93 759 + 51 + 180 = 93 990
Szczecin-Koszalin rowerem
czyli prosta historia o tym, jak wespół z @vvitch pojechaliśmy z punktu S do punktu K przez punkt G.
Na Orlen w Płotach, w których było całkiem sporo płotów (sporo płotów było w Płotach, nie na Orlenie w Płotach na którym był tylko jeden płot) wpadliśmy w półbiegu ciepłego, wiosennego dnia. Przesłonięte saharyjskim pyłem słońce nie grzało tak, jakbym sobie tego życzył, ale za to grzało tak, jak życzyła i życzyłaby sobie tego @vvitch. Było zatem nie za ciepło ale też nie było zbyt rześko. Pogoda była zupełnie, całkowicie i uparcie umiarkowana.
Zapewne część z Państwa zdążyła już zauważyć, że historia zaczyna się, z braku lepszego określenia, w miejscu z dupy, czyli ani nie zaczyna się tam, gdzie powinna się zaczynać, ani nie zaczyna się nawet tam gdzie powinna się skończyć - zaczyna się bowiem pośrodku niczego czyli w Płotach, które to leżą pośrodku niczego)
Po uzupełnieniu bidonów i napojeniu brzuszków ruszyliśmy ku majaczącym hen daleko na horyzoncie, niewidocznym zupełnie górom okalającym odległy niczym dworzec PKP w Przemyślu Polanów. Polanów nazywamy z jakiegoś powodu “Górami północy” nie miał jednak dla tej historii żadnego znaczenia, toteż zupełnie trzeźwy i zdrowy na umyśle narrator postanowił płynnie przeskoczyć na dworzec PKP w Szczecinie.
Tam bowiem wypełznęliśmy z wagonu kolei żelaznej wprost na krzywe i dziurawe trotuary Katowic północy. Wypełzanie z miasta rozpoczęliśmy od wypełznięcia z dworca i przypełznięcia pod duży acz skromny napis “SZCZECIN” oraz pomnik Krzysztofa Jarzyny, pod którym rozbiliśmy prowizoryczny obóz. Czas jednak naglił, nogi niespokojnie przebierały w miejscu więc po kilku chwilach ruszyliśmy przed siebie.
Doskonale przygotowana i utrzymana infrastruktura rowerowa Katowic północy z uśmiechem na zębach krzywej kostki brukowej ochoczo kierowała nas w miejsca nieprzyzwoicie źle zaprojektowane. Oto bowiem, trakt zwany dalej CPRem w, zdawać by się mogło, losowych momentach z dwukierunkowego zmieniał się w jednokierunkowy. Nie byłby to problem gdyby Jaśnie Wielmożny Pan Projektant Zdzisław Konewka z domu Szlauch von Matoł zaprojektował przejazdy z jednej strony szerokiej arterii na drugą, ale widać był to trud ponad intelektualne możliwości Jaśnie Wielmożnego Projektanta Zdzisława Konewki z domu Szlauch von Matoł.
Przeciwności infrastruktury nie zniweczyły jednak naszych planów. Koniec końców wyturlaliśmy się z nadmorskich Katowic które zamiast leżeć nad morzem leżały sobie leniwie nad zalewem i ruszyliśmy co sił, co koń wyskoczy, w te pędy oraz żwawo przed siebie, ku majaczącym hen daleko na horyzoncie, niewidocznym teraz górom otaczającym Polanów.
Droga meandrowała pomiędzy chałupami i polami, wiła się tu i tam skręcając w lewo i w prawo. Wieś spokojna i wesoła trwała w ciszy niedzielnego poranka. Kury gdakały, kaczki łamały konstytucję a czarna krowa w kropki bordo wyprowadzała jakiegoś rolnika kręcącego mordą na pastwisko. Gdzieś z lewej zaszczekał kot, z prawej zaś strony rozbrzmiewała donośnie cisza. W takich oto pięknych okolicznościach przyrody dotarliśmy po niewielu trudach do Goleniowa.
Gdybym chciał opisać wszystkie niesamowite przygody, które spotkały nas w Goleniowie to opowiastka ta nie byłaby nawet o kropkę dłuższa, toteż jako narrator, w tym miejscu przestąpię ostrożnie ponad jednym akapitem i wdepnę w kolejny, wycierając uprzednio but i strzepując zeń truchła niewykorzystanych liter, znaków przestankowych (te mogą mi się jeszcze przydać później więc muszę nimi gospodarować dość oszczędnie) i spacji, zapominając o nich zupełnie. Historia bowiem biegnie dalej zaś my próbujemy nadążyć, dysząc ciężko omotani trudami podróży.
Dalsza droga bowiem, jak to drogi mają w zwyczaju, wiodła nas czasami w dół, czasami w górę, czasami nawet pod wiatr. Godziny mijały bezpowrotnie, wskazówka sekundnika zataczała coraz szybsze kręgi na tarczy zegara, zaś narrator pierdolił trzy po trzy, zupełnie niepotrzebnie wydłużając tę jakże nudną opowiastkę.
Na popas, obiad, kolację i podwieczorek (choć było nieledwie południe) zatrzymaliśmy się w wykwintnym przybytku zwanym Złotymi Łukami, do którego z traktu wiodącego nas przez Nowogard ku górom północy odbiliśmy w lewo. Oczywiście nie będę Państwa zanudzał opisem kolejnych wesołych przygód jakie spotkały nas w miejscu w którym byliśmy, bowiem ponownie - opowiastka ta byłaby tak samo nudna i krótka. Dość powiedzieć że po wieczerzy na powrót ruszyliśmy w te pędy przed siebie, nieubłaganie zbliżając się ku wieczorowi.
Na Orlen w Płotach, w których było całkiem sporo płotów (sporo płotów było w Płotach, nie na Orlenie w Płotach na którym był tylko jeden płot) wpadliśmy w półbiegu ciepłego, wiosennego dnia. Przesłonięte saharyjskim pyłem słońce nie grzało tak, jakbym sobie tego życzył, ale za to grzało tak, jak życzyła i życzyłaby sobie tego @vvitch. Było zatem nie za ciepło ale też nie było zbyt rześko. Pogoda była zupełnie, całkowicie i uparcie umiarkowana od samego rana.
Mijając kolejne i kolejne wsie, pola, łąki, pola bitew i pola pełne rybitw, których nie było, dotarliśmy w okolice Rymania. Nie bolały nas ręce od kierownicy trzymania. Tam, nieopatrznie wjeżdżając na CPR, musieliśmy się zmierzyć z hordami chodnikowych zombie. Widok był to przeokrutny! Tabuny pół świadomych autochtonów snuły się po ścieżce, nie zważając zupełnie na tętent naszych kół i pohukiwania ryjem. Nieobecny wzrok, pęta białej kiełbasy wiszące u pasów i kapiąca z paszcz sałatka jasno zwiastowały, wszem i wobec oznajmiały że oto trafiliśmy na hordę Wielkanocnych Maruderów. Szybko, co koń wyskoczy choć na rowerach, uciekliśmy w nieco mniej cywilizowane ostępy pięknych okoliczności przyrody. Wjechaliśmy bowiem pomiędzy pola, łąki, bory, lasy i szałasy. W piękną niczym wąs Ryszarda Kalinowskiego ścieżkę rowerową łączącą jedno gdzieś z kolejnym nigdzieś. Piękne okoliczności przyrody uderzyły w nasze zmysły ze zdwojoną siłą. Oto bowiem wąska, czasami nieco krzywa i wybrzuszona korzeniami, czasami prosta i równa ścieżka rowerowa wiodła nas pośród pól malowanych ziemniakiem rozmaitem, zasadzonych czymś zielonym, pokrytych saharyjskim pyłem i kiełkującym żytem na wódkę. Ptactwo wszelkiego rodzaju pozdrawiało nas wesołymi trelami, płazy kumkały i wiwatowały z zarośli, sarny i jelenie kłaniały się nisko w pas unikając tym samym postrzelenia przez pijanych myśliwych. My czyniliśmy w responsie to samo, w ten sam sposób zgrabnie unikając kul myśliwych, którzy mylili nas z dziką, chrumkającą wesoło w zaroślach przyrodą. Od czasu do czasu zza płotów za Płotami obszczekiwały nas kundle bure, niektóre wesołe, niektóre ponure.
Nim się obejrzeliśmy nastał czas podjęcia decyzji od której nic nie będzie zależeć. Oto bowiem, po kolejnym popasie na Orlenie, gdzie nie było Fanty a Cola była w cenie, nadszedł czas podjęcia decyzji, która nie miała większego znaczenia dla przejechanego dystansu. Uradziliśmy wespół z Vvitch, gapiąc się w mapy sztabowe, które spadły nam na głowę (chwilowo mieliśmy wspólną) że można by pojechać w prawo. Albo w lewo - do podjęcia decyzji mieliśmy jeszcze czas. Póki co bowiem gnaliśmy przez Karlino, wyglądając Orlenu na którym nie było Fanty więc wypiliśmy Colę w cieniu.
Uradziliśmy aby za Biesiekierzem, przez który gnaliśmy względnie żwawo i w którym serdecznie pozdrawiał nas Pan Ziemniak bijąc brawo, pojechać w prawo, tak samo jak wcześniej żwawo. Skręciliśmy raz i drugi, przejechaliśmy fragment prosty, nie krótki ale za to niedługi i nim kur zapiał sześćset sześćdziesiąt sześć razy wpadliśmy do Koszalina. W pocie czoła (każde z nas swojego, mamy bowiem odrębne) przebiliśmy się przez niemal puste ulice, skąpane w szarości zasnutego pyłem i chmurami słońca. Stojące przy drodze niewiasty nie witały nas białymi chustkami roniąc łzy wzruszenia, zaś panowie przyodziani w odświętne kaftany i wypucowane gumofilce nie uchylali kapeluszy kłaniając się nisko, bowiem mieli tylko kaszkiety i braki w uzębieniu.
Tym oto sposobem dojechaliśmy do mety. Po raz ostatni rzuciliśmy okiem (każde z nas swoim, mamy bowiem osobne zestawy) na niewidoczne stąd masywne szczyty okalające Polanów. Trud został ukończony.
#rowerowyrownik
Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
Szczecin-Koszalin rowerem
czyli prosta historia o tym, jak wespół z @vvitch pojechaliśmy z punktu S do punktu K przez punkt G.
Na Orlen w Płotach, w których było całkiem sporo płotów (sporo płotów było w Płotach, nie na Orlenie w Płotach na którym był tylko jeden płot) wpadliśmy w półbiegu ciepłego, wiosennego dnia. Przesłonięte saharyjskim pyłem słońce nie grzało tak, jakbym sobie tego życzył, ale za to grzało tak, jak życzyła i życzyłaby sobie tego @vvitch. Było zatem nie za ciepło ale też nie było zbyt rześko. Pogoda była zupełnie, całkowicie i uparcie umiarkowana.
Zapewne część z Państwa zdążyła już zauważyć, że historia zaczyna się, z braku lepszego określenia, w miejscu z dupy, czyli ani nie zaczyna się tam, gdzie powinna się zaczynać, ani nie zaczyna się nawet tam gdzie powinna się skończyć - zaczyna się bowiem pośrodku niczego czyli w Płotach, które to leżą pośrodku niczego)
Po uzupełnieniu bidonów i napojeniu brzuszków ruszyliśmy ku majaczącym hen daleko na horyzoncie, niewidocznym zupełnie górom okalającym odległy niczym dworzec PKP w Przemyślu Polanów. Polanów nazywamy z jakiegoś powodu “Górami północy” nie miał jednak dla tej historii żadnego znaczenia, toteż zupełnie trzeźwy i zdrowy na umyśle narrator postanowił płynnie przeskoczyć na dworzec PKP w Szczecinie.
Tam bowiem wypełznęliśmy z wagonu kolei żelaznej wprost na krzywe i dziurawe trotuary Katowic północy. Wypełzanie z miasta rozpoczęliśmy od wypełznięcia z dworca i przypełznięcia pod duży acz skromny napis “SZCZECIN” oraz pomnik Krzysztofa Jarzyny, pod którym rozbiliśmy prowizoryczny obóz. Czas jednak naglił, nogi niespokojnie przebierały w miejscu więc po kilku chwilach ruszyliśmy przed siebie.
Doskonale przygotowana i utrzymana infrastruktura rowerowa Katowic północy z uśmiechem na zębach krzywej kostki brukowej ochoczo kierowała nas w miejsca nieprzyzwoicie źle zaprojektowane. Oto bowiem, trakt zwany dalej CPRem w, zdawać by się mogło, losowych momentach z dwukierunkowego zmieniał się w jednokierunkowy. Nie byłby to problem gdyby Jaśnie Wielmożny Pan Projektant Zdzisław Konewka z domu Szlauch von Matoł zaprojektował przejazdy z jednej strony szerokiej arterii na drugą, ale widać był to trud ponad intelektualne możliwości Jaśnie Wielmożnego Projektanta Zdzisława Konewki z domu Szlauch von Matoł.
Przeciwności infrastruktury nie zniweczyły jednak naszych planów. Koniec końców wyturlaliśmy się z nadmorskich Katowic które zamiast leżeć nad morzem leżały sobie leniwie nad zalewem i ruszyliśmy co sił, co koń wyskoczy, w te pędy oraz żwawo przed siebie, ku majaczącym hen daleko na horyzoncie, niewidocznym teraz górom otaczającym Polanów.
Droga meandrowała pomiędzy chałupami i polami, wiła się tu i tam skręcając w lewo i w prawo. Wieś spokojna i wesoła trwała w ciszy niedzielnego poranka. Kury gdakały, kaczki łamały konstytucję a czarna krowa w kropki bordo wyprowadzała jakiegoś rolnika kręcącego mordą na pastwisko. Gdzieś z lewej zaszczekał kot, z prawej zaś strony rozbrzmiewała donośnie cisza. W takich oto pięknych okolicznościach przyrody dotarliśmy po niewielu trudach do Goleniowa.
Gdybym chciał opisać wszystkie niesamowite przygody, które spotkały nas w Goleniowie to opowiastka ta nie byłaby nawet o kropkę dłuższa, toteż jako narrator, w tym miejscu przestąpię ostrożnie ponad jednym akapitem i wdepnę w kolejny, wycierając uprzednio but i strzepując zeń truchła niewykorzystanych liter, znaków przestankowych (te mogą mi się jeszcze przydać później więc muszę nimi gospodarować dość oszczędnie) i spacji, zapominając o nich zupełnie. Historia bowiem biegnie dalej zaś my próbujemy nadążyć, dysząc ciężko omotani trudami podróży.
Dalsza droga bowiem, jak to drogi mają w zwyczaju, wiodła nas czasami w dół, czasami w górę, czasami nawet pod wiatr. Godziny mijały bezpowrotnie, wskazówka sekundnika zataczała coraz szybsze kręgi na tarczy zegara, zaś narrator pierdolił trzy po trzy, zupełnie niepotrzebnie wydłużając tę jakże nudną opowiastkę.
Na popas, obiad, kolację i podwieczorek (choć było nieledwie południe) zatrzymaliśmy się w wykwintnym przybytku zwanym Złotymi Łukami, do którego z traktu wiodącego nas przez Nowogard ku górom północy odbiliśmy w lewo. Oczywiście nie będę Państwa zanudzał opisem kolejnych wesołych przygód jakie spotkały nas w miejscu w którym byliśmy, bowiem ponownie - opowiastka ta byłaby tak samo nudna i krótka. Dość powiedzieć że po wieczerzy na powrót ruszyliśmy w te pędy przed siebie, nieubłaganie zbliżając się ku wieczorowi.
Na Orlen w Płotach, w których było całkiem sporo płotów (sporo płotów było w Płotach, nie na Orlenie w Płotach na którym był tylko jeden płot) wpadliśmy w półbiegu ciepłego, wiosennego dnia. Przesłonięte saharyjskim pyłem słońce nie grzało tak, jakbym sobie tego życzył, ale za to grzało tak, jak życzyła i życzyłaby sobie tego @vvitch. Było zatem nie za ciepło ale też nie było zbyt rześko. Pogoda była zupełnie, całkowicie i uparcie umiarkowana od samego rana.
Mijając kolejne i kolejne wsie, pola, łąki, pola bitew i pola pełne rybitw, których nie było, dotarliśmy w okolice Rymania. Nie bolały nas ręce od kierownicy trzymania. Tam, nieopatrznie wjeżdżając na CPR, musieliśmy się zmierzyć z hordami chodnikowych zombie. Widok był to przeokrutny! Tabuny pół świadomych autochtonów snuły się po ścieżce, nie zważając zupełnie na tętent naszych kół i pohukiwania ryjem. Nieobecny wzrok, pęta białej kiełbasy wiszące u pasów i kapiąca z paszcz sałatka jasno zwiastowały, wszem i wobec oznajmiały że oto trafiliśmy na hordę Wielkanocnych Maruderów. Szybko, co koń wyskoczy choć na rowerach, uciekliśmy w nieco mniej cywilizowane ostępy pięknych okoliczności przyrody. Wjechaliśmy bowiem pomiędzy pola, łąki, bory, lasy i szałasy. W piękną niczym wąs Ryszarda Kalinowskiego ścieżkę rowerową łączącą jedno gdzieś z kolejnym nigdzieś. Piękne okoliczności przyrody uderzyły w nasze zmysły ze zdwojoną siłą. Oto bowiem wąska, czasami nieco krzywa i wybrzuszona korzeniami, czasami prosta i równa ścieżka rowerowa wiodła nas pośród pól malowanych ziemniakiem rozmaitem, zasadzonych czymś zielonym, pokrytych saharyjskim pyłem i kiełkującym żytem na wódkę. Ptactwo wszelkiego rodzaju pozdrawiało nas wesołymi trelami, płazy kumkały i wiwatowały z zarośli, sarny i jelenie kłaniały się nisko w pas unikając tym samym postrzelenia przez pijanych myśliwych. My czyniliśmy w responsie to samo, w ten sam sposób zgrabnie unikając kul myśliwych, którzy mylili nas z dziką, chrumkającą wesoło w zaroślach przyrodą. Od czasu do czasu zza płotów za Płotami obszczekiwały nas kundle bure, niektóre wesołe, niektóre ponure.
Nim się obejrzeliśmy nastał czas podjęcia decyzji od której nic nie będzie zależeć. Oto bowiem, po kolejnym popasie na Orlenie, gdzie nie było Fanty a Cola była w cenie, nadszedł czas podjęcia decyzji, która nie miała większego znaczenia dla przejechanego dystansu. Uradziliśmy wespół z Vvitch, gapiąc się w mapy sztabowe, które spadły nam na głowę (chwilowo mieliśmy wspólną) że można by pojechać w prawo. Albo w lewo - do podjęcia decyzji mieliśmy jeszcze czas. Póki co bowiem gnaliśmy przez Karlino, wyglądając Orlenu na którym nie było Fanty więc wypiliśmy Colę w cieniu.
Uradziliśmy aby za Biesiekierzem, przez który gnaliśmy względnie żwawo i w którym serdecznie pozdrawiał nas Pan Ziemniak bijąc brawo, pojechać w prawo, tak samo jak wcześniej żwawo. Skręciliśmy raz i drugi, przejechaliśmy fragment prosty, nie krótki ale za to niedługi i nim kur zapiał sześćset sześćdziesiąt sześć razy wpadliśmy do Koszalina. W pocie czoła (każde z nas swojego, mamy bowiem odrębne) przebiliśmy się przez niemal puste ulice, skąpane w szarości zasnutego pyłem i chmurami słońca. Stojące przy drodze niewiasty nie witały nas białymi chustkami roniąc łzy wzruszenia, zaś panowie przyodziani w odświętne kaftany i wypucowane gumofilce nie uchylali kapeluszy kłaniając się nisko, bowiem mieli tylko kaszkiety i braki w uzębieniu.
Tym oto sposobem dojechaliśmy do mety. Po raz ostatni rzuciliśmy okiem (każde z nas swoim, mamy bowiem osobne zestawy) na niewidoczne stąd masywne szczyty okalające Polanów. Trud został ukończony.
#rowerowyrownik
Wpis dodany za pomocą https://hejto.sztafetastats.pl/rowerowyrownik/
Zaloguj się aby komentować