, bankierów, wysoko wykwalifikowanych specjalistów oraz najlepiej wykształconych obywateli, którzy mają bardzo niewiele priorytetów zbieżnych z tym, co ważne dla klasy pracującej.

Owszem – niechęć klasy pracującej została rozbudzona też przez prawicowe media. Ale nie mogłyby tego zrobić, gdyby media głównego nurtu i elity intelektualne nie zignorowały skarg znacznej części ludności kraju dotyczących gospodarki i panującej kultury. W ciągu ostatnich czterech lat ten trend jeszcze przyspieszył, ponieważ wysoko wykształcone warstwy społeczne oraz ekosystem medialny nieustannie podkreślały kwestie tożsamościowe, co jeszcze bardziej alienowało wielu wyborców.

Do tych kwestii będę jeszcze miał okazje powrócić w późniejszej części tego wpisu. Obecnie chciałbym przytoczyć wywiad z lewicowym publicystą, Thomasem Frankiem z roku 2017 który okazał się w Nowym Obywatelu po pierwszej wygranej Trumpa gdzie już wtedy był widoczny pewien trend przesunięcia się dotychczasowej bazy wyborczej demokratów na prawo. Wtedy Trump bowiem wygrał dzięki poparciu wśród białych robotników.

Jak to się dzieje? Jak biały robotnik w amerykańskim Midweście staje się wyborcą Reagana, George’a W. Busha czy Donalda Trumpa?

To proste – przede wszystkim politycy w rodzaju wyżej wymienionych mówią do tego wyborcy i komunikują się z nim zupełnie innym językiem niż robią to Michael Dukakis, Al Gore czy Hillary Clinton. Kandydaci Partii Demokratycznej w czasach, o których mówimy, byli bez wyjątku pozbawionymi charyzmy technokratami, przedstawicielami „lepszego świata” ludzi wysoko wykształconych.

Z drugiej strony, dawna potęga liberalizmu w Ameryce wynikała z faktu, że był on autentycznym ruchem ludowym. Zorganizowani pracownicy i farmerzy mieli swoje miejsce w życiu każdej amerykańskiej społeczności. Tutejszy liberalizm był częścią życia zwykłych ludzi, był wpleciony w demokratyczną podszewkę kraju. W latach 90. XX wieku liberalizm był już jednak czymś zupełnie innym – jawił się jako obca filozofia, narzucana z góry przez garstkę ludzi uważających się za moralnie lepszych. Już nie był czymś, co jest zakorzenione w konkretnej społeczności, w małym miasteczku czy na przedmieściu, nie było go już nawet w części dużych miast. Jako szersza oddolna formacja po prostu zniknął, a jednocześnie, w tym samym czasie, tego rodzaju rolę zaczął odgrywać konserwatyzm. Stał się wszechobecny: słychać go w każdej stacji radiowej, w izbach handlowych… Biznes ma swoje organizacje w każdym mieście i miasteczku w Ameryce, a robotnicy – już nie.

W dużym więc skrócie, demokraci zaczęli coraz bardziej tracić kontakt ze zwykłymi ludźmi i zaczęli być kojarzeni ze znienawidzonymi elitami. Trump z kolei umiał mówić językiem który trafiał do prostego człowieka.

Trump jest zupełnie inny niż republikańscy politycy lat 90. Jego kampania wyborcza zajmowała się kwestiami gospodarczymi w sposób bardzo otwarty, nie bał się mówić o interesach klasy pracującej.

Demokraci za to często okazywali wręcz pogardę do ludzi z niższych klas.

Na przykład gdy w czasie kampanii wyborczej określiła wyborców swojego oponenta mianem ludzi godnych pożałowania (deplorables) i oskarżyła ich, gremialnie, o najniższe motywy: rasizm, fanatyzm itp. To wszystko razem jest jak przepis na wywołanie resentymentu i bardzo ułatwia przeciwnikom grę na tym resentymencie, a jednocześnie bardzo utrudnia przekraczanie tych społecznych uwarunkowań.

W tych wyborach chodziło o klasy – czy się to komuś podoba, czy nie. Klasowe krzywdy i żale oraz gniew wymierzony w elity były w kampanii wszechobecne.

Skoro jednak partia demokratyczna nie reprezentuje już zwykłych ludzi to kogo? Tutaj właśnie przytaczana jest kwestia klasy menadżerów o której mówiłem, ale celebrytów.

Myślę, że wynika to w dużej mierze z tego, że wiele z tych osób – gwiazd medialnych, komentatorów itp. – nie zna osobiście nikogo, kto głosowałby na Republikanów. Weźmy dla przykładu moje okolice: niewielkie miasto Bethesda w stanie Maryland, bardzo zamożne i bardzo z siebie zadowolone. Mieszka tu wielu bogatych liberałów, w tym postaci znane z mediów, dziennikarze „New York Timesa”, CNN itd. Kiedy ludzie tacy jak oni wyobrażają sobie wyborcę Trumpa czy wyborcę konserwatywnego w ogóle, to myślą o nim z niewypowiedzianą moralną pogardą.

– Tak, ta pogarda elity wobec „nieokrzesanych mas” bywa bardzo realna. Trzeba jednak postawić sobie pytanie, o jaką elitę nam tak naprawdę chodzi, bo w USA liberalizm stał się pojęciowym workiem bez dna. Jak już wspomniałem, wydaje mi się, że chodzi przede wszystkim o specjalistów. Nie wiem, ile to już razy podczas rozmowy z ludźmi o pozycji społecznej podobnej do mojej – nieźle sytuowanymi Demokratami – spotykałem się z tym charakterystycznym snobizmem wobec wyborców Trumpa jako czegoś ze swojej istoty „niższego” w hierarchii bytów niż oni sami.

Jak to zauważył sam Jordan Peterson, ludzie są skłonni bardziej nienawidzić elity intelektualnej niż biznesowej.

– Myślę, że wynika to w dużej mierze z widoczności. Specjaliści to grupa, z którą masz do czynienia na co dzień – to pański lekarz, to osoba, która siedzi za biurkiem, gdy chce pan uzyskać jakąś usługę publiczną, to bibliotekarz – nie mówiąc już o tym, że pełno ich we wszystkich mediach. Widzi ich pan codziennie na ekranie telewizora. To „korpus oficerski życia codziennego”, jak nazwałem ich w „Listen, Liberal”. Oni są majorami, kapitanami i pułkownikami, a pan – szeregowcem albo kapralem. Spotykamy ich każdego dnia, a oni mówią nam, co mamy ze sobą robić.
Tymczasem ludzi „jednego procenta” nie widzimy w zasadzie nigdy. Mieszkają w jakichś wielkich grodzonych posiadłościach, do których nie mamy wstępu, nie znamy ich, nie wiemy, jak wyglądają, kim na dobrą sprawę są.

W każdym porządku społecznym, który jest zhierarchizowany, jeśli ludzie wyższych warstw gardzą tymi, którzy są niżej od nich, oznacza to, że mamy problem. A kiedy ci, którzy są wyżej, są w dodatku skupieni w jednej partii politycznej i nominują na swoją kandydatkę kogoś takiego jak Hillary Clinton…

Tutaj opisuje to, że motywacją do głosowania wtedy na Trumpa było silne pragnienie zmian który Clinton nie mogła zaoferować będąc kolejną reprezentantką establishmentu.

I myślę, że do niej doprowadzi! Niekoniecznie będzie to dobra zmiana, ale jakaś na pewno. W czasie, kiedy prowadzimy tę rozmowę, nie ma go jeszcze nawet w Białym Domu, a już doprowadził do tego, że pewna firma – nazywa się Carrier – która planowała likwidację swojej fabryki w Indianie i przeniesienie tamtejszych miejsc pracy do Meksyku, cofnęła swoją decyzję. Ta sprawa stała się jednym z centralnych tematów kampanii Trumpa, odnosił się do niej na każdym swoim wiecu, groził Carrierowi, zapowiadał, że uderzy w nich specjalnie zaprojektowanymi cłami i – niech mnie licho – w końcu się ugięli, stwierdzili: no dobra, nie przenosimy fabryki. Wymagało to ostatecznie obietnic ulg podatkowych, ale udało się – mimo że nie jest jeszcze prezydentem. Trudno nie pomyśleć po czymś takim: gdzie był Obama przez wszystkie te lata? Gdyby dokonał czegoś takiego, być może Hillary zostałaby wybrana.

Thomas Frank na przykładzie Trumpa wskazuje też, że to nie kwestie kulturowe zaprowadziły Trumpa do wygranej, a właśnie klasowe.

Zawsze miałem wrażenie, że konserwatyzm kulturowy w amerykańskiej polityce jest trochę takim oszustwem i pojawienie się Trumpa zdaje się to potwierdzać. Zabawne jest też to, że Hillary Clinton w żaden sposób nie pomogła jej osobista postawa w kwestiach obyczajowych, np. fakt, że jest wierzącą metodystką, czy to, że pozostała wierna swojemu mężowi pomimo okropnego sposobu, w jaki ją potraktował. To aż dziwne, że nie wynikły z tego dla niej żadne korzyści czy choćby współczucie ze strony elektoratu „tradycyjnych wartości”. Zamiast tego wyborcy ci zagłosowali gremialnie na Donalda Trumpa, który był żonaty trzykrotnie i otacza się króliczkami Playboya, nie mówiąc już o tym okropnym nagraniu, na którym mówi, że obmacywanie kobiet jest prawem osoby sławnej. Coś potwornego. Sztab Clinton robił, co mógł, żeby zrobić z tego aferę, a jednak wyborcy konserwatywni zdołali w jakiś sposób przymknąć na to oko.

To prowadzi nas z kolei do pytania: co tak naprawdę jest dla wyborców Trumpa ważne? Moim zdaniem są to wciąż kwestie klasowe, a do tego zawiedzione nadzieje na zmianę i desperacja.

Na samym końcu wprost pada stwierdzenie, że dzisiejsze partie na lewo utraciły swoją tożsamość i cel istnienia.

Lewicowe partie w Europie też pogubiły się i nie wiedzą, po co istnieją. Mamy problem, który dotyka całego świata, ale jego rozwiązanie wymaga też pochylenia się nad sytuacją w każdym z jego małych zakątków.

W tym roku wszystkie te kwestie stały się jeszcze bardziej widoczne, a Trumpowi udało się pozyskać już nie tylko białych robotników, ale i latynosów czy młodych czarnych gdy czołowi celebryci , oraz bogatsza część amerykanów chciała wygranej Kamali.

Chciałbym teraz przytoczyć fragment innego artykułu z Nowego Obywatela który idealnie obrazuje obecną sytuacje.

O „tak zwanym strasseryzmie” i rozkładzie lewicy

Sytuacji, w których pomiędzy królem a chłopstwem dochodzi do sojuszy, by walczyć z klasą średnią czy szlachtą, jest w historii bez liku. To, że dziedzic fortuny Swanson byłby skłonny do odebrania klasie profesjonalistów drugiego rocznego urlopu – a nawet możliwości gniewnych, wyposażonych w karty kredytowe dzieciaków z DSA do pozostania w obrębie klasy specjalistów – w celu zdobycia poparcia politycznego pośród ludzi pracy, nie powinno nikogo dziwić. Losy drobnych menedżerów i specjalistów nie są dla takiego kogoś jak on dealbreakerem. Ale są dealbreakerem dla lewicy. I dlatego lewica umiera. Interesy klas menedżerów-specjalistów a klas robotniczych – czy też, by nazwać te drugi na moment w nie-marksistowski sposób – wewnętrznego proletariatu Zachodu, rozchodzą się teraz do tego stopnia, w którym różnic nie da się już zatrzeć. Nie możesz próbować „zadowolić obu”. Musisz wybrać klasę i żyć z przekonaniem, że właśnie zrobiłeś sobie wroga w drugiej klasie.

To co obecnie jest widoczne to bardziej pragmatyczny sojusz miedzy robotnikami i biznesmenami pokroju Trumpa i Muska by zmiażdżyć liberalną elitę menadżerską i celebrytów, a nie żadne omamienie biedoty przez Trumpa. Im szybciej lewica to zrozumie tym lepiej dla niej.

#polityka #antykapitalizm #revoltagainstmodernworld #4konserwy #neuropa #usa #wybory #socjologia

Komentarze (2)

dsol17

Miałem się zmywać to się zmywam,ale powiem tylko tyle - jak na dywagacje z perspektywy lewackiej: zgadza sie.

I to samo jest w Polsce...


PS: Lewica jest właśnie stronnictwem menagerów którzy udowodnili,że są oderwani od życia i generalnie niepotrzebni ani milionerom ani robotnikom. Kasta "menagerska" jest zwyczajnie zbędnym balastem dla gospodarki i społeczeństwa.

Zaloguj się aby komentować