Parę ładnych lat temu popełniłem poniższą pastę, bo zbyt dużo ludzi męczyło mnie o to dlaczego porzuciłem swoją żenującą "karierę" muzyczną. Dziś sobie o niej przypomniałem, a że nigdzie w internecie jej nie wrzucałem poza ograniczonymi kręgami, to pomyślałem że wrzucę tu. Może ktoś wypuści szybciej powietrze nosem przy porannej kawie.
#pasta #tworczoscwlasna
Zapewne zastanawia Was jak to się stało, że przestałem grać na basie. Brak czasu, czy ludzi do gry - to wszystko bujda, którą musiałem wymyśleć, bo uraz był zbyt głęboki, a historia zbyt nieprawdopodobna, aby ktokolwiek w nią uwierzył. Ale zacznijmy od początku, bo tak podobno najlepiej.
Pewnej jesiennej nocy w roku 2011, zaraz po próbie, czekałem na autobus powrotny z okolic ronda Matecznego w Krakowie. Było już kawałek po północy, wszędzie pusto, żadnych ludzi poza mną, od czasu do czasu cisze przerywała jedynie jakaś przejeżdżająca taksówka. Ciężkie chmury zajmowały cale niebo i zdawały się kroczyć po chodniku, zasnuwając okolice mgłą, która z minuty na minutę stawała się coraz gęstsza. Do autobusu miałem jakieś 40 minut (pozdrawiamy mpk), siedziałem wiec na ławce na przystanku, obok mnie zaś mój plecak, bo się zmęczył. Nagle, jakby spod ziemi, pojawił się nie kto inny, jak Zygmunt Hajzer – prowadzący najlepsze teleturnieje znamienity artysta, aktor reklamowy. Wystraszyłem się, bo nie słyszałem, żeby ktokolwiek podchodził. Rozpoznałem go po uśmiechu wykutym botoksem na twarzy, oraz śnieżnobiałym garniturze. Nie odezwałem się słowem, bo wciąż byłem trochę zszokowany - skąd on się tu wziął, do cholery? I co tu w ogóle robi tak znamienita postać polskiej sceny show biznesu? Nie miałem czasu długo nad tym dywagować, bowiem Pan Zygmunt zagaił przepitym głosem:
- Masz peta, kierowniku?
Automatycznym ruchem sięgnąłem po paczkę do kieszeni, nie chciałem bowiem wyjść na polskiego cebulaka, co to sławie szluga żałuje.
- Proszę się poczęstować. – rzekłem.
- Dzięki. Zygmnut. - przedstawił się wyciągając lewą rękę po papierosa, a prawą aby się przywitać - Dla przyjaciół Hejzi. - też się przedstawiłem, potrzasnąłem jego dłoń. Sympatyczny czlowiek, pomyślałem wtedy.
- Co tam targasz w tym futerale, zwłoki, HEHE? - skinął głową na mój pokrowiec z basem.
- Heh, nie, panie Zygmuncie, gitarę basową. - dodałem z wymuszonym uśmiechem, bo jego żart uznałem za średnio śmieszny. Nie takich żartów oczekuje się od gwiazd show biznesu.
- Oho, czyli muzyk. Doskonale… - powiedział jakby bardziej do siębie niz. do mnie. - Zapraszam - powiedział i wskazał otwartą dłonią na czarną furgonetkę marki Nysa, która pojawiła się, tak jak on, dosłownie znikąd. Pomyślałem, że oho, coś jest nie tak, coś jest nie halo. Kiedy próbowałem zrozumieć zaistniałą sytuację, która wykroczyła ponad szarość codzienności, arcydzieło motoryzacyjne PRLu zatrzymało się z piskiem opon, zaś drzwi furgonetki rozchyliły się i w środku dostrzegłem wypasione wnętrze – niebieskie, trącające wsią podświetlenie, mini-barek otoczony dwoma wygodnymi sofami obitymi białą skórą, zaś na tej ustawionej tyłem do kierunku jazdy siedziała postać, której twarz wydawała się jakby znajoma, lecz nie mówiąca wszystkiego - nie rozpoznałem od razu kto to.
- Wskakuj, Hejzi, balujmy! Kogo tam prowadzisz? - spojrzał na mnie.
- Muzyka, mój drogi, muzyka! - odpowiedział Zygmunt, po czym zwrócił się do mnie - Wskakuj!
Nie myślałem wtedy zbyt trzeźwo - ciekawość, a przede wszystkim niepowtarzalna charyzma Pana Hajzera przezwyciężyła strach i zdrowy rozsadek. Chwyciłem plecak, bas, i wskoczyłem do fury, siadając obok mojego nowego przyjaciela, pana Zygmunta. Miałem wtedy szanse bliżej przyjrzeć się człowiekowi-zagadce siędzącemu naprzeciwko i wtedy właśnie doznałem olśnienia - mała, łysawa główka, pedalska bródka, święcące głupotą oczy – bez dwóch zdań był to obecny radny Rady Miejskiej w Czechowicach-Dziedzicach, artysta muzyk Jacek Łaszczok, który w swej twórczości określa się jako Stachursky, czterysta czterdzieści i cztery, Żółta Magnetyczna Gwiazda, która otacza centralny, zielony Zamek Symbolizacji, któremu przewodnikiem Żółty Samoistny Człowiek. Drzwi za mną się zatrzasnęły, zaś furgon ruszył.
- Sypnij! - powiedział Stachursky do Zygmunta. Ten zza pazuchy wyjął kartonowe, kilogramowe opakowanie Viziru i wysypał z 20 gram na przygotowana wcześniej okrągłą tackę z lustrzaną powierzchnią. Stachurski przygotował na prędce osięm ścieżek proszku, po czym sięgnął do kieszeni po banknot jednodolarowy. Zwinął go zwinnie w palcach i wciągnął za jego pośrednictwem do nosa usypany proszek. Jego źrenice rozszerzyły się nagle do rozmiaru pięciozłotówek – dziwna sprawa, bo dolar stał wtedy w okolicach 3,60 zł. Resztki proszku do prania osiadly mu na wargach, brodzie i dobrze skrojonym garniturze. - Chłostaaaaa!!!! - zaczął śpiewać i tańczyć do muzyki, która najwyraźniej zaczęła grać w jego głowie.
- Hehe, ten to zawsze cos odpierdoli! - zaczął się śmiać Hejzi.
- CHŁOSTAAA!!! - krzyczał dalej Jacek, i upadł ciężko na kanapę, wymachując w powietrzu pięściami. - nie ma kto Persila czasem? Kopie mocniej! - spytał zebranych, dalej tańcząc, już na siedząco. Przypomniałem sobie, ze robiłem zakupy tego poranka i miałem przy sobie małą saszetkę Vanisha, który doskonale usuwa plamy, a akurat jedna mi się na ulubionych spodniach zalęgła. Postanowiłem się pochwalić swoim zakupem, troszkę tez ciekawiło mnie jak zadziała on na tego radosnego człowieka w garniturze.
- A mam cos takiego - wyjąłem z plecaka różową saszetkę. Na jej widok Stachurskyemu o mało co oczy nie wyskoczyły z orbit.- Ooooo, dawaj stary, dziekóweczka! - niemalże rzucił się na mnie, wyrywając z reki saszetkę. Natychmiast ją rozerwał, rozszerzył palcami dziurkę w nosię i wsypał całą zawartość do nosa.- CO TY ROBISZ?! - Zaczął na niego wrzeszczeć Zygmunt – to wybielacz!.
Jacek chwycił się za głowę - o cholera Faktycznie! O kurwa!Co ja zrobiłem! Zaraz mnie walnie! – i w tym momencie jakby zgiął się w pół, zaczęły nim miotać drgawki. Upadł na podłogę. Jego oczy szukały w panice ratunku, kręcąc się niezależnie od siebie, jak pranie w dwóch pralkach. Byłem przerażony - może i muzyka Stachurskyego nie miała nic wspólnego z muzyką, a teksty z sensem, ale był to jednak człowiek! Po kilku chwilach, ku mojej ogromnej uldze, atak ustąpił. Trzęsący się z wycieńczenia Jacek usiadł na kanapie, rozglądnął się nieprzytomnym wzrokiem i powiedział:
- Muszę zostać politykiem.
- Co? – Spytał Hejzi. – Hehe, dobrze ci? Przed chwilą o mały włos nie wykitowałeś!
- Wszystko w porządku, proszę Pana. Muszę tylko zostać politykiem. – po tych słowach wyskoczył z pędzącej Nysy przez okno, zrzucił garnitur, pobiegł w samych skarpetkach i majtkach z napisem „dosko” przed siebie, by po chwili rozpłynąć się we mgle. Jedynie w oddali słychać było:
- Najpierw radny, później prezydent! Później Król! Później cały świat! WSZYSCY BĘDĄ SŁUCHAĆ MOJEJ MUZYKI! ZAKAŻĘ PUSZCZAĆ COKOLWIEK INNEGO! Zabiję wszystkich innych!
Korzystając z chwili nieuwagi Hajziego i czerwonego światła, otworzyłem drzwi, wziąłem graty i zacząłem spierdalać. Uciekałem długo, nie patrząc się za siebie, w obawie o własne życie. Nie pamiętam ile czasu biegłem, wiem tylko, że dobiegłem do samego domu, zamknąłem za sobą wszystkie zamki i poszedłem spać. Postanowiłem nikomu nie mówić, co mnie spotkało, myślałem, że to tylko posrany sen, który wynikł ze zmęczenia. Starałem się wyprzeć ze świadomości tą noc, lecz odkąd ostatnio dotarła do mnie informacja, że Jacek Łaszczok stał się radnym w Czechowicach-Dziedzicach, nie zmrużyłem oka. Klątwa się dopełnia. Jestem przerażony i nie sypiam po nocach – cały czas, gdy zamykam powieki, widzę obraz świata, w którym puszczana jest jedynie Jego muzyka, zaś na Tronie Świata siedzi On i niszczy wszystkich, którzy z muzyką mają cokolwiek wspólnego. Od tego czasu nie dotykam gitary i przytyłem 10 kilo.