"Jak to wszystko pierdolnie"
Wszystko zaczęło się, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Chaos przyszedł niespodziewanie i po dziś dzień zastanawiam się, czy można było tego uniknąć. Znaki
o zbliżającej się katastrofie dostawaliśmy już od 2005 roku, kiedy to Benedykt XVI rozważał wykorzystanie tzw. Santo subito, dzięki któremu to Papież Polak miał zostać uznany za błogosławionego bez konieczności odczekiwania pięcioletniego okresu po śmierci wyżej wymienionego. Sygnały nie były z początku oczywiste – ot, jakiś gość wróżący z kart Cheetos potrafił spaść z rowerka po wywróżeniu kataklizmu spowodowanego beatyfikacją wysłannika piekieł. Z upływem lat pojawiało się coraz to więcej przesłanek, że sytuacja staje się kryzysową – jednak media milczały, aż do ostatniej chwili, a kiedy się odezwały… nie było już ratunku.
Dzień nie zapowiadał żadnych rewelacji, wstałem, zjadłem śniadanie i ogarnąłem wszelkie podstawowe obowiązki. Nie pamiętam dokładnej godziny, jednak przechodząc obok salonu, zostałem zawołany przez babcię.
- Anyon! Weź, no przyjdź mnie tu i telewizora podgłośnij, bo coś ważnego u tych Rzymianów tam robią.
Nie ociągając się, podbiegłem do stolika, poprawiłem klapkę od baterii i na życzenie staruszki pogłośniłem odbiornik. To co się tam odjebało to ja nawet nie. Kamery krążyły po Placu św. Piotra, a z balkonu papież odprawiający mszę zaczyna wygłaszać, iż Karol Wojtyła oficjalnie zostaje beatyfikowanym, czyli błogosławionym. Tłumy zaczynają wiwatować, gdy nagle ziemia zatrzęsła się i rozstąpiła pod nogami wiernych, którzy to masowo zaczęli spadać we wrzącą czerwień. Wszyscy, którzy jeszcze trzymali się na nogach, uciekali w popłochu, a całe grono patriarchalne w przerażeniu obserwowało dziejące się na ich oczach wydarzenie.
Nie miałem pojęcia co się odkurwia, wszystko działo się tak szybko. Matka, która do tej pory gotowała bigos, widząc całe zamieszanie, przybiegła do salonu i kazała pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Zesrany jak jasny chuj – usłuchałem.
Po jakichś 5 minutach miałem pod ręką trzy pary bielizny, bluzę Anti Poland Poland Clubi i PC’ta z zestawem gier. Matka uderzyła mnie z liścia i kazała zostawić komputer. Żegnaj PC’ciku – pomyślałem, odstawiając go. Po odłożeniu balastu, który przez ostatnie 5 jebanych lat był moim jedynym oknem na świat, podniosłem wzrok na babcię. Trzęsła się w fotelu jakby dostała ataku padaczki. Torsje były tak silne, że upuściła trzymane na kolanach szydełka, po chwili wszystko zamilkło. Spojrzałem mamie w oczy, a później oboje wróciliśmy wzrokiem na staruszkę. Nie minęła chwila, a babcia uniosła się i demonicznym głosem zaczęła przerażające śpiewanie barki od tyłu, rzuciła się na nas, jak ksiądz na ministranta w pustym kościele. Po krótkiej przepychance udało nam się przycisnąć ją do ziemi i skręcić kark – tak… to była jedyna opcja, jaką wtedy widzieliśmy. Dalej słyszę ten chrzęst kości, porównywalny z upadnięciem tyłkiem na paczkę chrupków.
Wraz z równie przerażoną co ja matką, pobiegłem w dół Klatki Schodova i po kilkunastu minutach autystyczngo truchtu przez spowite paniką miasto, dotarliśmy do Centrum – a z niego, zeszliśmy do odgrywającego kluczową w tej historii rolę Warszawskiego Metra. Mimo przerażenia czułem swoisty dreszczyk emocji. Wiecie sami. Całe dzieciństwo spędzone na strzelankach i pierwszych fallout’ach, czy czytanie Glukhovskiego, wniosło do mojej młodej głowy wizję zostania zajebistym stalkerem, lub czymś na ten wzór. Już widziałem te wszystkie epickie batalie, w których będę brał udział, a kobiety będą wręcz kłębiły się wokół. Chuja tam. Nadal nie odgrywam żadnej znaczącej roli w naszej podziemnej społeczności. Żyje z dnia na dzień jak jebany pasożyt. Matka po kilku miesiącach padła na jakieś tałatajstwo – dalej nie wiem, czy to choroba weneryczna od losowego gościa, z którym to baraszkowała po nocach, myśląc, że nie słyszę, czy może przez powszechny syf panujący
w metrze. Z czasem po prostu przestałem o tym myśleć.
- Anyon, kurwa! Wstawej do cholery. – obudził mnie stryj Szczepan. – We no młody kilka obrazków z komody i skoczże do
Witalija po kremówki, bo w lodówcy nic ni ma. – Tak, pudełko na lód, w którym od 1999 nie było choćby kostki lodu, to naprawdę świetna lodówka – a przynajmniej według stryja…
- Dobrze, już… Dobrze. Tylko się ubiorę. – powiedziałem w miarę spokojny, jak na fakt, że przez darcie pizdy tego debila, zajebałem głową o górną część łóżka piętrowego.
Po niespełna kilku minutach byłem gotowy na wyjście. Spojrzałem na szwendającego się po „domu”, stryja Szczepana, który tak jak każdego ranka od dziesięciu lat, czytał
z wystającym językiem, ten sam egzemplarz „Auto Światu”. Bez dłuższej zwłoki wyjąłem
z szuflady dwa obrazki z wizerunkami świętych. Jeden miał na sobie Jadwigę Andewageńską, a drugi był już na tyle wytarty, że chyba nikt nie rozpozna, kogo on tak naprawdę przedstawia. Obrazki takie są u nas walutą. Ich powszechnie przyjmowana wartość wynika
ze zdolności ochrony przed powstałymi w wyniku beatyfikacji, kleryko-demonami, jaką owe obrazki dają. To jaką dokładnie dana karta ma wartość, określane jest przez Centralę Utylizacji Monet – w skrócie CUM, dzięki której działaniom; niszczenie monet z wizerunkiem orła, leżących na ziemi, z szacunku dla podłogi – złoty przestał obowiązywać. Siła karty zależy w głównej mierze od tego, jaki święty się na owej znajduje, w jak dobrym karta jest stanie, jaka modlitwa znajduje się z tyłu, no i oczywiście od stopnia profanacji obrazka. O co chodzi ze stopniem profanacji, zapytacie. Przykładowo czysta karta jest warta o wiele mniej niż karta z dorysowanym specjalistycznym długopisem wąsem i okularami. Takie przyozdobienie to najbardziej powszechny sposób wzmacniania mocy kart. Im bardziej bezczelnie wygląda karta, tym większa jest jej skuteczność w walce z demonami. Na niektórych stacjach istnieją nawet specjaliści w dziedzinie profanacji kart. Najczęściej otaczają się oni zniewolonym ku wyższym celom, gimnazjalistom, których poziom spierdolenia pozwala na odkrywanie coraz to nowych technik wzbudzania cringe’u i poczucia beznadziei.
Opuszczając naszą blaszano-kartonową lepiankę, przebiłem się przez kiczowate, koralikowe sznurki wiszące w przejściu i ruszyłem w kierunku Strefy Handlowej znajdującej się w północnej części stacji. Idąc przed siebie, minąłem znane mi widoki – baraki, wokół których krążyli mieszkający w nich sąsiedzi, podniszczone duchem czasu ławki, dzieciaki grające w klasy – urozmaicone tak, że zamiast zwykłych skoków, przemieszczały się susami na styl tańca fortnite, i wiele, wiele innych.
Zmierzyłem wzrokiem ścianę z wyrytą na niej nazwą stacji – „Normicza” i podszedłem do handlarza Witalija, z którym to stryj od lat ma na pieńku, przez co to właśnie ja zmuszony jestem robić zakupy.
- A kogo moje oczy widzą! Anyon, no mów tam jak tam życie. – wybełkotał z entuzjazjem, gładząc się po flanelowej koszuli.
- Cześć Witek. Stryj wysłał mnie po zakupy. Mimo że dalej żywi urazę za twoją opinię na temat Passata TDI, to najwidoczniej wie, że lepszych produktów na Normiczej u nikogo nie zgarnie.
- Haha. Otóż to młody. No to mów czego ci tam potrzeba, bo zaraz muszę się zbierać. Krążą plotki, że z Wykopowickiej wydostał się jakiś RiGCz-owiec. Podobno sytuacja nie jest u nich najlepsza i biedaczyna zmuszony był wyjść na powierzchnie, by ominąć zawalony tunel
i szukać pomocy na sąsiednich stacjach.
Wykopowicka to stacja na drugim końcu linii metra. Jakieś 10 lat temu doszło do incydentu związanego z wypowiedzeniem „Jan Paweł II nie jebał małych dzieci”, który to doprowadził do zawalenia się tunelu i pogrzebania wielu RiGCz-owców. Do tej pory nie widziałem żadnego z nich, nie było po prostu ku temu okazji, gdyż zawsze uzupełniali zapasy na sąsiednich stacjach, jednak z doniesień Witalija, odkąd Wolnościowa w wyniku ataków grup konspiracyjnych, przekształciła się w IV Rzeszę Równouprawnioną – zamieszkałą w 90% przez imigrantów i trzecią płeć, których to głównym źródłem dochodu stało się zastraszanie sąsiednich stacji i zbieranie haraczu, nazywanego przez nich socjalem, handel z tą stacją zakończył się z dnia na dzień.
- Cholera, faktycznie sytuacja nie prezentuje się zbyt
ciekawie. Powiedz mi jednak, po co na niego czekasz? Przyznaj, na pewno masz w tym jakiś interes. – zaryzykowałem.
- Oczywiście, że mam w tym interes! Takie jest życie, trzeba łapać się, czego popadnie, żeby związać koniec z końcem. Jeśli ja się nim nie zajmę, to zrobi to ktoś inny,
a wtedy kasa przechodzi mi koło nosa. – uniósł się Witalij.
- Rozumiem. W takim razie powodzenia z tym RiGCz-owcem, czy jak mu tam…
Od słowa do słowa wróciliśmy do transakcji. Witalij w zamian za obrazki dał mi kilkanaście wczorajszych kremówek, kilka wychudzonych szczurów na kiju i butelkę zaganiacza.
W drodze powrotnej zatrzymałem się na chwilę u mojego przyjaciela Racimira, któremu to za przegrany zakład winien byłem flaszkę Kremovkowej. Przywitał mnie
z otwartymi ramionami i zaproponował nocną libację – rzecz jasna, zgodziłem się.
Zegary na naszej, jak i najpewniej wszystkich pozostałych stacjach, nie działają już od kilku lat. Pewnego wieczoru po metrze przeszło niewyjaśnione do dzisiaj trzęsienie ziemi,
w wyniku to którego siadła większość urządzeń elektrycznych – niektóre udało się już naprawić, jednak zegary jakby na zawołanie stanęły na godzinie 21:37, i tak to sobie wiszą od cholera wie, jakiego już czasu. Godzinę określamy teraz dzięki masywnym klepsydrom wytopionych z butelek po flaszkach. Każda stacja ma jedną taką klepsydrę w samym centrum, a wyżej wymieniona jest obsługiwana przez wyszkolonych do tego pracowników – majstrów. Co godzinę od 6 do 22 na całej stacji rozlega się krzyk, najczęściej schlanego operatora klepsydry, który informuje o godzinie. Oczywiście godziny te są dość umowne. Doba trwa o wiele krócej, jednakże nikomu to nie przeszkadza. W końcu kogo obchodzi to, czy na powierzchni jest słońce, czy księżyc, skoro i tak mało kto tam przebywa – a ci wyjątkowi, którzy rezydują w fortach na górze – czerpią wiedzę z zegarów słonecznych.
Wracając jednak do nocnej imprezy z Racimirem, w międzyczasie wyciągnąłem spod materaca jedną ze schowanych na czarną godzinę kart i zakupiłem u Witalija jeszcze dwie butelki sikacza, które następnie skryłem we wnęce pod barakiem moim i stryja, by poczekały na swój moment. Gdy pijany operator klepsydry wykrzyczał „Dwuu… Dw… WUDZIESTA PJERSZA”, odczekałem chwilę, żeby upewnić się, że stryj na pewno się nie obudził i stąpając na palcach, opuściłem barak.
Na moje oko nie minęła nawet godzina, a ja, Racimir i Dajka byliśmy już ostro wstawieni. Najmocniej uderzyło Dajkę, który to co chwila wychodził za mieszkanie, żeby zwymiotować na torowisko. Znikał tak na pół godziny, wracał na minutę, czy dwie, oznajmiał, że czuję się chujowo i znowu wracał do wymiotowania na klęczkach. Kiedy wyszedł tak już piąty raz, Racimir zaczął:
- Aaaa się schlałem Anyon. Świat mi wiruje.
- Cholera, stary. Nawet nie gadaj. Czuję, że jak podniosę się z tapczanu, to skończę, leżąc obok Dajki. W ogóle to… - tu przerwałem przez czknięcie – Witalij mówił coś o jakimś RiGCz-owcu, który idzie w kierunku Normiczej. Podobno na Wykopowickiej dzieją się ostre inby. Wiesz może coś więcej o całej tej sprawie?
- Pewnie. Cała stacja huczy o tym od kilku dni. Jakim chujem dopiero się dowiedziałeś, spałeś cały ten czas?
- No… Można tak powiedzieć. Ksawery i Soczekowski organizowali jakąś barakówkę na chacie tego pierwszego. Dali mi nowy towar na bazie cukru pudru.
- Wziąłeś od nich to świństwo? Słyszałem, że ojciec Soczekowskiego znalazł to na powierzchni w jednym z budynków. Brawo gościu, wciągnąłeś pył z napromieniowanej kremówki. Ciesz się, że żyjesz. Słyszałem o takich, którzy spadali po tym z rowerka.
- Dobra, pieprzyć tę kremówkę. Mów co wiesz o RiGCz-owcu! – wykrzyczałem po stuknięciu kolejnego kubka wódki.
- Z tego, co mi wiadomo, to po tunelach w tamtej okolicy rozchodzą się ostatnio nasilone dźwięki i zapachy. Chodzą plotki, że kiedy tunel się zawalił, to uszkodził rurę kanalizacyjną biegnącą w tamtym rejonie, i że opary, które kumulowały się pod gruzami przez całą dekadę, w końcu się uwolniły i zaczęły mącić im w baniach. Ile w tym prawdy? Sam nie wiem, ale dopóki nie doleci to do nas, to gówno mnie to
obchodzi. – tu się zaśmiał. Heh, łapiecie? Gówno go to obchodzi… bo kanalizacja heh… Mniejsza.
Rozmawiałem z nim do białego rana, około 7 rano wrócił do nas skacowany Dajka, który zasnął nad torowiskiem. Reszta rozmów nie oscylowała już wokół tajemniczego przybysza. Skupiliśmy się na pijackich gadaniach o tym jakbyśmy to się nie pieprzyli
z kobietami z sąsiednich stacji, bo u nas to same brzydkie i nie ma w czym wybierać – ta, chuja tam. Tłumaczenie każdego przegrywa. Rola naszego stulejarstwa jest tutaj znikoma, więc nie będę się nad nią specjalnie rozwodził. Ważne jest to, że mogliśmy się odprężyć, wygadać i odpocząć przed kolejnym pracowitym dniem.
Gdy dobiła 8 rano, tak jak każdego dnia musiałem iść do pracy – to dość oczywiste,
że każdy obejmuje tutaj jakąś rolę. Darmozjadów nie potrzebujemy, takie są zasady. Każdy ma włożyć do społeczności coś od siebie, a ja nie byłem wyjątkiem. Moim zadaniem było dbanie o czystość toalet i podłóg na terenie Strefy Czyszczenia – chyba spierdolenia… Bez zbędnej zwłoki, wyszedłem od Racimira i ruszyłem prosto w kierunku miejsca powinności. Uwierzcie mi, nie ma czego opisywać. Mimo apokalipsy i ogólnej atmosfery przytłoczenia, ludzie jak byli jebanymi zwierzętami, tak są nimi nadal. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że spora część mieszkańców stacji, uwolniła swoje prawdziwe „ja” dopiero po katastrofie.
Toalety czyszczone są codziennie, a mimo wszystko każdego dnia jest kurwa to samo. Otwierasz drzwi, a do twojego nosa dolatuje cała zawartość tablicy Mendelejewa i to
w wersji extended. Maski z filtrem, których używają na powierzchni i dzięki którym są w stanie przetrwać - w tym miejscu podwójnie opuszczonym przez Boga, jakim jest toaleta, te maski chuja dają. Całe sprzątanie opiera się o umiejętne wyliczanie pojemności płuc
i dystansu od drzwi do toalety, za którą muszę się zabrać w następnej kolejności. Po kilku godzinach walki z zapchanymi sedesami, koszami, z których wysypują się zmywaki do naczyń, służące obecnie za podpaski i innym obrzydliwym ścierwem, którego wymieniania wam daruję, udało mi się zakończyć pracę.
Po opuszczeniu toalety oniemiałem – na drugim końcu stacji dostrzegłem mężczyznę w nietypowym pancerzu. Tak! To na pewno RiGCz-owiec. Z entuzjazmem podbiegłem do niego, by się przywitać i wypytać o szczegóły dotyczące jego podróży. Ten jednak spojrzał
z obrzydzeniem na moją ubrudzoną fekaliami twarz i przez emanujący ode mnie zapach zwymiotował. Mimo usilnych przeprosin kazał mi spierdalać… Mówi się trudno.
Kilka godzin później, gdy byłem już czysty, RiGCz-owiec wciąż krążył po stacji. Udało mi się dostrzec jak gada z jednym z moich rówieśników. Zakradłem się i nasłuchiwałem. Mówił mu coś o tym, że jeśli nie wróci za ileś tam czasum blah, blah, to ma udać się na Hydraulicznej i prosić o pomoc z problemem panującym na Wykopowickiej. Dostrzegłem tu swoją szansę na przeżycie przygody, jednak wiedziałem, że stryj na pewno bez robienia problemów, nie pozwoli mi dołączyć do takiej wyprawy. Żeby go przekupić, poświęciłem całe pięć obrazków ze świętymi i zaopatrzyłem się w egzemplarz „Auto Światu”, z rocznika 2009,
o którym to marzył odkąd tylko pamiętam, ale na którego to zawsze szkoda mu było wyłożyć karty. Z przygotowanym w głowie monologiem wszedłem do baraku śpiącego Szczepana.
- Stryju… Stryju! – wykrzyczałem do wąsacza leżącego w rogu izby.
- CO, CO JE KUR… Anyon, a żeś mnie wystraszył. Czego chcesz?
- Spójrz no, co dla ciebie przyniosłem. – z uśmiechem wyciągnąłem dłoń.
- Co takiego mogłeś mi… O jasny chuj! ROCZNIK 2009? Skądżeś to wziął!?
- Przechodziłem obok straganów i pomyślałem, że może ci się spodobać.
- No niechże cię uściskam młody, haha! – odkrzyknął z entuzjazmem i bez zwłoki zaczął przeglądać gazetę.
- Stryju. Mam do ciebie sprawę. Sam przecież wiesz, trochę lat już mam na karku
i chciałbym spróbować czegoś nowego. Wiesz, że jestem odpowiedzialny i poradzę sobie wszędzie. Moje pytanie brzmi. Pozwolisz mi ruszyć na Hydrauliczną? Chcę pomóc odległej stacji, myślę, że moja wiedza pomoże rozwiązać ich problem. Pozatym chcę poznać trochę
świata! Nigdy nie wyszedłem dalej niż na dwusetny metr za Normiczą.
- Ni ma mowy! Ni! – uniósł się, wciąż czytając gazetę. – Nigdzie nie idziesz. W domu mosz pomagać. Masz tu swoje obowiązki i MASZ brać za nie odpowiedzialność. Zrozumiano!?
- Nie będę całe życie taplać się w odchodach jebanych normików. Twoje niedoczekanie stryju!
- Stul pysk gówniarzu i do pokoju, ALE JUŻ!
- TU NIE MA POKOJÓW. MIESZKAMY W JEBANYM BARAKU NIE WIĘKSZYM NIŻ 5m²!
- NIE DYSKUTUJ, BO POŻEGNASZ SIĘ Z WYPŁATAMI. WSZYSTKO CI BĘDĘ KONFISKOWAĆ. NIGDZIE NIE IDZIESZ, I KROPKA. JA TAK MÓWIĘ I TAK MA BY… - tutaj nagle urwał. Jego ręce zaczęły się trząść i upadł na posadzkę.
- Stryju? Stryju!? Co ci się dzieje!? – zapytałem przerażony jego stanem.
- JA, ŻEM CZTERY LATA NA NIE ZBIEROŁ! VOLVO S60 R WYCOFALI Z PRODUKCJI! – wykrzyczał ostatnim tchnieniem i padł głową na posadzkę.
Nie wiem po dziś dzień co się wtedy odjebało. Stryj umarł na wewnętrzne rozpierdolenie się totalne. Świat pogrążył się w apokalipsie, wszędzie pełno piekielnych istot, a stryj przekręcił się, bo nie wiedział, że jeszcze przed klęską świata, wycofano z produkcji jakieś auto, na które odkładał hajs. No cóż… teraz już nikt mi nie zabroni iść
za długie, jutro na trzeźwo też nie przeczytam
Zaloguj się aby komentować