#anime #animedyskusja
Przychodzą takie chwile w życiu gorącokrwistego samca sigma, gdy przychodzi mu siąść przed produkcję, według opisu na opakowaniu, stricte romantyczną, inaczej czeka go ostracyzm w środowisku koneserskim. Wypada wyliczyć pozytywy takowej sytuacji. Znacznie gładziej wejdą już po fakcie przygłupie komedie o dygających biustach. Bajka miała wyłącznie 22 odcinki, zamiast zwyczajowych 24 do 26. Posłuchałem sobie wcale niemało Chopina.
Kochani Czytelnicy, przebrnąłem przez znane i lubiane Shigatsu wa Kimi no Uso, czy też Your Lie in April (2014), historię pewnej gimnazjalnej miłości, pozycjonowaną przy okazji jako shounen, z niewiadomych dla mnie przyczyn. Oto nasz bohater, Arima, młodociany geniusz fortepianu, od dwóch lat nie tykał instrumentu palcem, głęboko w traumie po śmierci matki. Arima, jak to opisuje, nie słyszy już w ogóle własnej muzyki. Pech chciał, że w jego życie wparowuje nad-aktywna i wielce rezolutna skrzypaczka Kaori, jego rówieśniczka, która na gwałt potrzebuje pianisty do akompaniamentu na jej zbliżający się występ w konkursie muzycznym.
Być może ci z Was, którzy serialu nie widzieli, przewracają na te słowa oczyma. Takie fabuły generuje się z automatu, uzupełniając zaledwie garść zmiennych. Niemniej jednak, Your Lie in April figuruje w rozmaitych spisach najlepszych bajek wszech czasów zbyt wysoko, by sprawa miała być aż tak oczywista. Już pomijając wysoce doinwestowaną oprawę wizualną, która z miejsca winduje nieco noty tej produkcji, w warstwie fabularnej grają tu dwa konie pociągowe – wspomniana wyżej trauma Arimy, którą miałby niby przezwyciężyć w duecie z Kaori, jak i osobista tragedia Kaori, przez którą zagrają ze sobą wspólnie, de facto, wyłącznie raz.
Dziwne to psoty. Nie mamy tu absolutnie żadnej dramy niby-sportowej, na jaką to manierę cierpią niekiedy muzyczne bajki (z niedawnych, choćby Mashiro no Oto), a niemal wyłącznie dramę psychologiczną, niestety okraszoną również bardzo dętą warstwą romantyczną. Dęta jest, jak na moje, przede wszystkim za sprawą skrajnej niesympatyczności wszelkich pretendentek do serca naszego muzycznego rezuna, które to są, co do jednej, wrzaskliwymi herod-babami, kierującymi się impulsywnością dalece częściej, niż nakazywałaby usprawiedliwiać fabuła.
Ponieważ takimi są dziewczęta, tym mocniej cierpią chłopaczki, chłoptysie – tak doskonale pozbawieni kręgosłupa, że przecierać przychodzi oczy ze zdumienia. Rodowód shounenowy nakazywałby zgrane już filary Przyjaźni, Wysiłku, i Zwycięstwa niejako osadzić gdziekolwiek w życiu naszych bohaterów, ale ich po prostu nie zauważamy. Nie zauważamy też jakichkolwiek silnych postaci męskich w ogóle, a już na pewno nie wśród dorosłych. Znakiem szczególnym takiej kreacji stawki jest wprost określenie Arimy jako syna jego zmarłej matki i jej koleżanki po fachu, która w drugiej połowie serialu wraca do życia chłopaka.
Bohaterowie obijają się o siebie w niestarannie rozpisanych scenariuszach, przyprawiając się wzajemnie o rogi, a podlewając swoje gimnazjalne ochy i achy takim, za przeproszeniem, generatorem cytatów z Paulo Coelho, że autentycznie traciłem raz po raz cierpliwość do jakichkolwiek segmentów obfitujących w warstwę obyczajową. Ale nie o tym to bajka. Niezgrabnie dzieli się serial, niemal idealnie po połowie, na walkę Arimy ze wspomnieniem okrutnej wobec niego matki, a którą serial nieznośnie nobilituje, zaś potem na jego nauczanie zaznajomionej niby-przypadkiem (rezolutnej, zaborczej…) młodszej dziewuszki.
Powiedzieć, że pierwsza połowa była lepsza, to raczej skłamać, bowiem właśnie ona obfitowała w ten hiper-aktywny, a przy tym całkowicie nieśmieszny humor nie sytuacyjny, nie slapstickowy, a raczej ten ciężkostrawnie wynikający z przejaskrawienia i reakcji niewspółmiernej do sytuacji. Prym tu wiedzie, rzecz jasna, Kaori, odejmująca nam smak życia za każdym razem, gdy przemocą wręcz zmusza pasywnego Arimę do czegokolwiek. Druga połowa brnie w melancholię, zdrowo przynudzając, i nobilituje ją wyłącznie pierwsza część finału.
Ano, pierwsza część tylko, bowiem finał nie mógł przecież zakończyć się tam, gdzie miałoby to wcale wiele smaku. Musiał nastąpić timeskip, a następnie lektura listu, w myśl którego Kaori właściwie to zawsze Arimę znała, i właściwie uszyła swoją niestrawną osobowość na rzecz celowego zapoznania jego osoby. Nie kupuję tego zupełnie, a wręcz przyprawia mnie to o zimny dreszcz. Metaforyczny duet Arimy i Kaori w pierwszej części finału powinien był obowiązkowo być właściwym zamknięciem serialu, i w sumie nawet polecam już dalej nie oglądać, nie psuć sobie dobrego humoru, jeżeli się Wam serial podobał w pewnym stopniu.
Mi niespecjalnie. Nie potrafię chyba nawet cenić wysoko warstwy technicznej, przez natarczywie nie-shounenowe projekty wizualne postaci, przypominające mi raczej Honey & Clover, niż cokolwiek, co miałbym życzenie oglądać, zwłaszcza przez sposób rysowania ust. Your Lie in April niby szczuje od sceny do sceny choćby sugestią niebanalnego języka wizualnego, ale bardzo daleko mu do któregokolwiek z nawet tych mniej lubianych przeze mnie Shaftów. Niewątpliwie znajdzie bajka uznane w środowisku szczególnie zainteresowanym psychologizowaniem postaci na ekranie, chociaż konkluzja bohatera nt. jego matki zupełnie do mnie nie trafia, odejmując widowisku w moich oczach.
Arima cierpi, gdyż nie słyszy własnej muzyki. Ja cierpiałem, bowiem również muzyki słyszałem tu w zasadzie niewiele. Próbowano mi oczy zamydlić występami w liczbie do policzenia na palcach obu dłoni, jednak zagłuszał mi je ten nieznośny komentarz wszystkich na ekranie, odwracający uwagę od nut, a przykuwający ją do boleści głównego bohatera (i trzech innych muzyków). Paradne to, prawda? W serialu tak skupionym na muzykantach, muzyka zawsze robi tu za komentarz do ich traum, co słusznie skwitował jeden z sędziów konkursowych – występ przed publicznością to nie miejsce na samopoznanie.
Mimo wszystko, pozostaje mi ocenić Your Lie in April na 10/10, za wybitny wkład w badania nad mizoginią, i za szczęśliwe zakończenie.
https://www.youtube.com/watch?v=lIdqPKy1jHg
Przychodzą takie chwile w życiu gorącokrwistego samca sigma, gdy przychodzi mu siąść przed produkcję, według opisu na opakowaniu, stricte romantyczną, inaczej czeka go ostracyzm w środowisku koneserskim. Wypada wyliczyć pozytywy takowej sytuacji. Znacznie gładziej wejdą już po fakcie przygłupie komedie o dygających biustach. Bajka miała wyłącznie 22 odcinki, zamiast zwyczajowych 24 do 26. Posłuchałem sobie wcale niemało Chopina.
Kochani Czytelnicy, przebrnąłem przez znane i lubiane Shigatsu wa Kimi no Uso, czy też Your Lie in April (2014), historię pewnej gimnazjalnej miłości, pozycjonowaną przy okazji jako shounen, z niewiadomych dla mnie przyczyn. Oto nasz bohater, Arima, młodociany geniusz fortepianu, od dwóch lat nie tykał instrumentu palcem, głęboko w traumie po śmierci matki. Arima, jak to opisuje, nie słyszy już w ogóle własnej muzyki. Pech chciał, że w jego życie wparowuje nad-aktywna i wielce rezolutna skrzypaczka Kaori, jego rówieśniczka, która na gwałt potrzebuje pianisty do akompaniamentu na jej zbliżający się występ w konkursie muzycznym.
Być może ci z Was, którzy serialu nie widzieli, przewracają na te słowa oczyma. Takie fabuły generuje się z automatu, uzupełniając zaledwie garść zmiennych. Niemniej jednak, Your Lie in April figuruje w rozmaitych spisach najlepszych bajek wszech czasów zbyt wysoko, by sprawa miała być aż tak oczywista. Już pomijając wysoce doinwestowaną oprawę wizualną, która z miejsca winduje nieco noty tej produkcji, w warstwie fabularnej grają tu dwa konie pociągowe – wspomniana wyżej trauma Arimy, którą miałby niby przezwyciężyć w duecie z Kaori, jak i osobista tragedia Kaori, przez którą zagrają ze sobą wspólnie, de facto, wyłącznie raz.
Dziwne to psoty. Nie mamy tu absolutnie żadnej dramy niby-sportowej, na jaką to manierę cierpią niekiedy muzyczne bajki (z niedawnych, choćby Mashiro no Oto), a niemal wyłącznie dramę psychologiczną, niestety okraszoną również bardzo dętą warstwą romantyczną. Dęta jest, jak na moje, przede wszystkim za sprawą skrajnej niesympatyczności wszelkich pretendentek do serca naszego muzycznego rezuna, które to są, co do jednej, wrzaskliwymi herod-babami, kierującymi się impulsywnością dalece częściej, niż nakazywałaby usprawiedliwiać fabuła.
Ponieważ takimi są dziewczęta, tym mocniej cierpią chłopaczki, chłoptysie – tak doskonale pozbawieni kręgosłupa, że przecierać przychodzi oczy ze zdumienia. Rodowód shounenowy nakazywałby zgrane już filary Przyjaźni, Wysiłku, i Zwycięstwa niejako osadzić gdziekolwiek w życiu naszych bohaterów, ale ich po prostu nie zauważamy. Nie zauważamy też jakichkolwiek silnych postaci męskich w ogóle, a już na pewno nie wśród dorosłych. Znakiem szczególnym takiej kreacji stawki jest wprost określenie Arimy jako syna jego zmarłej matki i jej koleżanki po fachu, która w drugiej połowie serialu wraca do życia chłopaka.
Bohaterowie obijają się o siebie w niestarannie rozpisanych scenariuszach, przyprawiając się wzajemnie o rogi, a podlewając swoje gimnazjalne ochy i achy takim, za przeproszeniem, generatorem cytatów z Paulo Coelho, że autentycznie traciłem raz po raz cierpliwość do jakichkolwiek segmentów obfitujących w warstwę obyczajową. Ale nie o tym to bajka. Niezgrabnie dzieli się serial, niemal idealnie po połowie, na walkę Arimy ze wspomnieniem okrutnej wobec niego matki, a którą serial nieznośnie nobilituje, zaś potem na jego nauczanie zaznajomionej niby-przypadkiem (rezolutnej, zaborczej…) młodszej dziewuszki.
Powiedzieć, że pierwsza połowa była lepsza, to raczej skłamać, bowiem właśnie ona obfitowała w ten hiper-aktywny, a przy tym całkowicie nieśmieszny humor nie sytuacyjny, nie slapstickowy, a raczej ten ciężkostrawnie wynikający z przejaskrawienia i reakcji niewspółmiernej do sytuacji. Prym tu wiedzie, rzecz jasna, Kaori, odejmująca nam smak życia za każdym razem, gdy przemocą wręcz zmusza pasywnego Arimę do czegokolwiek. Druga połowa brnie w melancholię, zdrowo przynudzając, i nobilituje ją wyłącznie pierwsza część finału.
Ano, pierwsza część tylko, bowiem finał nie mógł przecież zakończyć się tam, gdzie miałoby to wcale wiele smaku. Musiał nastąpić timeskip, a następnie lektura listu, w myśl którego Kaori właściwie to zawsze Arimę znała, i właściwie uszyła swoją niestrawną osobowość na rzecz celowego zapoznania jego osoby. Nie kupuję tego zupełnie, a wręcz przyprawia mnie to o zimny dreszcz. Metaforyczny duet Arimy i Kaori w pierwszej części finału powinien był obowiązkowo być właściwym zamknięciem serialu, i w sumie nawet polecam już dalej nie oglądać, nie psuć sobie dobrego humoru, jeżeli się Wam serial podobał w pewnym stopniu.
Mi niespecjalnie. Nie potrafię chyba nawet cenić wysoko warstwy technicznej, przez natarczywie nie-shounenowe projekty wizualne postaci, przypominające mi raczej Honey & Clover, niż cokolwiek, co miałbym życzenie oglądać, zwłaszcza przez sposób rysowania ust. Your Lie in April niby szczuje od sceny do sceny choćby sugestią niebanalnego języka wizualnego, ale bardzo daleko mu do któregokolwiek z nawet tych mniej lubianych przeze mnie Shaftów. Niewątpliwie znajdzie bajka uznane w środowisku szczególnie zainteresowanym psychologizowaniem postaci na ekranie, chociaż konkluzja bohatera nt. jego matki zupełnie do mnie nie trafia, odejmując widowisku w moich oczach.
Arima cierpi, gdyż nie słyszy własnej muzyki. Ja cierpiałem, bowiem również muzyki słyszałem tu w zasadzie niewiele. Próbowano mi oczy zamydlić występami w liczbie do policzenia na palcach obu dłoni, jednak zagłuszał mi je ten nieznośny komentarz wszystkich na ekranie, odwracający uwagę od nut, a przykuwający ją do boleści głównego bohatera (i trzech innych muzyków). Paradne to, prawda? W serialu tak skupionym na muzykantach, muzyka zawsze robi tu za komentarz do ich traum, co słusznie skwitował jeden z sędziów konkursowych – występ przed publicznością to nie miejsce na samopoznanie.
Mimo wszystko, pozostaje mi ocenić Your Lie in April na 10/10, za wybitny wkład w badania nad mizoginią, i za szczęśliwe zakończenie.
https://www.youtube.com/watch?v=lIdqPKy1jHg
Co? Ahem... Rozumiem. Kolejny sponiewierany tą seria.
Zaloguj się aby komentować