Z magicznej, górzystej i chłodnej Patagonii przeniosłem się w całkowicie inny rejon Argentyny - w substropikalną parną... już chciałem napisać Amazonię, ale gdzie Rzym, gdzie Krym, a raczej gdzie Amazonia, gdzie wodospady Iguazu - do najbliższego punktu leżącego w dorzeczu Amazonki dzieliło mnie jakieś 1500 km, a więc kawał drogi (choć uczciwie trzeba przyznać, że z Krymu do Rzymu jest jednak zdecydowanie dalej). W każdym razie było tropikalnie i dżunglowato.
W Puerto Iguazu wylądowałem z moim dwumetrowym tajwańskim kolegą, który dość spontanicznie wsiadł ze mną do samolotu w Bariloche. Właściwie obaj czuliśmy się dość wyobcowani w tym nowym miejscu. Z jednej strony zupełnie inny klimat, z drugiej jakoś tak nawet obsługa i goście hostelu, w którym się zatrzymaliśmy, wydawali się niezbyt przyjaźni. Nie miałem ochoty zostawać w tym mieście dłużej, niż to było konieczne. A konieczność sprowadzała się do zobaczenia wodospadów.
Co warto wspomnieć, wodospady znajdują się na granicy Argentyny i Brazylii oraz można je podziwiać z dwóch różnych stron - dwóch różnych państw. Tak na dobrą sprawę tuż obok jest jeszcze granica z Paragwajem, ale ten akurat dostępu do wodospadów nie ma.
Słyszałem wcześniej, że wodospady warto zobaczyć z obu stron, bo wrażenia są bardzo odmienne. Na pierwszy ogień szła więc strona argentyńska, a dzień później mieliśmy zaplanowane przekroczenie granicy i obejrzenie wielkiej wody z perspektywy brazylijskiej.
Do wodospadów po "naszej" stronie można się było dostać dość łatwo - wystarczyło wsiąść w autobus i podjechać do bram parku narodowego. Dalej prowadziły liczne ścieżki piesze, którymi można było dojść do rozmaitych wodospadów zasilanych przez rzekę. Warto wspomnieć, że liczba strug liczy sobie 275, a więc jest to bardziej olbrzymi kompleks wodospadów aniżeli pojedynczy kolos.
Nas interesował przede wszystkim główny punkt widokowy, nazywany Garganta del Diablo (gardło diabła) - kładka na rzece prowadząca na skraj bodajże największego uskoku, przez który przewala się najwięcej wody. Wiedzieliśmy, że jest to cholernie popularne miejsce, dlatego do parku przyjechaliśmy praktycznie na otwarcie i naszym celem było dotarcie w to gardło diabła przed dzikimi tłumami.
Spod wejścia do parku prawie pod sam punkt widokowy wiodła wąskotorowa kolejka szynowa zabierająca na pokład kilkudziesięciu pasażerów. My jednak zamiast zabrać się pierwszym kursem postanowiliśmy przechytrzyć system i iść szlakiem pieszym prowadzącym wzdłuż torów. Niby miało to zająć ponad 20 minut, ale wiedzieliśmy, że dzięki temu dotrzemy na miejsce przed kolejką, która miała ruszać dopiero za kwadrans. Plan udał się idealnie, bo mieliśmy praktycznie 10 minut podziwiania tego potężnego zbioru wodospadów w towarzystwie ledwie kilku innych osób. Później jednak na kładkę wgramoliło się kilkadziesiąt osób z kolejki i magia prysła, więc udaliśmy się na inne ścieżki wiodące po parku, pod inne strugi wodospadów. Zanim tam się jednak przeniesiemy, drogi czytelniku, nadmienię jeszcze, że drobinki wody unoszące się przy Garganta del Diablo działają jak deszcz i nie da się przejść na sucho tej kładki - większość turystów albo ubiera foliowe poncho, albo przywdziewa kurtki przeciwdeszczowe. Ja dla odmiany po prostu zdjąłem i schowałem do plecaka koszulkę, bo było dość gorąco
Pozostałe strugi wodospadów nie robiły już może takiego wrażenia, ale wciąż były piękne. Dodam tutaj, że kilkadziesiąt lat temu były jeszcze piękniejsze - woda w rzece i w wodospadach była przejrzysta i klarowna, ale masowa wycinka drzew w górnym biegu rzeki spowodowała, że woda zaczęła wypłukiwać glebę i materiał skalny oraz nieść go ze sobą, powodując takie a nie inne zabarwienie rzeki. Szkoda. Może za kilkadziesiąt lat wodospady odzyskają utracony blask. Na razie jednak się na to nie zanosi, patrząc na kontrowersyjne decyzje rządów brazylijskich pozwalających na dalsze wycinanie dziewiczej puszczy amazońskiej i nie tylko.
A teraz anegdota, o którą nikt nie prosił, ale się podzielę. Przy jednym z wodospadów stwierdziłem, że wlezę sobie na trudno dostępny głaz stojący nad wodą, do czego użyłem moich skromnych zdolności wspinaczkowych. Podczas powrotu na ścieżkę, gdy wciąż trzymałem się rękoma skały, nagle poczułem bardzo bolesne ukłucie w palec. Po chwili zobaczyłem co mnie użądliło - wielki czerwony owad przypominający osę, choć rozmiarami dorównujący szerszeniowi. Najwyraźniej nieopacznie chwyciłem dłonią tego fragmentu skały, na którym to cholerstwo akurat przebywało.
Nie powiem, zestresowałem się trochę, bo nie miałem pojęcia co to jest za owad, jak bardzo toksyczny ma jad i czy jestem w jakimś realnym niebezpieczeństwie. Niby alergii na jad pszczoły i osy nie mam, ale to był mimo wszystko zupełnie inny owad. Zrobiłem mu na szybko zdjęcie, żeby później pokazać je komuś, kto się lepiej zna na okolicznej faunie. Tak się złożyło, że wraz z kolegą jakieś 15 minut wcześniej spiknęliśmy się podczas robienia fotek z pewną Brazylijką, która pracowała od niedawna w... punkcie medycznym na terenie tego właśnie parku - tego dnia miała jednak wolne i po raz pierwszy wybrała się obejrzeć wodospady. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności. Babka obejrzała mój palec oraz zdjęcie owada, zaleciła się nie przejmować za bardzo, a przy wyjściu z parku zaprosiła jeszcze do punktu medycznego, gdzie mimo dnia wolnego posmarowała mi opuchliznę maścią o działaniu antyhistaminowym. Wiem, że dla niektórych zabrzmi to jak wstęp do pornola, ale na tym się skończyło
Pozwólcie, że wycieczkę na stronę brazylijską opiszę w kolejnym wpisie, być może już jutro. Trochę tam będzie tekstu o kłopotach na granicy i związanych z taksówkami, a nie chcę się was teraz zanudzać aż taką ścianą tekstu. No i zdjęć mam sporo, więc znacznie łatwiej będzie je podzielić na dwa osobne wpisy.
#polacorojo #podroze #argentyna #mojezdjecie
W Puerto Iguazu wylądowałem z moim dwumetrowym tajwańskim kolegą, który dość spontanicznie wsiadł ze mną do samolotu w Bariloche. Właściwie obaj czuliśmy się dość wyobcowani w tym nowym miejscu. Z jednej strony zupełnie inny klimat, z drugiej jakoś tak nawet obsługa i goście hostelu, w którym się zatrzymaliśmy, wydawali się niezbyt przyjaźni. Nie miałem ochoty zostawać w tym mieście dłużej, niż to było konieczne. A konieczność sprowadzała się do zobaczenia wodospadów.
Co warto wspomnieć, wodospady znajdują się na granicy Argentyny i Brazylii oraz można je podziwiać z dwóch różnych stron - dwóch różnych państw. Tak na dobrą sprawę tuż obok jest jeszcze granica z Paragwajem, ale ten akurat dostępu do wodospadów nie ma.
Słyszałem wcześniej, że wodospady warto zobaczyć z obu stron, bo wrażenia są bardzo odmienne. Na pierwszy ogień szła więc strona argentyńska, a dzień później mieliśmy zaplanowane przekroczenie granicy i obejrzenie wielkiej wody z perspektywy brazylijskiej.
Do wodospadów po "naszej" stronie można się było dostać dość łatwo - wystarczyło wsiąść w autobus i podjechać do bram parku narodowego. Dalej prowadziły liczne ścieżki piesze, którymi można było dojść do rozmaitych wodospadów zasilanych przez rzekę. Warto wspomnieć, że liczba strug liczy sobie 275, a więc jest to bardziej olbrzymi kompleks wodospadów aniżeli pojedynczy kolos.
Nas interesował przede wszystkim główny punkt widokowy, nazywany Garganta del Diablo (gardło diabła) - kładka na rzece prowadząca na skraj bodajże największego uskoku, przez który przewala się najwięcej wody. Wiedzieliśmy, że jest to cholernie popularne miejsce, dlatego do parku przyjechaliśmy praktycznie na otwarcie i naszym celem było dotarcie w to gardło diabła przed dzikimi tłumami.
Spod wejścia do parku prawie pod sam punkt widokowy wiodła wąskotorowa kolejka szynowa zabierająca na pokład kilkudziesięciu pasażerów. My jednak zamiast zabrać się pierwszym kursem postanowiliśmy przechytrzyć system i iść szlakiem pieszym prowadzącym wzdłuż torów. Niby miało to zająć ponad 20 minut, ale wiedzieliśmy, że dzięki temu dotrzemy na miejsce przed kolejką, która miała ruszać dopiero za kwadrans. Plan udał się idealnie, bo mieliśmy praktycznie 10 minut podziwiania tego potężnego zbioru wodospadów w towarzystwie ledwie kilku innych osób. Później jednak na kładkę wgramoliło się kilkadziesiąt osób z kolejki i magia prysła, więc udaliśmy się na inne ścieżki wiodące po parku, pod inne strugi wodospadów. Zanim tam się jednak przeniesiemy, drogi czytelniku, nadmienię jeszcze, że drobinki wody unoszące się przy Garganta del Diablo działają jak deszcz i nie da się przejść na sucho tej kładki - większość turystów albo ubiera foliowe poncho, albo przywdziewa kurtki przeciwdeszczowe. Ja dla odmiany po prostu zdjąłem i schowałem do plecaka koszulkę, bo było dość gorąco
Pozostałe strugi wodospadów nie robiły już może takiego wrażenia, ale wciąż były piękne. Dodam tutaj, że kilkadziesiąt lat temu były jeszcze piękniejsze - woda w rzece i w wodospadach była przejrzysta i klarowna, ale masowa wycinka drzew w górnym biegu rzeki spowodowała, że woda zaczęła wypłukiwać glebę i materiał skalny oraz nieść go ze sobą, powodując takie a nie inne zabarwienie rzeki. Szkoda. Może za kilkadziesiąt lat wodospady odzyskają utracony blask. Na razie jednak się na to nie zanosi, patrząc na kontrowersyjne decyzje rządów brazylijskich pozwalających na dalsze wycinanie dziewiczej puszczy amazońskiej i nie tylko.
A teraz anegdota, o którą nikt nie prosił, ale się podzielę. Przy jednym z wodospadów stwierdziłem, że wlezę sobie na trudno dostępny głaz stojący nad wodą, do czego użyłem moich skromnych zdolności wspinaczkowych. Podczas powrotu na ścieżkę, gdy wciąż trzymałem się rękoma skały, nagle poczułem bardzo bolesne ukłucie w palec. Po chwili zobaczyłem co mnie użądliło - wielki czerwony owad przypominający osę, choć rozmiarami dorównujący szerszeniowi. Najwyraźniej nieopacznie chwyciłem dłonią tego fragmentu skały, na którym to cholerstwo akurat przebywało.
Nie powiem, zestresowałem się trochę, bo nie miałem pojęcia co to jest za owad, jak bardzo toksyczny ma jad i czy jestem w jakimś realnym niebezpieczeństwie. Niby alergii na jad pszczoły i osy nie mam, ale to był mimo wszystko zupełnie inny owad. Zrobiłem mu na szybko zdjęcie, żeby później pokazać je komuś, kto się lepiej zna na okolicznej faunie. Tak się złożyło, że wraz z kolegą jakieś 15 minut wcześniej spiknęliśmy się podczas robienia fotek z pewną Brazylijką, która pracowała od niedawna w... punkcie medycznym na terenie tego właśnie parku - tego dnia miała jednak wolne i po raz pierwszy wybrała się obejrzeć wodospady. Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności. Babka obejrzała mój palec oraz zdjęcie owada, zaleciła się nie przejmować za bardzo, a przy wyjściu z parku zaprosiła jeszcze do punktu medycznego, gdzie mimo dnia wolnego posmarowała mi opuchliznę maścią o działaniu antyhistaminowym. Wiem, że dla niektórych zabrzmi to jak wstęp do pornola, ale na tym się skończyło
Pozwólcie, że wycieczkę na stronę brazylijską opiszę w kolejnym wpisie, być może już jutro. Trochę tam będzie tekstu o kłopotach na granicy i związanych z taksówkami, a nie chcę się was teraz zanudzać aż taką ścianą tekstu. No i zdjęć mam sporo, więc znacznie łatwiej będzie je podzielić na dwa osobne wpisy.
#polacorojo #podroze #argentyna #mojezdjecie
Pierdzielę ile pięknego świata jest do zobaczenia. Jak nie uda mi się wcześniej to na emeryturze camper i podróże. To już mam pewne, że tak będzie (jak dożyję;))
Dorzucam zdjęcia mapki parku oraz owada, który mnie użądlił (wybaczcie, brak banana dla skali, ale tak jak wspomniałem we wpisie, był gdzieś wielkości szerszenia).
Zaloguj się aby komentować