713 + 1 = 714
Tytuł: Stoner
Autor: John Williams
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 8/10
#bookmeter
[…] Tak już się nie pisze […] – takimi słowami (o czym dowiedziałem się z zamieszczonego na końcu książki eseju Skroma książka, autorstwa tłumacza, pana Macieja Stroińskiego) w liście z 11 czerwca 1963 roku do autora Stonera, pana Johna Williams, zwróciła się jego agentka. Pisała tam jeszcze, że, jej zdaniem, powieść dobrze się nie sprzeda. Miała rację w obu tych stwierdzeniach. O tym drugim (i o wspomnianym eseju) w dalszej części, bo sama historia tej książki to ciekawa rzecz, najpierw jednak o samym utworze.
Bo tak, rzeczywiście, tak jak napisany jest Stoner się nie pisze. Nie pisze się dziś, nie pisało się w roku 1963, kiedy to pan Williams przekazał agentce maszynopis, nie pisało się w roku 1965, kiedy to Stoner został wydany. W zasadzie to mam wątpliwości, czy w ogóle kiedykolwiek pisało się tak, jak pan Williams napisał Stonera.
Na początek sama postać protagonisty. Ten cytat na początku wpisu mówi bardzo dużo – w zasadzie to wszystko – o bohaterze, o którym ta opowieść jest. Z – nazwijmy to szeroko – teorii literatury wiem, że główny bohater powinien być charakterystyczny, mieć jakąś cechę która go wyróżnia, swój cel, pragnienie i motywację. I tak dalej. William Stoner nie ma prawie żadnej z tych cech. A nawet jeśli już którąś z nich ma, to ma ją tak nie za bardzo. Jak przebiega wobec tego życie Stonera (a i innych bohaterów tej książki)? Oddam głos autorowi, bo nie będzie lepszej odpowiedzi na to pytanie niż kilka cytatów z książki:
Brzmi zachęcająco, prawda? A to jeszcze nie wszystko!
***
To nie wszystko, bo drugą sprawą, na którą zwróciłem uwagę jest to, jak ta książka jest napisana. A jest napisana inaczej niż wszystko chyba to, co do tej pory czytałem. Język jakim operuje (przynajmniej w pierwszej jej części – podział mój i raczej płynny i intuicyjny, a nie dokonany przez autora), jest zupełnie beznamiętny, całkowicie wyprany z emocji. Minimalne dialogi, albo ich zupełny brak też dokładają do tego wszystkiego swoje swoje. Ten język jest płaski (w znaczeniu mało dynamiczny), tak bardzo, że czasami jest wręcz niepokojący. Za to jest doskonale przystający do treści. Rzeczą zadziwiającą przy tym wszystkim jest to, że panu Williamsowi w tym języku udało się zawrzeć sporo piękna. Nie mówiąc o innych rzeczach, takich jak mimochodem rzucane obserwacje dotyczące życia. Takiego codziennego, zwykłego, zupełnie nienadającego się na temat książki – jak życie Williama Stonera właśnie. Pan Williams i to zrobił tak, jak się tego nie robi. Znów będą cytaty.
Pamiętacie może, jak pani w szkole tłumaczyła jak pisać charakterystykę postaci literackiej? No to pan Williams chyba na tej lekcji nie uważał (albo miał to w dupie, bo to przecież w sumie i tak wszystko jedno) i o matce Stonera napisał tak:
O przyszłej żonie Stonera natomiast tak:
Dla mnie wystarczy zupełnie wystarczy.
A opisy miejsc? Te wszystkie działające na wyobraźnię szczegóły w nich zawarte (choć z drugiej strony, mające jakieś znaczenie – muszę to dodać, bo pan Czechow mi strzelbą grozi)? To tworzenie przed czytelnikiem iluzji, ułatwianie mu uzyskania wrażenia „byłem tam”? Tak robi się to klasycznie. Ale można zrobić to też tak jak pan Williams:
Ja mam wrażenie, że nie tylko tam, na tej sali operacyjnej, byłem i to widziałem, ale że sam na tym szpitalnym wózku byłem wieziony.
I tylko jedna rzecz mi się w tej książce nie podobała. W pewnym momencie bowiem język się zmienia. Nabiera jakby dynamiki. I chyba nawet nie przez to, że i Stoner napotkał jedyną chyba w życiu sprawę, w którą się zaangażował (dużo powiedziane! – ale przynajmniej postawił opór), ale przez to, że zostało wprowadzone do treści więcej dialogów. Z mojej perspektywy: szkoda.
***
I mimo tego całego tego ciężaru jednak podjętej w Stonerze tematyki, to zdarzało mi się przy tej lekturze i pośmiać. Najlepsza – według mnie – komedia, co będę za panem Gogolem powtarzał, jest o nas samych. Nic w końcu nie bawi tak, jak własna nieudolność. A wiele z zachowań, czy to Williama Stonera, czy innych postaci z tej książki, znam z autopsji. I, jeśli kiedyś przydarzy mi się jakiś romans, to jego początek na bank będzie wyglądał tak, jak początek romansu Williama Stonera z Katherine Driscoll!
***
Bardzo ładnie po lekturze (i bardzo dobrze, że dopiero po, że zamieszczono go na końcu) światło na ten utwór rzuca wspomniany na początku esej tłumacza, pana Macieja Stroińskiego. Oprócz historii tej powieści: od jej niedocenienia zaraz po wydaniu, po stopniowe odkrywanie po wydobyciu gdzieś z archiwów, najpierw w Stanach, później w Europie, aż do sukcesu, który to sukces – o tym też jest w tym eseju, poparte cytatami z korespondencji pana Williamsa – jej autor przewidywał, jest też tam fragment o tym, że to właśnie pan Williams, dwadzieścia pięć lat wcześniej, zanim ten termin został spopularyzowany, użył sformułowania „literatura mniejsza” (minor literature) – sam w sobie, swoją drogą, brzmiący świetnie. Ja się teraz mądrzę, bo wyczytałem to w tym eseju, a tak naprawdę wcześniej nie miałem o tym pojęcia. Ale teraz, kiedy już wiem, że coś takiego istnieje, mam ogromną ochotę tę „mniejszą literaturę” poznawać. Bo ona bardzo mi się podoba, z tą jej oszczędnością w każdym możliwym wymiarze. Problemem, tak mi się wydaje, może być dotarcie do niej. To, że nie była, nie jest (i pewnie nie będzie) szeroko znana i popularna, wiedział już pan Williams, który (tym razem o wierszach, również „mniejszych”, swojego idola, pana Jamesa Cunninghama) napisał tak: Nasi dzisiejsi krytycy mają przykry zwyczaj, żeby lekceważyć dzieła nierobiące szumu wokół samych siebie i tchnące skromnością. Myślę jednak, że warto zadać sobie trud poszukania tego typu książek. Wrażenia z lektury są tego go wynagradzają.
***
Czasami mi się zdarza, już po lekturze, poczytać o niej komentarze. Porównać sobie mój odbiór z odbiorem innych czytelników. Tak zrobiłem i tym razem. Jeden z nich szczególnie mi się spodobał i zupełnie się z nim zgadzam, dlatego pozwolę sobie nim się podzielić .
***
EDIT: A, zapomniałem napisać, że i okładka mi się przeogromnie podoba. Też minimalistyczna niemal do granic, niesamowicie pasuje do tego, co w środku. Bardzo lubię takie szczegóły!
Tytuł: Stoner
Autor: John Williams
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 8/10
#bookmeter
Za życia Stonera jego znajomi z uczelni niezbyt go cenili, a dzisiaj nieczęsto o nim wspominają. Starszym wykładowcom jego imię i nazwisko mimochodem przypomina, jaki koniec ich też czeka, młodszym za to nic nie mówi, nie przywodzi na myśl wspomnień i nie kojarzy się z niczym, co by miało związek z nimi lub ich drogą zawodową.
[…] Tak już się nie pisze […] – takimi słowami (o czym dowiedziałem się z zamieszczonego na końcu książki eseju Skroma książka, autorstwa tłumacza, pana Macieja Stroińskiego) w liście z 11 czerwca 1963 roku do autora Stonera, pana Johna Williams, zwróciła się jego agentka. Pisała tam jeszcze, że, jej zdaniem, powieść dobrze się nie sprzeda. Miała rację w obu tych stwierdzeniach. O tym drugim (i o wspomnianym eseju) w dalszej części, bo sama historia tej książki to ciekawa rzecz, najpierw jednak o samym utworze.
Bo tak, rzeczywiście, tak jak napisany jest Stoner się nie pisze. Nie pisze się dziś, nie pisało się w roku 1963, kiedy to pan Williams przekazał agentce maszynopis, nie pisało się w roku 1965, kiedy to Stoner został wydany. W zasadzie to mam wątpliwości, czy w ogóle kiedykolwiek pisało się tak, jak pan Williams napisał Stonera.
Na początek sama postać protagonisty. Ten cytat na początku wpisu mówi bardzo dużo – w zasadzie to wszystko – o bohaterze, o którym ta opowieść jest. Z – nazwijmy to szeroko – teorii literatury wiem, że główny bohater powinien być charakterystyczny, mieć jakąś cechę która go wyróżnia, swój cel, pragnienie i motywację. I tak dalej. William Stoner nie ma prawie żadnej z tych cech. A nawet jeśli już którąś z nich ma, to ma ją tak nie za bardzo. Jak przebiega wobec tego życie Stonera (a i innych bohaterów tej książki)? Oddam głos autorowi, bo nie będzie lepszej odpowiedzi na to pytanie niż kilka cytatów z książki:
I począł pytać Stonera o to, co nazywał jego „widokami na przyszłość”. Stoner odpowiedział najlepiej, jak umiał; wcześniej nie zastanawiał się nad swoimi „widokami”, ze zdziwieniem więc zauważył, że wyglądały tak marnie.
– Znasz mnie, więc nie muszę mówić, że Niemców mam w dupie. Amerykanów, szczerze mówiąc też, również, gdy się zastanowić […] Idę chyba dlatego, że to w sumie wszystko jedno.
Lato spędził u rodziców, żeby pomóc im przy żniwach. Kiedy ojciec go zapytał, jak mu się studiuje, powiedział, że dobrze. Ojciec tylko kiwnął głową i nie wracał do tematu.
Dopiero w pociągu, którym wyruszyli na miesiąc miodowy, by spędzić tydzień w Saint Louis, William Stoner pojął, że jest już po wszystkim i oto ma żonę.
– William to jest dobry chłopak. […] Proszę być dla niego dobrą. Bo ktoś musi.
Brzmi zachęcająco, prawda? A to jeszcze nie wszystko!
***
To nie wszystko, bo drugą sprawą, na którą zwróciłem uwagę jest to, jak ta książka jest napisana. A jest napisana inaczej niż wszystko chyba to, co do tej pory czytałem. Język jakim operuje (przynajmniej w pierwszej jej części – podział mój i raczej płynny i intuicyjny, a nie dokonany przez autora), jest zupełnie beznamiętny, całkowicie wyprany z emocji. Minimalne dialogi, albo ich zupełny brak też dokładają do tego wszystkiego swoje swoje. Ten język jest płaski (w znaczeniu mało dynamiczny), tak bardzo, że czasami jest wręcz niepokojący. Za to jest doskonale przystający do treści. Rzeczą zadziwiającą przy tym wszystkim jest to, że panu Williamsowi w tym języku udało się zawrzeć sporo piękna. Nie mówiąc o innych rzeczach, takich jak mimochodem rzucane obserwacje dotyczące życia. Takiego codziennego, zwykłego, zupełnie nienadającego się na temat książki – jak życie Williama Stonera właśnie. Pan Williams i to zrobił tak, jak się tego nie robi. Znów będą cytaty.
Pamiętacie może, jak pani w szkole tłumaczyła jak pisać charakterystykę postaci literackiej? No to pan Williams chyba na tej lekcji nie uważał (albo miał to w dupie, bo to przecież w sumie i tak wszystko jedno) i o matce Stonera napisał tak:
Matka do życia podchodziła cierpliwie, jakby było długą chwilą, którą należy przeczekać.
O przyszłej żonie Stonera natomiast tak:
Poznała tajniki dobrego ubioru, właściwej postawy i moralności, czyli bycia damą.
Dla mnie wystarczy zupełnie wystarczy.
A opisy miejsc? Te wszystkie działające na wyobraźnię szczegóły w nich zawarte (choć z drugiej strony, mające jakieś znaczenie – muszę to dodać, bo pan Czechow mi strzelbą grozi)? To tworzenie przed czytelnikiem iluzji, ułatwianie mu uzyskania wrażenia „byłem tam”? Tak robi się to klasycznie. Ale można zrobić to też tak jak pan Williams:
Stoner ledwo rejestrował resztką świadomości, że jest przewożony długimi korytarzami do dziwnego pomieszczenia, które składało się głównie z sufitu i światła.
Ja mam wrażenie, że nie tylko tam, na tej sali operacyjnej, byłem i to widziałem, ale że sam na tym szpitalnym wózku byłem wieziony.
I tylko jedna rzecz mi się w tej książce nie podobała. W pewnym momencie bowiem język się zmienia. Nabiera jakby dynamiki. I chyba nawet nie przez to, że i Stoner napotkał jedyną chyba w życiu sprawę, w którą się zaangażował (dużo powiedziane! – ale przynajmniej postawił opór), ale przez to, że zostało wprowadzone do treści więcej dialogów. Z mojej perspektywy: szkoda.
***
I mimo tego całego tego ciężaru jednak podjętej w Stonerze tematyki, to zdarzało mi się przy tej lekturze i pośmiać. Najlepsza – według mnie – komedia, co będę za panem Gogolem powtarzał, jest o nas samych. Nic w końcu nie bawi tak, jak własna nieudolność. A wiele z zachowań, czy to Williama Stonera, czy innych postaci z tej książki, znam z autopsji. I, jeśli kiedyś przydarzy mi się jakiś romans, to jego początek na bank będzie wyglądał tak, jak początek romansu Williama Stonera z Katherine Driscoll!
***
Bardzo ładnie po lekturze (i bardzo dobrze, że dopiero po, że zamieszczono go na końcu) światło na ten utwór rzuca wspomniany na początku esej tłumacza, pana Macieja Stroińskiego. Oprócz historii tej powieści: od jej niedocenienia zaraz po wydaniu, po stopniowe odkrywanie po wydobyciu gdzieś z archiwów, najpierw w Stanach, później w Europie, aż do sukcesu, który to sukces – o tym też jest w tym eseju, poparte cytatami z korespondencji pana Williamsa – jej autor przewidywał, jest też tam fragment o tym, że to właśnie pan Williams, dwadzieścia pięć lat wcześniej, zanim ten termin został spopularyzowany, użył sformułowania „literatura mniejsza” (minor literature) – sam w sobie, swoją drogą, brzmiący świetnie. Ja się teraz mądrzę, bo wyczytałem to w tym eseju, a tak naprawdę wcześniej nie miałem o tym pojęcia. Ale teraz, kiedy już wiem, że coś takiego istnieje, mam ogromną ochotę tę „mniejszą literaturę” poznawać. Bo ona bardzo mi się podoba, z tą jej oszczędnością w każdym możliwym wymiarze. Problemem, tak mi się wydaje, może być dotarcie do niej. To, że nie była, nie jest (i pewnie nie będzie) szeroko znana i popularna, wiedział już pan Williams, który (tym razem o wierszach, również „mniejszych”, swojego idola, pana Jamesa Cunninghama) napisał tak: Nasi dzisiejsi krytycy mają przykry zwyczaj, żeby lekceważyć dzieła nierobiące szumu wokół samych siebie i tchnące skromnością. Myślę jednak, że warto zadać sobie trud poszukania tego typu książek. Wrażenia z lektury są tego go wynagradzają.
***
Czasami mi się zdarza, już po lekturze, poczytać o niej komentarze. Porównać sobie mój odbiór z odbiorem innych czytelników. Tak zrobiłem i tym razem. Jeden z nich szczególnie mi się spodobał i zupełnie się z nim zgadzam, dlatego pozwolę sobie nim się podzielić .
***
EDIT: A, zapomniałem napisać, że i okładka mi się przeogromnie podoba. Też minimalistyczna niemal do granic, niesamowicie pasuje do tego, co w środku. Bardzo lubię takie szczegóły!
@George_Stark czytałeś człowieka który śpi Pereca? Wydaje mi się, że pasuje do tego nurtu, o którym piszesz, że chcesz poeksplorować.
@Kierkegaard
Nie. W temacie spania czytałem tylko Gdy śpiący się budzi pana Wellsa.
Dziękuję bardzo, poszukam sobie.
Zaloguj się aby komentować