691 + 1 = 692
Tytuł: Miłość w czasach zarazy
Autor: Gabriel García Márquez
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 7/10
#bookmeter
Ta książka, Miłość w czasach zarazy, opowiada o miłości i o małżeństwie. Dokładnie tak, jak stoi to w pierwszym zdaniu, bo i o miłości, i o małżeństwie. O każdym z nich osobno, bo jest tam mowa i o małżeństwie bez miłości i o miłości bez małżeństwa. Zarówno ta miłość, jak i to małżeństwo splatają się ze sobą, ogniskują w postaci Ferminy Dazy. Kobieta ta, jedna z trójki głównych bohaterów książki, uwikłana bowiem jest w obie te rzeczy. W jedną – w małżeństwo – czynnie, jako małżonka doktora Juvenala Urbina, w drugą zaś – w miłość – biernie, jako obiekt westchnień (a może cel?) Florentina Ariza.
Wszystko to, cała ta historia, w moim odbiorze, jest (jak zresztą powinno być w dobrej powieści) pretekstem do przedstawienia charakterów. Sprawdzenia wymyślonych przez autora postaci. Przekonania się jak poradzą sobie w okolicznościach, w które sadystyczny często – ale takie jego zadanie – tych biednych wymyślonych ludzi rzuci. I to udało się panu Márquezowi kapitalnie! Po owocach ich poznacie – tak mówi Księga i, zgodnie z tą maksymą, charaktery bohaterów w tej książce poznajemy w praniu: obserwując ich zachowania, podglądając myśli, szukając (czasami razem z nimi) motywacji, jakie kierowały nimi przy podejmowaniu takich a nie innych decyzji. Wlecze się to momentami jak nieleczony katar (i równie jest przyjemne), ale i tak mi się podobało. Po prostu lubię takie rzeczy.
Przy tym wszystkim autor (do spółki z tłumaczem) zaczarował mnie sposobem opisu rzeczywistości. Jest w tej książce troszeczkę realizmu magicznego, który – ku mojemu zaskoczeniu – całkiem polubiłem, ale równie sprawnie wyszło panu Márquezowi przedstawienie realizmu realnego. Tej – w zasadzie – nieciekawej codzienności, tyle że, z naszej perspektywy, osadzonej na egzotycznych Karaibach. Dawno nie miałem tak, że czytając czułbym się tak, jakbym był w jakimś miejscu. Gwarnym, zatłoczonym, głośnym – jak targ, na którym po powrocie z Europy znalazła się Fermina Daza. Ostatnim razem tak mocno do wykreowanego przez siebie świata wciągnął mnie pan John Steinbeck w Gronach gniewu, w tej wspaniałej scenie kupna samochodu w komisie. Piękne to było, uwielbiam tam obrazowo napisane sceny!
Nie mógłbym nie wspomnieć, przy całej powadze chyba jednak tej książki, o okraszeniu jej przez autora humorem. W ilości nawet większej niż realizmem magicznym! Świetnie czytało mi się – że wymienię tylko co lepsze rzeczy – o zgodzi na zawarcie małżeństwa obwarowanej żądaniem obietnicy o niezmuszaniu do jedzenia bakłażanów; o muzeum miłości, gdzie eksponatami miały być przedmioty pozostawione przez mężczyzn odwiedzających burdel; o wymianie korespondencji miłosnej między dwójką kochanków, gdzie, każdemu z nich, z racji braku umiejętności własnych, listy pisał Florentino Ariza – w efekcie korespondował sam ze sobą, choć zawsze w czyimś imieniu!
Na koniec zostawiłem sobie słodko-gorzki wątek, przy którym się jednak uśmiechnąłem (Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!) o kłótni małżeńskiej, zakończonej cichymi dniami i całym tym towarzyszącym im inwentarzem zachowań, dotyczącej braku (lub obecności – jak twierdziła żona) mydła pod prysznicem. No piękne i z życia wzięte! Bo, jeśli by sobie przypomnieć swoje własne największe zacietrzewienia, a później zastanowić się nad ich powodami to – stawiam perły przeciwko wieprzom – okazałoby się, że w wielu przypadkach chodziło o zupełne pierdoły.
O jedno tylko mam pretensje do autora, jeśli chodzi o tę książkę. Zabrakło mi w niej jakiegoś większego tła, tej tytułowej zarazy. Bo ona, owszem, była tam, ale w ilościach iście aptekarskich. Cały świat, poza światem historii, był gdzieś tam, ale jakoś nie zaznaczył się na tyle wyraźnie, żebym mógł poczuć całą historię w pełni. Ta książka, moim zdaniem, równie dobrze mogłaby się nazywać Miłość na Karaibach, Miłość na przełomie wieków, albo, jak zaproponowałem na początku: I o miłości, i o małżeństwie. To minus dlatego, że przy tych głębokich bohaterach całość wyszła dość jednak płasko (poza momentami, jak wspomniana scena na targu, ale targ to tylko fragment świata, a nie świat), ale też dlatego, że w Stu latach samotności, które, tak jak Miłość w czasach zarazy, rozgrywały się na przestrzeni wielu lat, to właśnie to tło pomagało budować postaci. Tutaj, moim zdaniem, tego właśnie nie było. A szkoda.
Moja dotychczasowa relacja z twórczością pana Márqueza oscylowała gdzieś w okolicach remisu. Jak zachwycił mnie swoimi Stoma latami samotności, tak samo odrzucił Miłością i innymi demonami. Teraz, po tej lekturze, kolumbijski noblista wychodzi w rozgrywce ze mną na lekkie, ale jednak prowadzenie. Bo, co prawda, Miłości w czasach zarazy do Stu lat samotności bardzo daleko, ale tak samo daleko, a może nawet dalej jej do Miłości i innych demonów. Tyle, że w drugą stronę. Na szczęście.
EDIT: Jeszcze pytanie do znawców grafiki. Wam też się wydaje, że ten kwiat na okładce to jakby w pięść się trochę układał? Taką w mankiecie koszuli z rodzaju tych, jakie noszą muszkieterowie w filmach kostiumowych.
EDIT2: Aha, w tej książce wszystko niemal przesycone jest seksem. Czasami czułem się tak, jakbym czytał coś od pana Bukowskiego, tyle że napisane mniej wulgarnie. Nie żeby to było coś złego, ale jednak było tego tutaj (za) dużo.
Tytuł: Miłość w czasach zarazy
Autor: Gabriel García Márquez
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 7/10
#bookmeter
Ale jeśli razem czegoś się nauczyli, to tego, że mądrość przychodzi wtedy, kiedy nie jest już nam do niczego potrzebna.
Ta książka, Miłość w czasach zarazy, opowiada o miłości i o małżeństwie. Dokładnie tak, jak stoi to w pierwszym zdaniu, bo i o miłości, i o małżeństwie. O każdym z nich osobno, bo jest tam mowa i o małżeństwie bez miłości i o miłości bez małżeństwa. Zarówno ta miłość, jak i to małżeństwo splatają się ze sobą, ogniskują w postaci Ferminy Dazy. Kobieta ta, jedna z trójki głównych bohaterów książki, uwikłana bowiem jest w obie te rzeczy. W jedną – w małżeństwo – czynnie, jako małżonka doktora Juvenala Urbina, w drugą zaś – w miłość – biernie, jako obiekt westchnień (a może cel?) Florentina Ariza.
Wszystko to, cała ta historia, w moim odbiorze, jest (jak zresztą powinno być w dobrej powieści) pretekstem do przedstawienia charakterów. Sprawdzenia wymyślonych przez autora postaci. Przekonania się jak poradzą sobie w okolicznościach, w które sadystyczny często – ale takie jego zadanie – tych biednych wymyślonych ludzi rzuci. I to udało się panu Márquezowi kapitalnie! Po owocach ich poznacie – tak mówi Księga i, zgodnie z tą maksymą, charaktery bohaterów w tej książce poznajemy w praniu: obserwując ich zachowania, podglądając myśli, szukając (czasami razem z nimi) motywacji, jakie kierowały nimi przy podejmowaniu takich a nie innych decyzji. Wlecze się to momentami jak nieleczony katar (i równie jest przyjemne), ale i tak mi się podobało. Po prostu lubię takie rzeczy.
Przy tym wszystkim autor (do spółki z tłumaczem) zaczarował mnie sposobem opisu rzeczywistości. Jest w tej książce troszeczkę realizmu magicznego, który – ku mojemu zaskoczeniu – całkiem polubiłem, ale równie sprawnie wyszło panu Márquezowi przedstawienie realizmu realnego. Tej – w zasadzie – nieciekawej codzienności, tyle że, z naszej perspektywy, osadzonej na egzotycznych Karaibach. Dawno nie miałem tak, że czytając czułbym się tak, jakbym był w jakimś miejscu. Gwarnym, zatłoczonym, głośnym – jak targ, na którym po powrocie z Europy znalazła się Fermina Daza. Ostatnim razem tak mocno do wykreowanego przez siebie świata wciągnął mnie pan John Steinbeck w Gronach gniewu, w tej wspaniałej scenie kupna samochodu w komisie. Piękne to było, uwielbiam tam obrazowo napisane sceny!
Nie mógłbym nie wspomnieć, przy całej powadze chyba jednak tej książki, o okraszeniu jej przez autora humorem. W ilości nawet większej niż realizmem magicznym! Świetnie czytało mi się – że wymienię tylko co lepsze rzeczy – o zgodzi na zawarcie małżeństwa obwarowanej żądaniem obietnicy o niezmuszaniu do jedzenia bakłażanów; o muzeum miłości, gdzie eksponatami miały być przedmioty pozostawione przez mężczyzn odwiedzających burdel; o wymianie korespondencji miłosnej między dwójką kochanków, gdzie, każdemu z nich, z racji braku umiejętności własnych, listy pisał Florentino Ariza – w efekcie korespondował sam ze sobą, choć zawsze w czyimś imieniu!
Na koniec zostawiłem sobie słodko-gorzki wątek, przy którym się jednak uśmiechnąłem (Z czego się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!) o kłótni małżeńskiej, zakończonej cichymi dniami i całym tym towarzyszącym im inwentarzem zachowań, dotyczącej braku (lub obecności – jak twierdziła żona) mydła pod prysznicem. No piękne i z życia wzięte! Bo, jeśli by sobie przypomnieć swoje własne największe zacietrzewienia, a później zastanowić się nad ich powodami to – stawiam perły przeciwko wieprzom – okazałoby się, że w wielu przypadkach chodziło o zupełne pierdoły.
O jedno tylko mam pretensje do autora, jeśli chodzi o tę książkę. Zabrakło mi w niej jakiegoś większego tła, tej tytułowej zarazy. Bo ona, owszem, była tam, ale w ilościach iście aptekarskich. Cały świat, poza światem historii, był gdzieś tam, ale jakoś nie zaznaczył się na tyle wyraźnie, żebym mógł poczuć całą historię w pełni. Ta książka, moim zdaniem, równie dobrze mogłaby się nazywać Miłość na Karaibach, Miłość na przełomie wieków, albo, jak zaproponowałem na początku: I o miłości, i o małżeństwie. To minus dlatego, że przy tych głębokich bohaterach całość wyszła dość jednak płasko (poza momentami, jak wspomniana scena na targu, ale targ to tylko fragment świata, a nie świat), ale też dlatego, że w Stu latach samotności, które, tak jak Miłość w czasach zarazy, rozgrywały się na przestrzeni wielu lat, to właśnie to tło pomagało budować postaci. Tutaj, moim zdaniem, tego właśnie nie było. A szkoda.
Moja dotychczasowa relacja z twórczością pana Márqueza oscylowała gdzieś w okolicach remisu. Jak zachwycił mnie swoimi Stoma latami samotności, tak samo odrzucił Miłością i innymi demonami. Teraz, po tej lekturze, kolumbijski noblista wychodzi w rozgrywce ze mną na lekkie, ale jednak prowadzenie. Bo, co prawda, Miłości w czasach zarazy do Stu lat samotności bardzo daleko, ale tak samo daleko, a może nawet dalej jej do Miłości i innych demonów. Tyle, że w drugą stronę. Na szczęście.
EDIT: Jeszcze pytanie do znawców grafiki. Wam też się wydaje, że ten kwiat na okładce to jakby w pięść się trochę układał? Taką w mankiecie koszuli z rodzaju tych, jakie noszą muszkieterowie w filmach kostiumowych.
EDIT2: Aha, w tej książce wszystko niemal przesycone jest seksem. Czasami czułem się tak, jakbym czytał coś od pana Bukowskiego, tyle że napisane mniej wulgarnie. Nie żeby to było coś złego, ale jednak było tego tutaj (za) dużo.
Zaloguj się aby komentować