701 + 1 = 702

Tytuł: Ania z Zielonego Wzgórza
Autor: Lucy Maud Montgomery
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 9/10

#bookmeter

Jak cudownie, że na świecie istnieje tak wiele rzeczy, które mogą się nam podobać.

Po zakończonej lekturze książki Miłość w czasach zarazy pana Márqueza postanowiłem rozpocząć dogłębne, choć teoretyczne, studia nad miłością. Zadaję sobie sprawę, że nie będzie to rzecz łatwa, a i pewnie nie będzie krótka, bo miłość – jak wiadomo – niejedna jest: miłość cierpliwa jest, łaskawa jest, niezazdroszcząca jest, nieszukająca poklasku jest. No i tak dalej, bo inne też są. Na pierwszy ogień jednak, zainspirowany tym wpisem , postanowiłem wziąć na warsztat miłość radosną. To jest miłość koleżanki @KatieWee do Ani z Zielonego Wzgórza.

Przyznam się, choć ze wstydem, pogrążony niemal z tego powodu w otchłani rozpaczy, że trochę podszedłem do tej książki jak do żartu. No bo kto to widzioł, żeby tak duży i poważny mężczyzna, taki co to nawet kiedyś i Moby Dicka i Ulissesa przeczytał, a w planach to i Czarodziejską górę ma, na poważnie brał się za jakąś tam pensjonarską opowiastkę dla małych dziewczynek! Oj, ależ to była pomyłka!

Z pomyłek jednak, jak się okazuje, mogą wynikać fantastyczne rzeczy. Tak, jak to się stało i w Ani z Zielonego Wzgórza, której to bohaterka miała być chłopcem. Sierota ta, płci jednak żeńskiej, trafiła do Matyldy i Mateusza Cuthbertów w wyniku nieporozumienia. Rodzeństwo (przed lekturą byłem przekonany, że to małżeństwo, tak mi jakoś od czasów szkolnych to, niejedyne zresztą, błędne przekonanie w głowie zostało) to bowiem, z racji zaawansowanego już wieku potrzebowało pomocy w gospodarstwie. A do pomocy, do prac gospodarskich, to – wiadomo – dziewczynka nie nada się tak dobrze, jak chłopiec w wieku lat dziesięciu lub jedenastu. Kiedy Ania trafiła, w wyniku tej pomyłki na Zielone Wzgórze, to swoim urokiem osobistym sprawiła, że, choć całkowicie w sprzeczności z zamysłem praktycznym, a i na przekór opinii publicznej, Cuthbertowie postanowili ją jednak u siebie zatrzymać.

W czasie lektury czytelnik śledzi dorastanie Ani na Zielonym Wzgórzu. Jej relacje z opiekunami, rówieśnikami, no i z samą sobą. Bo Ania często popada w introspekcje, choć są to introspekcje jedyne w swoim rodzaju, zepchnięte w najgłębsze introspekcyjne głębiny, z których na światło dzienne wydobywa się na zewnątrz bądź to pogrążona w otchłani rozpaczy, bądź doprowadzona do królestwa szalonej ekstazy. To drugie – na szczęście – częściej. Wspaniale przerysowane zostało w tej książce dziecięce postrzeganie świata i siebie samej! A może wcale nie przerysowane, a tylko przez autorkę zauważone? Tak czy tak, energia (każdy jej rodzaj!) emanująca z Ani nie zostaje wypromieniowana w próżnię. Ania wniosła bowiem do domu i życia Cuthbertów (ale nie tylko, bo też i do życia starej panny Józefiny Barry, na przykład) coś, czego tam okropnie brakowało, a z czego postaci te nie zdawały sobie sprawy – ten brak uświadomiły sobie dopiero później. Tak jak Matylda, do której pewnego razu dotarło, że przed przybyciem Ani jej życie było niepełne. Ania wniosła w to życie swoją radość i fantazję. A autorce, pani Montgomery, udało się to wszystko we wspaniały sposób zaprezentować. Charaktery postaci, utrzymywane bardzo konsekwentnie, a jednak ciągle rozwijające się, to tylko jedna z rzeczy, jakie w tej lekturze zachwycają. Mógłbym się w zasadzie rozwodzić nad techniczną stroną tego, jak Ania z Zielonego Wzgórza jest napisana (a jest napisana wspaniale – pani Montgomery świetnie operuje narzędziami naracyjnymi, które zostały opisane i usystematyzowane kawałek dopiero po publikacji jej dzieła), ale myślę, że nie ma sensu. Taka analiza mogłaby zaburzyć niewinny i naiwny odbiór tej książki. Szkoda by było. Niech mi po niej zostanie sam czysty zachwyt!

Tam były, w związku z tą książką, jakiś czas temu dyskusje na temat przekładu. Wydano nawet nowe tłumaczenie, ponoć bardziej wierne, pod tytułem Ania z Zielonych Szczytów. Ja czytałem to stare, z czego bardzo się cieszę, bo i język polski w tym przekładzie użyty jest w najpiękniejszej swojej wersji. Kiedy czytam takie sformułowania jak: ametysty mogą być duszami fiołków albo całe zdania, jak: Ania siedziała po turecku na dywaniku przed kominkiem, patrząc w radosny blask z klonowych polan, skąd sączyło się ciepło słońca nagromadzone przez całe stulecia letnich sezonów, to mnie samemu się robi ciepło na sercu. Nie wiem czy nowe tłumaczenie jest lepsze czy gorsze. Ale to, które ja czytałem, autorstwa pani Ewy Łozińskiej-Małkiewicz, jest obłędnie fantastyczne!

A poza tym? Świetne pokazany pewien rodzaj hipokryzji chyba nawet, związanej z całą tą kurtuazyjną otoczką kontaktów międzyludzkich i jego wspaniałe przełamywanie. Sposobem radosnym, naturalną lekkością bycia, a nie jakimś złośliwym byciem na siłę na przekór. No coś pięknego! Tak, potraktowałem tę książkę jako żart, podszedłem do niej strasznie stereotypowo, a okazało się, że to ona sobie trochę ze mnie zakpiła. Bo nawet nie zdążyłem jeszcze stu stron przeczytać, a już kilka razy łza mi się w oku zakręciła – tak ze śmiechu, jak i ze wzruszenia. Podobne odczucia miałem przy lekturze Przeminęło z wiatrem pani Mitchell – tam byłem nastawiony na ckliwą historyjkę o miłości, a dostałem pełnokrwistą powieść obyczajową. Wniosek? Warto kierować się stereotypami. Bez tego człowiek nie przeżywałby takich wspaniałych zaskoczeń!

I jeszcze jedna rzecz na koniec. To, co mi z tej lektury na pewno zostanie: postawa Ani skojarzyła mi się bowiem ze zdaniem, które mój przyjaciel, a zarazem jeden z największych (choć zupełnie niszowych) artystów, z których twórczością miałem przyjemność obcować, powiedział w jednym z nielicznych wywiadów, do których dotarłem: Dla mnie to jest esencja życia: uczyć się czerpać przyjemność (niezgrabnie brzmi to zdanie po polsku, ale oddaje sens; jego angielskie tłumaczenie z hiszpańskiego – którego nie znam na tyle, żeby zacytować, ale doceniam piękne brzmienie – brzmi lepiej: For me, this is the essence of life: learning to enjoy; zresztą, jeśli ktoś byłby zainteresowany, cały wywiad można znaleźć tutaj ). No bo, czego jak czego (na pewno nie geometrii!), ale czerpania przyjemności z życia, to od tej rudowłosej gówniary akurat można się całkiem nieźle nauczyć.
042f5568-06a9-4bd2-9f63-c14ac658813a
Endrius

@George_Stark 

>Learning to enjoy

(life)

Trochę zbyt dosłownie to przetłumaczyłeś imo tu chodzi o radość, radość z życia.

Kobiety właśnie w takich historiach są najlepsze i mi też te książki się podobały z tego co pamiętam (choć zdaje się, że całego cyklu nie przeczytałem, przeczytałem tyle ile akurat było w bibliotece). Słuchałem kiedyś podcastu kilku kobiet piszących sf i one tam kolektywnie doszły do wniosku, że mężczyźni nie rozumieją ich twórczości i muszą się jeszcze "oczytać z ich stylem", że nie rozumiemy (mężczyźni) ich wrażliwości itd. a przeważnie to polega na mieszaniu jakichś guseł do teoretycznie SF.

No nie, większość z nas lepiej rozumie granicę między sf i fantasy i świetnie rozumiemy tę wrażliwość kiedy ona jest na miejscu - tak jak w Ani z Zielonego wzgórza. Zwłaszcza kiedy artysta umie pięknie to opowiedzieć, poprowadzić czytelnika jak zrobiła to Lucy M. Montgomery.

George_Stark

@Endrius 

No przetłumaczyłem to zdanie na szybko, jota w jotę i tyle. Jak będę miał chwilę i będzie mi się nudzić, to spróbuję je, w ramach zabawy językiem, oddać jakoś zgrabniej.


EDIT: I tak, masz rację z tą "raczej radością". Z tym że przyjemność i radość życia, przynajmniej dla mnie, a, znając Christiana, to i dla niego, są niemal tożsame.

Zaloguj się aby komentować