#anime #animedyskusja
Nie ma co, Mushibugyo (2013) należy się co najmniej pół laurki, i wielką niesprawiedliwością jest, że seria nigdy nie dostała ciągu dalszego, na który ewidentnie szczuła. A co my tu mamy? To raczej staroświecki shounen, umiejscowiony gdzieś w szogunackim Edo, które trapione jest co i rusz przez gigantyczne owady, zwalczane przez naszych bohaterów. To pseudo-wiedźmiństwo, mimo iż brzmi nieszczególnie ciekawie, jest fascynujące z kilku względów.
Seans napędzany jest osobą głównego bohatera – Jinbei, młodego samuraja z zadupia, wezwanego do stolicy w zastępstwie ojca na stanowisko pogromcy robaków w urzędzie ds. ich zwalczania. To niespecjalnie bystry, ale bardzo szlachetny i dobroduszny chłopaczyna, zawsze nienagannie grzeczny w mowie, jakkolwiek nachalny w uczynkach. Nigdy złego słowa nie powie i zwyczajnie nie miewa przecież tak popularnych w shounenach momentów obniżenia nastroju, tragedie wyłącznie nastrajają go bojowo do walki o dobro i piękno – i nie brzydzi się cycuchów, na które regularnie wpada. Jinbei to topowy bohater, i być może wyłącznie brak owej nuty fatalnej sprawia, że nie jest specjalnie rozpoznawalny wśród bohaterów shounenów w ogóle.
Seria wcale zresztą nie przesadza z przygnębiającymi wątkami, które Jinbei sprawnie rozbraja niemal z marszu. Kontrastuje to fascynująco z tym, jak Mushibugyo nie wzdraga się od juchy i trupa ścielącego się gęsto, a same walki z robakami bywają dość dosłowne i obrzydliwe. Nie jest to pod tym względem jeszcze poziom niesławnego Fejto, na szczęście. Jak to w tego typu produkcjach, tłuką się tu zuchy sporo i głośno, i niewątpliwą wadą seansu jest to, jak mało power-upów ktokolwiek tu dostaje poza głównym bohaterem, stąd szczególnie taki czarownik Tenma jest zwyczajnie nieciekawy.
Seria zasługuje na pół laurki, bowiem – do mniej więcej połowy serialu, skupia się na jakichś jednostkowych historyjkach wokół miasta Edo, powoli wplatając wątek niezależnych łowców robali, których cele wcale niekoniecznie pokrywają się z celami naszych bohaterów. Zostają raczej bezceremonialnie zdjęci z planszy, i natychmiast zaczyna się kolejny wielki arc, trwający już do końca serialu, a przy tym wytracający sporo z początkowej świeżości. Być może nie zgodzimy się w tym punkcie, ale naprawdę w nosie mam ten przysłowiowy fabularny ‘progres,’ i zdecydowanie bardziej podoba mi się sączenie historii przez sploty drobnych wydarzeń, niż dramatyczne parcie na ciąg dalszy.
Mushibugyo tu traci, bowiem wyprowadza bohaterów z Edo, wrzuca na ekran kilka dodatkowych postaci drugoplanowych, które niemal natychmiast zdejmuje z tapetu, wreszcie zupełnie zmienia logikę walk – o ile do tej pory walczyli nasi bohaterowie z bezrozumnymi robalami, to od tej pory stawiać czoła będą robakoludziom, samoświadomym indywiduom, niekoniecznie sprawnie napisanym. Relatywizuje się zresztą wątek ich robaczywości do granicy zainteresowania, robiąc z nich niejako po prostu jakieś figury z bajki typu sentai, tyle że z motywem robaków.
Na ratunek przychodzą OVA, znowu wspaniale przyziemne i dobrodusznie sprośne, nagroda za forsowny marsz przez finał serialu właściwego. Jeżeliby w tej konwencji wykonano choćby i kolejny cour, pewnie bym nie śmiał nawet serialu krytykować, ale inaczej się potoczyły kości. Jak najbardziej warto obejrzeć, ale też będąc świadomym, że nie będzie to już nigdy tasiemiec na pięć sezonów i trzy kinówki, tylko drobiazg do obiadu.
2/10, seans obowiązkowy.
Nie ma co, Mushibugyo (2013) należy się co najmniej pół laurki, i wielką niesprawiedliwością jest, że seria nigdy nie dostała ciągu dalszego, na który ewidentnie szczuła. A co my tu mamy? To raczej staroświecki shounen, umiejscowiony gdzieś w szogunackim Edo, które trapione jest co i rusz przez gigantyczne owady, zwalczane przez naszych bohaterów. To pseudo-wiedźmiństwo, mimo iż brzmi nieszczególnie ciekawie, jest fascynujące z kilku względów.
Seans napędzany jest osobą głównego bohatera – Jinbei, młodego samuraja z zadupia, wezwanego do stolicy w zastępstwie ojca na stanowisko pogromcy robaków w urzędzie ds. ich zwalczania. To niespecjalnie bystry, ale bardzo szlachetny i dobroduszny chłopaczyna, zawsze nienagannie grzeczny w mowie, jakkolwiek nachalny w uczynkach. Nigdy złego słowa nie powie i zwyczajnie nie miewa przecież tak popularnych w shounenach momentów obniżenia nastroju, tragedie wyłącznie nastrajają go bojowo do walki o dobro i piękno – i nie brzydzi się cycuchów, na które regularnie wpada. Jinbei to topowy bohater, i być może wyłącznie brak owej nuty fatalnej sprawia, że nie jest specjalnie rozpoznawalny wśród bohaterów shounenów w ogóle.
Seria wcale zresztą nie przesadza z przygnębiającymi wątkami, które Jinbei sprawnie rozbraja niemal z marszu. Kontrastuje to fascynująco z tym, jak Mushibugyo nie wzdraga się od juchy i trupa ścielącego się gęsto, a same walki z robakami bywają dość dosłowne i obrzydliwe. Nie jest to pod tym względem jeszcze poziom niesławnego Fejto, na szczęście. Jak to w tego typu produkcjach, tłuką się tu zuchy sporo i głośno, i niewątpliwą wadą seansu jest to, jak mało power-upów ktokolwiek tu dostaje poza głównym bohaterem, stąd szczególnie taki czarownik Tenma jest zwyczajnie nieciekawy.
Seria zasługuje na pół laurki, bowiem – do mniej więcej połowy serialu, skupia się na jakichś jednostkowych historyjkach wokół miasta Edo, powoli wplatając wątek niezależnych łowców robali, których cele wcale niekoniecznie pokrywają się z celami naszych bohaterów. Zostają raczej bezceremonialnie zdjęci z planszy, i natychmiast zaczyna się kolejny wielki arc, trwający już do końca serialu, a przy tym wytracający sporo z początkowej świeżości. Być może nie zgodzimy się w tym punkcie, ale naprawdę w nosie mam ten przysłowiowy fabularny ‘progres,’ i zdecydowanie bardziej podoba mi się sączenie historii przez sploty drobnych wydarzeń, niż dramatyczne parcie na ciąg dalszy.
Mushibugyo tu traci, bowiem wyprowadza bohaterów z Edo, wrzuca na ekran kilka dodatkowych postaci drugoplanowych, które niemal natychmiast zdejmuje z tapetu, wreszcie zupełnie zmienia logikę walk – o ile do tej pory walczyli nasi bohaterowie z bezrozumnymi robalami, to od tej pory stawiać czoła będą robakoludziom, samoświadomym indywiduom, niekoniecznie sprawnie napisanym. Relatywizuje się zresztą wątek ich robaczywości do granicy zainteresowania, robiąc z nich niejako po prostu jakieś figury z bajki typu sentai, tyle że z motywem robaków.
Na ratunek przychodzą OVA, znowu wspaniale przyziemne i dobrodusznie sprośne, nagroda za forsowny marsz przez finał serialu właściwego. Jeżeliby w tej konwencji wykonano choćby i kolejny cour, pewnie bym nie śmiał nawet serialu krytykować, ale inaczej się potoczyły kości. Jak najbardziej warto obejrzeć, ale też będąc świadomym, że nie będzie to już nigdy tasiemiec na pięć sezonów i trzy kinówki, tylko drobiazg do obiadu.
2/10, seans obowiązkowy.
Zaloguj się aby komentować