506 + 1 = 507
Tytuł: Epifania wikarego Trzaski
Autor: Szczepan Twardoch
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 8/10
#bookmeter
Po kiepskich wynikach ostatnich moich eksperymentów ze współczesną literaturą polską musiałem jakoś odreagować. Zdecydowałem się sięgnąć po coś współczesnego i polskiego, ale firmowanego nazwiskiem, które dawało mi jakąś obietnicę. Miała to być najnowsza powieść pana Twardocha, Powiedzmy, że Piontek no ale jakoś mi się tak (samo!) źle w czytniku kliknęło i uruchomiła się jedna z najstarszych, bo Epifania wikarego Trzaski to, według mojej najlepszej wiedzy, druga z wydanych przez tego autora powieści.
– „No, skoro mi się tak już kliknęło, to niech będzie” – pomyślałem. – „Może to jakiś znak, a ta powieść to będzie moja epifania?”
Już pierwsze zdanie tej powieści: Szarzejące na horyzoncie niebo przygotowywało się do przyjęcia świtu zwiastowało, że, przynajmniej w warstwie językowej, powinno być dobrze. Że powinno być tak jak lubię, do czego zresztą pan Twardoch mnie w swoich książkach przyzwyczaił. I faktycznie, to zwiastowanie spełniło się, bo, pomijając treść, dla mnie ta książka była kolejną zaserwowaną przez niego ucztą językową. Barwny język, niecodzienne porównania, te śląskie wtrącenia – no czytało mi się to wspaniale! Nieprzypadkowo też na otwarcie tego wpisu wybrałem cytat, jaki wybrałem, bo oprócz tego, że ten akapit ogromnie podobał mi się językowo, to ten szczegół w postaci śniegu wracał w czasie lektury kilkukrotnie, dając poczucie jakiegoś bezpieczeństwa i stałości w tej całej historii. Tak, oprócz języka, ta historia jest również wspaniale poprowadzona narracyjnie.
Jeśli chodzi o samą treść, to, również jak pan Twardoch mnie do tego przyzwyczaił, zbudowana jest ona na wyraźnych (choć niekoniecznie silnych, bo dla mnie to była trochę opowieść o ludzkiej słabości) bohaterach. Przede wszystkim tytułowy wikary Trzaska – wyuczony w Warszawie ksiądz intelektualista, niedoszły doktor, przez niektórych obsadzany już w roli przyszłego katolickiego moralnego autorytetu, który został zesłany, wskutek dawnych zatargów swojego ojca z arcybiskupem Ziarkiewiczem do małej parafii na śląskiej wsi. Ten ksiądz Trzaska został przez autora zestawiony z miejscowym proboszczem, kapłanem starej daty, co musiało powodować między nimi napięcia. I te napięcia, wynikające z charakterów postaci, pan Twardoch też świetnie potrafił przedstawić. Nie przez ich stwierdzenie, nie przez ich opisanie, ale przez zaprezentowanie w scenach. I to jest, moim zdaniem, umiejętność, która cechuje świetnych pisarzy.
Z postaci, których wcale nie ma w tej opowieści wiele, oprócz księdza Trzaski, mocno zapadł mi w pamięć również miejscowy idiota, Teofil Kocik. Jedno, że przez świetne przedstawienie tego jego „kruczo-robaczego” wariactwa (takie rzeczy też panu Twardochowi wychodzą wspaniale – choćby ten głos z Morfiny, który nawet sam autor nie wie do kogo należał, a mimo to do treści pasował świetnie), drugie przez świetne zarysowanie jego prostej, naiwnej, ale szczerej i gorącej wiary. Też niekoniecznie nazwanej w powieści wprost, ale objawiającej się na przykład w takim pytaniu, które ten bohater zadał: – Proszę księdza, a jak się opłatek zamienia w ciało Chrystusa, jak ksiądz mówi za ołtarzem, to w którą część ciała, proszę księdza, że tak zapytam?
I jeszcze Małgorzata Kiejdus, która świetnie uosabia mnóstwo cech, których w ludziach nie lubię, nie rozumiem, ale czasami zauważam i u siebie. Tak, ta postać, choć – moim zdaniem – mocno niesympatyczna i nie do polubienia; być może do współczucia – też została napisana świetnie.
A historia? No to już nie ma za bardzo co pisać, to można znaleźć w opisie książki, choćby na lubimyczytac. Bez sensu byłoby psuć komuś ewentualną przyjemność z lektury zdradzając tutaj szczegóły fabularne, a dwa, że dla mnie przynajmniej, już o tym pisałem wcześniej, siłę tej powieści stanowią jej bohaterowie. To, że zostali wrzuceni w takie a nie inne (choć ogromnie ciekawe, i to jest kolejna warta uwagi warstwa tej książki) okoliczności tylko wydobywa z nich to, jakimi są.
Czy to była dobra decyzja, że zamiast Powiedzmy, że Piontek zdecydowałem się przeczytać Epifanię wikarego Trzaski? Nie mam pojęcia, w końcu nie znam jeszcze tej pierwszej, więc nie potrafię ich ze sobą porównać. Lektura tej drugiej jednak sprawiła mi tyle przyjemności, że nie żałuję tego mylnego kliknięcia. A nawet się z niego cieszę.
Tytuł: Epifania wikarego Trzaski
Autor: Szczepan Twardoch
Kategoria: literatura piękna
Ocena: 8/10
#bookmeter
Samotny płatek śniegu skrystalizował się w chmurach wokół jakiegoś pyłku, urósł w zamarzającą wodę i zsunął się powoli, przez zimne powietrze, w dół aby osiąść na włosach księdza i stopić się od ciepła, które oddawała do atmosfery rozgrzana kapłańska głowa.
Po kiepskich wynikach ostatnich moich eksperymentów ze współczesną literaturą polską musiałem jakoś odreagować. Zdecydowałem się sięgnąć po coś współczesnego i polskiego, ale firmowanego nazwiskiem, które dawało mi jakąś obietnicę. Miała to być najnowsza powieść pana Twardocha, Powiedzmy, że Piontek no ale jakoś mi się tak (samo!) źle w czytniku kliknęło i uruchomiła się jedna z najstarszych, bo Epifania wikarego Trzaski to, według mojej najlepszej wiedzy, druga z wydanych przez tego autora powieści.
– „No, skoro mi się tak już kliknęło, to niech będzie” – pomyślałem. – „Może to jakiś znak, a ta powieść to będzie moja epifania?”
Już pierwsze zdanie tej powieści: Szarzejące na horyzoncie niebo przygotowywało się do przyjęcia świtu zwiastowało, że, przynajmniej w warstwie językowej, powinno być dobrze. Że powinno być tak jak lubię, do czego zresztą pan Twardoch mnie w swoich książkach przyzwyczaił. I faktycznie, to zwiastowanie spełniło się, bo, pomijając treść, dla mnie ta książka była kolejną zaserwowaną przez niego ucztą językową. Barwny język, niecodzienne porównania, te śląskie wtrącenia – no czytało mi się to wspaniale! Nieprzypadkowo też na otwarcie tego wpisu wybrałem cytat, jaki wybrałem, bo oprócz tego, że ten akapit ogromnie podobał mi się językowo, to ten szczegół w postaci śniegu wracał w czasie lektury kilkukrotnie, dając poczucie jakiegoś bezpieczeństwa i stałości w tej całej historii. Tak, oprócz języka, ta historia jest również wspaniale poprowadzona narracyjnie.
Jeśli chodzi o samą treść, to, również jak pan Twardoch mnie do tego przyzwyczaił, zbudowana jest ona na wyraźnych (choć niekoniecznie silnych, bo dla mnie to była trochę opowieść o ludzkiej słabości) bohaterach. Przede wszystkim tytułowy wikary Trzaska – wyuczony w Warszawie ksiądz intelektualista, niedoszły doktor, przez niektórych obsadzany już w roli przyszłego katolickiego moralnego autorytetu, który został zesłany, wskutek dawnych zatargów swojego ojca z arcybiskupem Ziarkiewiczem do małej parafii na śląskiej wsi. Ten ksiądz Trzaska został przez autora zestawiony z miejscowym proboszczem, kapłanem starej daty, co musiało powodować między nimi napięcia. I te napięcia, wynikające z charakterów postaci, pan Twardoch też świetnie potrafił przedstawić. Nie przez ich stwierdzenie, nie przez ich opisanie, ale przez zaprezentowanie w scenach. I to jest, moim zdaniem, umiejętność, która cechuje świetnych pisarzy.
Z postaci, których wcale nie ma w tej opowieści wiele, oprócz księdza Trzaski, mocno zapadł mi w pamięć również miejscowy idiota, Teofil Kocik. Jedno, że przez świetne przedstawienie tego jego „kruczo-robaczego” wariactwa (takie rzeczy też panu Twardochowi wychodzą wspaniale – choćby ten głos z Morfiny, który nawet sam autor nie wie do kogo należał, a mimo to do treści pasował świetnie), drugie przez świetne zarysowanie jego prostej, naiwnej, ale szczerej i gorącej wiary. Też niekoniecznie nazwanej w powieści wprost, ale objawiającej się na przykład w takim pytaniu, które ten bohater zadał: – Proszę księdza, a jak się opłatek zamienia w ciało Chrystusa, jak ksiądz mówi za ołtarzem, to w którą część ciała, proszę księdza, że tak zapytam?
I jeszcze Małgorzata Kiejdus, która świetnie uosabia mnóstwo cech, których w ludziach nie lubię, nie rozumiem, ale czasami zauważam i u siebie. Tak, ta postać, choć – moim zdaniem – mocno niesympatyczna i nie do polubienia; być może do współczucia – też została napisana świetnie.
A historia? No to już nie ma za bardzo co pisać, to można znaleźć w opisie książki, choćby na lubimyczytac. Bez sensu byłoby psuć komuś ewentualną przyjemność z lektury zdradzając tutaj szczegóły fabularne, a dwa, że dla mnie przynajmniej, już o tym pisałem wcześniej, siłę tej powieści stanowią jej bohaterowie. To, że zostali wrzuceni w takie a nie inne (choć ogromnie ciekawe, i to jest kolejna warta uwagi warstwa tej książki) okoliczności tylko wydobywa z nich to, jakimi są.
Czy to była dobra decyzja, że zamiast Powiedzmy, że Piontek zdecydowałem się przeczytać Epifanię wikarego Trzaski? Nie mam pojęcia, w końcu nie znam jeszcze tej pierwszej, więc nie potrafię ich ze sobą porównać. Lektura tej drugiej jednak sprawiła mi tyle przyjemności, że nie żałuję tego mylnego kliknięcia. A nawet się z niego cieszę.
Zaloguj się aby komentować